niedziela, 13 sierpnia 2023

Grzybowo'23

Sobota 12.08.2023, Pisary

Obudziłem się, pierwsze wypuścić pieseła, drugie odlać się i umyć zęby. Zaliczone. Potem miało być karmienie piesa, ale zostało przerwane przez sprzątanie kociej kupy. Okazało się, że otwarta piwnica została podciągnięta do rangi kuwety. Nie zrażałem się, dzień zapowiadał się wyśmienicie.

Na spokojnie się spakowałem, wziąłem prysznic, wbiłem w klamoty i wyruszyłem. To był mój pierwszy samotny wypadzik w tym sezonie, bo dolotów do fabryki nie liczę. Moto zachowywało się znakomicie. Miałem caluteńki dzień na jazdę, leciałem sam i trasę ustalałem max 40km do przodu. Idealnie.

Najpierw była Czerna i te piękne, leśne dróżki. W Olkuszu remont mojego skrótu, więc wyrzuciło mnie na skrzyżowanie obwodnicy z dolotem krakowskiej dróżki. Tu miałem skręcić w lewo, ale akurat świeciło się zielone tylko na wprost, więc wyszło na wprost. Planowałem w Pazurku odbić na Klucze, ale po chwili kolejna tablica remontów, dróżka Pazurek-Klucze zamknięta. Skręciłem do Olkusza, ale już do niego nie wjechałem, bo trafił się Bogucin, Mały i Duży. Dalej były te Klucze i miałem sobie lecieć fajną ścieżką do Ogrodzieńca, ale trafił się skręt w prawo do Pilicy. Minąłem go i trawiłem tę informacje jakieś 300m przy prędkości 110. Zawróciłem. Asfalt momentami nie nadążał, ale ogólnie byłem zachwycony tym odcinkiem. Ogólnie wszystko wkoło mnie nastrajało pozytywnie. Pogoda, wolność, brak planów i cały dzień jazdy motkiem, który dawał wiele frajdy. Jazda z pasażerem ma wiele zalet, poczynając od tej największej, czyli samego pasażera, ale jak się zrobiło prawie 3 tysie z pasażerem i nie latało się inaczej, to ta nagła zmiana robi robotę. Nie sądziłem, że to jeszcze poczuję, a jednak. Pokonywanie winkli sprawiało mi wielką radość.

Pierwsze zalewanie

 

W Pilicy zonk.

Zalałem się i już miałem lecieć, ale mot nie chciał zagadać. Zakręcił raz i nic. Zakręcił drugi raz i nic. Trzeci raz już nie zakręcił, a do tego zgasł wyświetlacz. Znaczy aku właśnie teraz postanowił odejść do krainy wiecznych łowów. No spoko. Zagadałem do ziomka z obsługi, wbiłem trójkę, ziomek pchnął, moto zagadało. Pomachałem mu i do wyjazdu ze stacji.

W prawo dom i ewentualna szybka akcja z wymianą aku.

W lewo dalsza przygoda pod znakiem palenia na pych.

Dałem w lewo i ani przez sekundę tego nie żałowałem, cieszyłem się wręcz. Z Pilicy na Pradła, dalej Lelów i Koniecpol. Miałem se tam fotki popykać, ale nie chciałem się zatrzymywać i nie chciałem gasić motka. Dopiero się zalałem, więc pierwsze pchanie za 200km. Tak sobie myślałem, ale w Koniecpolu mignął mi sklep motoryzacyjny, otwarty, więc zajechałem. Motek zostawiłem odpalony, wpadłem do środka, wyłożyłem sprawę, ale pani pomóc nie mogła, za to pokierowała do sklepu, gdzie na pewno będą mieli akumulatory. Pojechałem. 

Zajeżdżam pod sklep, moto znowu zostawiam na chodzie, wbijam do środka, są aku, ale do kosiarek i skuterów, jakieś małe gówna. Patrzyłem na nie z nieskrywaną pogardą. Jakbym największy dostępny do jajec sobie podpiął, to by mi nawet łza nie poszła. Pff.

Przed sklepem wydzwoniłem Skutera, wszak dziś był 12.08, a jeśli potrzebuję pomocy w ten dzień, to dzwonię tylko do Skutera. Kiedyś może to wyjaśnię, ale jeszcze nie czas. Skuter doradził sklep, gdzie na bank będą mieli aku, po czym dał mi pinezkę do Larsona w Wawie. Rozpatrywałem jeszcze tel do Valdiego, bo Łódź już za chwilę, ale wiedziałem, że Valdi ma właśnie track day i jakoś nie chciałem mu zaburzać fengszuji.

Trudno, wycelowałem w Częstochowę, gdzie miałem przeskoczyć na szybsze dróżki, do Piotrkowa i dalej do Wawy. Wyniosło mnie na Świętą Annę i przypomniał mi się zlot w Bełchatowie. W sumie spoko było.

Dobiłem do rogatek Częstochowy i jak na zamówienie, sklep motoryzacyjny połączony z wynajmem fur. Idealnie. Zajechałem, wszedłem, spytałem o aku, potwierdzili, że mają, motka zgasiłem i czekam na swoją kolejkę. Podbijam do typa i mówię, żebyśmy podeszli rozebrać siedzenie, co by obczaić jaki dokładnie aku trzeba, na co typ mi, że on mi może tylko sprzedać, bo tu nie ma serwisu. Spytałem o narzędzia (kurwa płaska dycha do klem, bo krzyżaka mam swojego), na co mi odparł, że nie mają żadnych (wypożyczalnia aut), tylko nowe na sprzedaż, a rozpakowywać nie będą. Mówił mi to wszystko, nawet nie podnosząc oczu znad kompa. O ty chujku. Wylazłem na zewnątrz, ubrałem się, a że mnie typ lekko wkurwił, to zapomniałem o awarii i spróbowałem odpalić.

Zagadał od strzała.

Darowanemu odpaleniu się w zęby nie patrzy, więc wsiadłem i odjechałem z tego nieludzkiego miejsca, nie obrażając Nieludzkiego.

Zastanawiałem się co właściwie się stało i wtedy puzzle wskoczyły na swoje miejsce. Na stacji w Pilicy miała miejsce drobna akcja. Jak przekręciłem kluczyk, co by motka odpalić, to od tyłu najechała pani, której bardzo zależało na zatankowaniu właśnie z tego dystrybutora. Odpalić motka miałem w trakcie ubierania się, stojąc obok motka, więc jak pani wyraziła swoje chęci, to nie wsiadałem, tylko przepchałem do przodu, robiąc jej miejsce. Potem zapomniałem o przekręconym kluczyku, na spokojnie się ubrałem i jeszcze w mapę zajrzałem. Chwilę to trwało i dodatkowo nałożyło się z pierwszym nieudanym odpaleniem. Wystarczyło. Aku już swoje lata ma, SVka potrzebuje dużo prądu, wyszło jak wyszło. Tak to sobie wyjaśniłem i jednocześnie uznałem, że może i aku jest słabe, ale jeszcze nie umarło. Popierdoliłem Wawkę i postanowiłem wrócić do pierwotnego planu, niestety, kolejne jebane remonty, przekreślone Radomsko na znakach, wyszło tak, że wyrzuciło mnie na A1.

O jezusku, jakie tam dantejskie sceny się odbywały. Przecież cały Jebany Śląsk jechał nad morze, a w wakacyjne weekendy autostrady bezpłatne. W tym miejscu A1 miało 3 pasy i te 3 pasy były zajebane tak, że momentami nas hamowało. Leciałem swoje, jakoś to szło, póki nie przypomniałem sobie, że aku to jedno, ale moto może też przestać działać, jak zabraknie mu wachy, co w przypadku moto na wtryskach, a nie gaźnikach, automatycznie wyłącza wszelkie przewidziane w tym przypadku akcje naprawcze.

Zjechałem na tankowanie w Giemzowie, z połową Jebanego Śląska. Kolejka była taka, że skrajnie lewy pas stał jakieś 300m przed zjazdem do stacji. Ominąłem to wszystko i wyjątkowo szczęśliwie dwa auta przede mną pojechały do maczka, bez tankowania i jeszcze akuratnie zwolnił się dystrybutor, a w pobliżu nie było nikogo zgłaszającego do niego roszczenia. Zalazłem się szybko, potem spędziłem pół życia w kolejce do kasy, otoczony januszami, którzy próbowali nie zauważać kolejki i wbijać do akurat zwalniającej się kasy, by po wyjściu z budynku nadziać się na 'ruchomego' kasjera'. A jebał, spierdalam stąd.

Wyjechałem w korek. Tutaj już były tylko 2 pasy. Wszystko stało, smutny był to widok, na szczęście smutny nie dla mnie. Wbiłem pomiędzy pasy, kręciłem manetą, śpiewając ślązakom pieśń mojego ludu, w zamian oni robili mi korytarz zdrowia psychicznego. Nie wiem ile kilometrów miał ten korek, odblokował się dopiero przy zjeździe na A2. Czy to było 30km? Może i więcej. Smutny Śląsk.

Leciałem dalej tym A1, póki nie przypomniałem sobie, że przecież wcale nie muszę lecieć A1, a jak już to pomyślałem, to chwilę później zjechałem na Łowicz, a jak już zjechałem na Łowicz, to uznałem, że mogę zjechać jeszcze bardziej.

W sobotę odlałem się w Sobocie

To była doskonała decyzja. Mój zenometr szybko zaczął wskazywać przyrosty, a ja leciałem przez wszelakie Zduny, Retki, czy Złakowy Borowe, a odcinek Czerniew-Kiernozia był tak magiczny, że aż się zatrzymałem kontemplować.

<3 

Poziom zajebistości się utrzymywał, bardzo mi się podobało, że na rondach i ostrych zakrętach trzeba było bardzo uważać, bo łatwo było się ślizgnąć na rozsypanym zbożu, w ogóle więcej kombajnów i traktorów minąłem, niż zwykłych aut. Po chwili byłem w Płocku. Tu przekroczyłem Wisłę, jarając się widokami. Chwilę później trafiłem jakiegoś maczka i w sumie czas był najwyższy, żeby coś zjeść. W siodle już byłem prawie 6 godzin.

Po szamce się jeszcze zalałem i na czuja postanowiłem wyjechać, wychodząc z założenia, że jak wyjadę, tak pojadę.

Wyprowadziło mnie na DK62, na Warszawę. Taki chuj, zmieniamy założenia.

Zatrzymałem się sprawdziłem mapę. Najlepiej by było DK60, które dobije do S7, a dalej już wiadomo, ale to była słaba opcja. S7 jechać? Jak zwierze? Bez sensu.

Zawróciłem i skręciłem pierwszą w prawo, bo nie chciałem już wjeżdżać do miasta. No halo, przecież tu bankowo da się dojechać do DK60 po sypialniach Płocka, co niby może pójść źle?

ok

Tak mnie wytelepało, że aż mi się mocowanie czaszy poluzowało. Szczęśliwie wyjechałem w Rogozinie, tam znalazłem stację kontroli pojazdów, z ziomkiem zagadałem i już po chwili czasza trzymała się elegancko. Dopytałem o drogę i kompletnymi zadupiami dobiłem do DK60, chwilę przed Bielskiem, gdzie odbiłem na Sierpc.

Magia połowiczowo-przedpłockowa powróciła. Znowu było bajecznie. Grałem sobie w +20 i to było idealne. W Sierpcu odbiłem na Żuromin i tak miałem jechać, ale w Bieżuniu na rondzie dostałem znak bezpośrednio na Mławę i ta wskazana droga wyglądała tak zacnie, że aż skręciłem.

przed Mławą

Do Mławy na wdechu, tylko po to, by prawie tam skończyć podróż. Wbijam do miasta od jakiejś zadupnej strony, zbliżam się do zjazdu z górki, dojeżdżam do przełamania i moim oczom ukazuje się obrazek dziejący się poniżej, otóż na ciągłej, pod górkę, z zerową widocznością, czterech młodych pojebów w Audi A3 próbuje wyprzedzać. Dałem po hamplach, spierdoliłem w krawężnik i było tak blisko, że nawet nie miałem czasu zatrąbić, czy ich zwyzywać. No debile.

Przeleciałem przez Mławę już bez przygód, nie licząc stokurwatydziestegokurwaremontu i po chwili byłem już w Grzybowie. Mała wiocha, dwie ulice, przejadę obie i będę się uważnie rozglądał, może będzie jakiś charakterystyczny punkt, który mi podpowie, że dojechałem.

całkiem możliwe, że to tu

Byłem u celu. Musicie wiedzieć, że Grzybowo jest miejscem wyjątkowym. Skuter, wraz z Sonią, Leonem i garstką przyjaciół, budują tu SafeHeaven, przytulisko dla zbłąkanych motocyklistów i zbłąkanych psów (psów psów, nie psów). Całe miejsce jest placem budowy, gdzie od samego wejścia każdy czuje, że jest tu zaproszony. Zajechałem akurat, jak chłopaki budowali z palet schody na strych i próbowali rozkminić, jak budować dalej, kiedy brakuje palet. Nie minęło parę minut, przywitałem się ze wszystkimi, dostałem miskę pycha pomidorowej i już siedziałem w szoferce busa, a Gamer pilotował na skup palet w Mławie. Wzięliśmy dziesięć i wróciliśmy do bazy. W tym miejscu zrozumiałem, że brakuje mi paliwa, a także fakt, że mogę połączyć przyjemne z pożytecznym.

szatan

Bo widzicie, Borek zajechał iście szatańską maszyną, którą zapragnąłem ujeżdżać już od pierwszych chwil. Wiedziałem, że muszę podejść do tematu subtelnie i bardzo delikatnie i dyplomatycznie wypytać Borka o ewentualną przejażdżkę. Takie negocjacje bywają arcytrudne.

- Tej Borek, mogę się karnąć tym szpejem?

- Pewnie, kluczk w stacyjce, chodź pokażę Ci jak rozłożyć nożny starter

<3

Czy może być coś lepszego od karnięcia się taką cezetą? Tak, karnięcie się taką cezetą po piwo do wiejskiego sklepu.

Bombowy przelot, a fakt, że ma wydech po lewej sprawił, że pamiątka w postaci poparzenia zostanie ze mną już do końca.

Wróciłem, lekki browarek poszedł w ruch, jeszcze Dżonula dobił na chwilę, w efekcie testy nowych schodów szły pełną parą.

to wytrzyma wszystko

 
będzie pan zadowolony

Na kolacje była kiełba z ogniska, oraz gierka w mafie. Kiedyś się w to z Grubym na górskich wyjazdach bawiliśmy całe noce, więc był to miły powrót do lat młodości. Atmosfera była znakomita, ludzie świetni, pogoda dopisała, siedzieliśmy tak sobie do 1.

czil

Po pierwszej powolutku zaczęliśmy się wykruszać. Znalazłem swoje leże i zwaliłem się do śpiworka. Pomimo zmęczenia sen nie nadchodził, bo było mi bardzo niewygodnie. W końcu zdałem sobie sprawę, że jest nas tu dosłownie garstka, a wyr jest na przyjęcie trzykrotnej liczby osób, więc nie namyślając się długo, po prostu przeskoczyłem na inne wyrko. Było wyjątkowo wygodne, zasnąłem już po chwili.

Burza. Musiała rozpętać się chwilę po moim zaśnięciu, a obecnie grzmiało jak cholera. Zapowiadał się ciekawy powrót. Powoli się wybudzałem i zaczynałem rozumieć otoczenie co raz lepiej, poczynając od tego, że te grzmoty były zbyt równomierne. Po chwili dotarło do mnie, że Gamer śpi obok i robi swoje nocne zaśpiewy. Porwałem śpiworek i wyszedłem z pokoju z twardym przekonaniem, że będę spał na zewnątrz, jeśli będzie trzeba. Szczęśliwie wygodne wyrko z palet i materaca znalazło się w pokoju obok, gdzie się walnąłem i już po chwili spałem znowu.


Niedziela 12.08.2023, Grzybowo

Obudziłem się po piątej. Trochę się przewracałem z boku na bok, trochę książki poczytałem. Wiedziałem, że krótko spałem, no ale co zrobić, jak się wzięło i nie chciało dalej się zasnąć samo. Przed szóstą się pozbierałem ostatecznie i poszedłem na spacerek. Wylazłem na ulicę, powietrze już było ciepłe, zewsząd dochodziły odgłosy zwierząt, które na moim zadupiu już dawno nie występują, dzień zapowiadał się wspaniale. Szedłem chwilę tą ulicą, kiedy poczułem zew i zrozumiałem, że po prostu muszę zobaczyć co jest za kolejnym zakrętem.

Wróciłem do bazy, po cichutku pozbierałem bambety, zapakowałem moto, wypchnąłem za posesję i dopiero tam spróbowałem odpalić. Po pierwsze, żeby nie budzić, po drugie, żeby mieć gotowy rozbieg, w razie wtopy. Zagadała, pojechali.

Na początek zalałem się w Mławie i wycelowałem w Żuromin. Postanowiłem jechać tę samą trasą, w sensie ten sam kierunek, ale w miarę możliwości wybierać inne białe nitki. Ostatnim razem ściąłem kawałek za Sierpcem, tym razem chciałem zaliczyć sam Żuromin. To był istny strzał w dziesiątkę. Była siódma rano, budził się przepiękny dzień, na drodze aut nie było prawie w ogóle, do Żuromina było coś pod 30km, a na całej tej trasie były cztery (słownie cztery) krótkie tereny zabudowane. Doskonały asfalt, zapięte 110, bez zwalniania na winklach, po prostu szum Vki, szum powietrza i cudowne otoczenie. Znowu mi było dobrze, jak dzień wcześniej. Uczucie wolności znowu było ze mną i jeszcze te widoki. Przed samym Żurominem wpadłem w jakąś farmę wiatrakową. Były po sam horyzont i nie byłem ich w stanie zliczyć. To robiło kolosalne wrażenie. Polecam ten odcinek.

Z Żuromina wycelowałem w Sierpc i po paru kilometrach dobiłem do rondka, gdzie wczoraj odbiłem na Mławę. Piękna aleja wśród drzew znowu mnie kusiła. Dalej do samych Sierpc, acz najpierw był Bieżuń, gdzie trafiłem na, i tu was zaskoczę, remont. Na rynku rozpierdol, wylot na DW541 zamknięty, każą jechać DW561. Poleciałem, ufny, że będzie żółta tabliczka, która wykieruje mnie znowu na moją traskę. Nie było. Po paru kilometrach spojrzałem na moją mapę i zrozumiałem, że do Sierpc będę musiał wracać DK10. Niby parę kilometrów, ale przecież nie taki był plan. Trudno, ruszyłem, ale ledwie kilometr dalej pojawiła mi się tabliczka do zjazdu w prawo, na jakąś wiochę. Zatrzymałem się ponownie i popatrzyłem w mapę. Tak! Ta wiocha była przecinana przez DW541, więc tędy się przebije. To nic, że nie ma asfaltu, tylko szuter, ba, nawet lepiej.

Szuter skończył się po 500 metrach, zaczął się piach.

zajebiście

Przebijałem się przez pola, piach momentami robił się bardzo sypki, więc adrenalinka skakała, bo z jednej strony pływał mi i przód i tył, z drugiej strony nie mogłem za wolno, bo jakbym się tu zakopał, to nawet prowadzić był miał problem. Ani się spostrzegłem, a droga się nieco poprawiła, a to dlatego, że wjechałem do lasu.

zajebiściej

Przebiłem się przez las i nagle ukazały mi się rozjazd, prawie jak skrzyżowanie, tylko nie było kątów prostych, w zamian dróżka robiła mi tu trójząb. Wybrałem najbardziej w prawo, bo wyglądała minimalnie solidniej. Pół kilometra dalej zrozumiałem czemu. Prowadziła do czyjegoś domostwa, ale nie łamałem się, bo od domostwa coś tam jeszcze w pola prowadziło.

Zatrzymałem się, chłop wyszedł, zaczęliśmy gadać. On do mnie już na starcie 'w tych butach nie wejdziesz' i że 'nie ma wjazdu dla dresiarzy'... wróć, od początku. Po pierwsze chłop lekko zszokowany paczał czym ja tu do niego dojechałem, bo tu albo traktorem albo terenówką (w tle mi tam chyba majaczył Uaz pamiętający sowietów), a rozmowa była taka:

- dobry, dojadę tędy do Rościszewa?

- tędy pan nie dojedzie. nie tym motorem

- a będzie coś gorszego niż te piach?

- no nie będzie, ale to nie przejedzie

[w tym momencie pożałowałem, że nie mam piwa, które mógłbym mu dać potrzymać]

- przejadę, spokojnie. to jak? dojadę tędy?

- ale to będzie z pięć kilometrów

- ale dojadę?

- tak

- jakieś rozjazdy?

- trzymaj się pan głównej (:D), za tymi polami będzie las, potem zabudowania i przy tych zabudowaniach w lewo, dalej jeszcze jeden las, aż dojedzie pan do dużej drogi dla ciężarówek, takiej z kamieni, tu znowu w lewo, a potem to już asfalt będzie i tam pan da w prawo, a dalej to już Rościszewo

- lewo, lewo, prawo, dziękuję!

Ruszyłem, wiem, że się gapił, sam bym się gapił. Moto tańczyło jak pojebane, co chwilę ściągałem nogę z podnóżka, co niby miało pomagać w równowadze, ale chyba bardziej pomagało mojej równowadze psychicznej. Momentami piach był bardzo głęboki i trzeba było przyspieszać, ale i tak najlepsze były te polne zakręty z kątem prostym, gdzie ja niespecjalnie miałem wpływ na skręcanie. Ale w czym jest problem? Byłem SVką na środku polnej drogi, ponad kilometr od najbliższych zabudowań, 400km od domu, co tu właściwie mogło pójść źle?

Wjechałem do lasu, zatem chyba szło dobrze. Po chwili las się skończył, znowu polny piasek, ale w oddali zamajaczyły zabudowania, a paręset metrów przed zabudowaniami, na piachu już leżał rozsypany gruz. Było rozwidlenie, dałem w lewo. Wbiłem do lasu, jechałem nim może niespełna kilometr, kiedy moim oczom ukazała się autostrada.

Highway to Rościszewo

Dałem w lewo, wbiłem trójkę i cieszyłem się przyczepnością. Po chwili kolejne domostwa i nawet asfalt. Tu dałem w prawo i po paru minutach zobaczyłem tablicę Rościszewo. Udało się. Zabawne uczucie. Zwykle przelatujesz przez takie zapomniane wiochy, skupiając się tylko na białej tablicy zabudowanej i potem takiej podobnej, z przekreśleniem, która mówi ci, że możesz już ruszyć nadgarstkiem. Za to teraz ta wiocha jawiła mi się jak ostoja cywilizacji. Nagle te boczne dróżki, zrobione z wykapanego asfaltu i dziur, okazały się czymś zajebistym, bo przecież piaszczysta droga może awansować do ubitej ziemi, która może awansować do ubitej ziemi podsypanej gruzem, która może awansować do szutru, która może awansować do mieszanki dziur z asfaltem właśnie, a dopiero potem są nieco równiejsze asfalty i jeszcze dalej normalne użytkowe drogi. To było coś. W Rościszewie znalazłem moje DW541, wycelowałem w Sierpc, zapiąłem szóstkę, dałem mu nieco ponad 5k obrotów i odzyskałem moje przelotowe 110. Bosko.

Z Sierpca DW560 na Bielsk, ale kawałek za Lelicami było rondo, gdzie była jakaś dróżka do Płocka, bez numeru, ale za to z ograniczeniem do 8 ton. Wybrałem i nie żałowałem. Nawierzchnia była ok i byłem jedynym uczestnikiem ruchu. Po chwili zameldowałem się w Płocku.

Tutaj plan był równie prosty, bić w centrum, aż pojawią się znaki na Stare Miasto, bić dalej, aż pojawią się znaki zakazów, następnie objechać to sobie elegancko. Udało się zrealizować, centrum Płocka jest nad wyraz zadbane, jednocześnie nie jest tak zaorane przez turystykę i miliard samochodów wszędzie. Bardzo miły i powolny przelot na uchylonej szybie. Dalej było ZOO, fajny zjazd z górki, po łuku, wzdłuż torów kolejowych i wreszcie most Legionów Piłsudskiego. Widok, tak jak dzień wcześniej, trochę zapierał dech w piersi, bo Wisła w tym miejscu już jest nieco szeroka, a ogromne ceglane budowle robią wrażenie.

Planowana przeprawa przez Wisłę zaliczona, zjechałem na stację na krótkie śniadanie, wyczyszczenie szyby i zdjęcie bluzy. Z Grzybowa do Płocka w dwie godziny.

Szama zaliczona i wracamy na szlak. Szybciutko zjechałem z DK60 na DW575, gdzie zaliczyłem pierwszy i ostatni na tym wyjeździe patrol suszący. Zaraz przeskok na DW574 na Gąbin, dalej DW777 na Senniki, gdzie odbiłem na DW584 do Łowicza. Jeszcze przed samym Łowiczem się zalałem, dalej wskoczyłem na DK14 i zacząłem się rozglądać za zjazdem w DW704. Wczoraj leciałem ten odcinek A1 i właśnie DK14 dobijałem do Łowicza. Właśnie zamierzałem nadrobić dróżkę bokami, pamiętając, że Radomsko remontami stoi.

Kurwa, jakie to było smutne. No znalazłem to DW704, ale dalej w dół to był ciąg obszaru zabudowanego. Była już 11, słońce prażyło niemiłosiernie, ruch kościelny się wzmógł i wlokłem się sakramencko. Dobiłem do Brzezin i dalej w dół do Piotrkowa. Zrobiłem dwa postoje, zaczęły mnie boleć kolana i plecy. Powolność i monotonność była straszna. Na szczęście udało mi się przetrwać ten łódzko-nieludzki odcinek.

W Piotrkowie na DK12 i tu się czuło, że to jest droga na Radom. Sznur samochodów i nikt nie próbował się wyprzedzać. Jechali na zatracenie. Nie miałem tego dużo, bo tu zaraz miał być zjazd na DW742 i czułem, że to będzie granica tego wzmożonego zabudowania. Nie myliłem się. Tylko skręciłem, a zieleń zaraz wróciła. Znowu zapiąłem szóstkę, ale przelotowa mi skoczyła o +20, mimowolnie potrzebowałem więcej, żeby odbudować zen. Znowu zieleń, znowu pęd powietrza, piękne lasy, dobra droga, wolność. Ból kolan mi nawet jakoś minął i sam nawet nie wiem kiedy stanąłem w Przedborze, acz nie tyle stanąłem, co przeciąłem i poleciałem do Włoszczowa.

Tu mi się trochę pojebało, bo pomyliła mi się Włoszczowa ze Szczekocinami, w efekcie jeździłem i szukałem stacji, gdzie się kiedyś z Lukim trafiliśmy, w drodze na obstawę do Simina i śmierci mojego kosza sprzęgłowego. Chwilę się pobujałem po mieście, aż mnie wyniosło do Łachowa. Już miałem wracać, ale wypatrzyłem jakąś milutką dróżkę na Kuzki i więcej nie potrzebowałem.

Łachów-Kuzki

Prześlicznie utrzymany asfalt, milutko się jechało, acz zaraz wyszło, że asflat był tylko do zalewu Klekot. Przez chwilę mnie korciło, żeby zrobić postój i się wykąpać, ale parking był odległy od wody i nie miałbym jak motka zostawić. Za to za zalewem była droga w las, z czego skrzętnie skorzystałem, acz tu przyznam się bez bicia, w pewnym momencie musiałem się poratować nawigacją. Las był poprzecinany równoległymi dróżkami i trochę się pogubiłem.Raz spojrzałem, wyliczyłem gdzie jest krytyczny skręt i w końcu udało mi się wyjechać w Żelisławicach. Po chwili był Secemin i dalej Szczekociny, gdzie odnalazłem ten Orlen. To było ostatnie tankowanie tej wyprawy. Co ciekawe, ani razu nie zapaliła mi się rezerwa, choć w chwili tankowania miałem 200km nalotu. Ja wiem o co chodzi. Nie potrafię zliczyć ile łańcuchów i zębatek zajechałem przez te niespełna 100kkm zrobione na SV, ale potrafię powiedzieć, że poprzednia była inna. Miała więcej zębów z tyłu, przez co moto było teoretycznie silniejsze, ale miało słabszy vmax i inne wartości na danych biegach i danych obrotach. To mnie wybijało z rytmu i sprawiało, że jeździłem nieekonomicznie. Teraz zębatka była odpowiednia, a spalanie poza miastem spadło poniżej 6, wręcz prawie 5. Zalazłem niecałe 11 litrów. 

Wyjechałem ze stacji i chciałem na Rokitno, ale przegapiłem mój zjazd, który był dosłownie 10 metrów od wyjazdu ze stacji. Poleciałem przez moment w stronę Zawiercia, wiedząc, że będę miał dobry skręt w Pradłach, ale trafiła się jakaś boczna do Rokitna, z czego skrzętnie skorzystałem. Znowu dobry asfalt, na szerokość jednego auta, a w koło zieleń, bez pobocza, idealnie.

Znalazłem moją dróżkę do Pilicy, po wsiach, między kurami i krowami, w cudownej scenerii. Znowu musiałem zwolnić w obszarze zabudowanym, ale tutaj robiłem to z przyjemnością.

Wróciłem do Pilicy i tutaj wycelowałem sobie w Klucze, tą samą ścieżką, co dzień wcześniej, po prostu była za dobra. Minąłem stację, gdzie odpalałem na pych i dalej w las. Dobiłem do Kluczy, potem gęsty ruch w Olkuszu, ale i tutaj szybko odbiłem na Witeradów i Czerną, aby wrócić najpiękniejszym dojazdem do mojego domu. Minąłem Krzeszowice skrótem przez osiedle Żbik, wjechałem do Siedlec i w tym miejscu, z uśmiechem na ustach, skręciłem w skrót do Pisar.

wydawało mi się to na miejscu

Do domu zajechałem po 8 godzinach jazdy. Czułem przyjemne zmęczenie, niedosyt zaliczony, spełnienie zaliczone i dosłownie kawałeczek wszedłem w 'za dużo', prawie idealnie. Czułem się tak wypoczęty, że z radością oporządziłem motka, smarując łańcuch i dając mu dwie setki oleju, który łyknął dzień wcześniej na pałowaniu autostradowym.

Bardzo udany wyjazd, rewelacyjny punkt docelowy, który dał mi trochę do myślenia. Starzejemy się. Jeszcze kilka lat temu totalnie nie rozumiałem jak można zabierać dzieci na zlot, ale teraz właśnie zaczęło to do mnie docierać. Gdzieś lata temu, ci młodzi narwańcy związali się w grupę, przez lata grupa ta się z jednej strony trochę wykruszała, z drugiej przybywało, bo młodzi narwańcy zaczynali wracać z partnerami i partnerkami, siłą rzeczy pojawiły się też dzieci. W tej chwili zrozumiałem też idee Piaseczna, które zawsze wydawało mi się za spokojne, a teraz widziałem, że to jest po prostu opcja nieco bardziej familijna. Tak właśnie widzę Grzybowo, miejsce, gdzie będzie chodzić tylko o ludzi, gdzie nawet autkiem będzie można przyjechać, z dzieciurami, gdzie jest masę miejsca do spania, ale w razie potrzeby i bez problemu namiot się postawi. Wyobraziłem sobie, jak moja córa wygłupia się z dzieciakami ludzi, których sam poznałem, kiedy byliśmy młodymi gniewnymi. Strasznie mi się ta wizja spodobała. Mam nadzieję, że się tam w takim familijnym gronie jeszcze nie raz trafimy. Warto.

pysznie



 



sobota, 17 czerwca 2023

MOTO - Zlot GS 2023

Wtorek 06.06.2023

Pominę burzliwy wstęp z pakowaniem się i z tym związanymi trudnymi wyborami, przewińmy do planowanego wyjazdu o 6.30, albo nawet przewinimy do faktycznego wyjazdu o 6:47.

W blokach startowych
 

Z Xalorem umówieni byliśmy na wylocie z Krakowa, w kierunku Sandomierza, na DK79. Musieliśmy przebić się przez Kraków, na szczęście ruch praco-dojazdowy dopiero się rozwijał, nie było gęsto i w zasadzie tylko jeden pan próbował nam kończyć wcześniej imprezę i zrobił to z klasą. Próbował gwałtowanie zmienić pas z prawego na lewy, ale w ostatniej chwili nas zobaczył i przerwał manewr... by po chwili jednak zmienić w nas pas. Z początku było hamowanie, potem odpuszczanie, a potem już awaryjne hamowanie i stos kurew z kasku, nic czego nie doświadczamy codziennie.

Na miejsce spotkania dobiliśmy z 20-minutowym spotkaniem, Xalor już zapuszczał korzenie, a czyściutkie niebo wyraźnie dawało do zrozumienia gdzie można sobie wsadzić wczorajsze prognozy całodziennych deszczy. Dżudi czym prędzej i z wielką radością zrzuciła plecak i wrzuciła go Xalorowi na zadupek. Byliśmy gotowi ruszać w drogę.

Kraków 35km/35km total

Z Krakowa na spokojnie 79tką. Słoneczko ładnie świeciło, trochę rześko jeszcze było, ale pierwszy etap, jeśli nie liczyć wysypu traktorów, był absolutnie bezprzypałowy, nawet policji za wiele nie było. Ani się obejrzeliśmy, jak dobiliśmy na pierwsze tankowanie.

Tam gdzieś za górami, lasami i Orlenami jest sandomierski zamek
 

Obaj z Xalorem mieliśmy nowy sprzęt na sobie, kombiaki i kaski. Wszystko cisnęło, my starzy, ze zjebanymi kręgosłupami. Tak sobie staliśmy i się zastanawialiśmy po chuj my to robimy, czemu nie jechać na zlot dopiero w czwartek, busem. No starość. Zalaliśmy się, zjedliśmy lody i było nam w drogę.

Sandomierz 143km/178km total

Lubię ten odcinek, w sensie w Sandomierzu odbicie na Dwikozy, dalej Annopol, potem te nadwiślańskie wiochy z ogromną liczbą bocianów, z pięknym widokiem na koryto Wisły, dalej Opole Lubelskie i w stronę Puław. Bardzo malowniczy odcinek, który zrobiliśmy z przyjemnością. W planach było śniadanko z Grubym, ale temu w robocie dojebali, więc na postój wybraliśmy Kazimierz Dolny.

Herbatka w Kaziku

Gdzieś tu zdaliśmy sobie sprawę, że rześko już było, z tym deszczem to nas oszukali i szykuje się konkretna parówa. Rozebraliśmy co się dało, poupychaliśmy klamoty i już wtedy poczułem, że znowu nie będzie okazji użyć kupionych rok wcześniej przeciwdeszczówek, no ale wiadomo, że przeciwdeszczówki wiezie się, żeby nie padało, a nie po to, żeby ich używać, tej.

Po krótkiej przerwie wyskoczyliśmy na drogę, szybki przelot do Puław, dalej na Żyrzyn i potem jedyny 'eskowy' etap zaplanowany na ten dzień. Położyliśmy się na bakach i już po chwili byliśmy w tym jednym miejscu, gdzie kiedyś wszyscy się spotykali.

Kołbiel

Zakładam, że nikt nie pamięta i nikomu się nie będzie chciało sprawdzać, ale moje zamiłowanie do symboliki się tu odzywało, bo oto lecieliśmy dokładnie tą samą traską, którą wraz z Andrzejem i Grubym pokonywaliśmy w drodze na nasz pierwszy zlot w Wilkasach. Obecny zlot był dosyć blisko tej lokacji, więc taki plan wydał się sensowny.

Kołbiel 195km/373km

W tym miejscu zmieniliśmy się i Xalor zaczął prowadzić, a trasa była malownicza, DK50 na Mińsk i Ostrów, z bardzo ważnym punktem pomiędzy, mianowicie Łochów. Tam przy rondzie jest fast food, którego nazwy nigdy nie pamiętam, w każdym razie jest to ten jeden z niewielu lokali, który staje w szranki z Makiem, KFC i Burger King. Mam słabość do takich miejsc, tak jak uwielbiałem świętej pamięci Mr. Hamburger. Byliśmy już w trasie od ponad 7 godzin, czas był najwyższy coś zjeść.

W Krakowie 'duża kanapka' to na 2 gryzy, a tu...

Żarcie było pyszne, chwilę się tam zasiedzieliśmy, ale nie mieliśmy na nic parcia. Leniwie ruszyliśmy dalej, a pogoda i umiarkowany ruch bardzo nam w tym sprzyjały.

Przed Ostrowem wyprzedziłem Xalora, dając znać, że przez Ostrów przeprowadzę, bo tam jest momentami dziwnie. Okazało się, że jest bardzo dziwnie, bo kojarzycie ten fajny zjazd z S8 na DW677? No to ten fajny zjazd już nie istnieje, wzięli i go usunęli, no nie ma. Uwielbiałem tu dobijać na motku i mijać poboczem pół Warszawy. W każdym razie przejąłem prowadzenie, żeby nie pogubić i dobrze pojechać i w efekcie wylecieliśmy na Zambrów, a potem jeszcze poprawiłem i wywlokłem nas na obwodnicę Łomży, przez co objechaliśmy ją całą od dołu i wbiliśmy od strony DK61. Zrobiliśmy sobie jakieś extra 30km.

Łomża 154km/527km

Z Łomży to każdy głupi. Najpierw mega korek do skrętu w Kisielnicy, potem Kolno, dalej mój ulubiony odcinek do Pisza, gdzie co raz gorszy asfalt psuł nieco wrażenie, potem Orzysz, dalej Giżycko, gdzie oczywiście stali, potem wolny przelot przez Ogonki i jesteśmy u celu.

Węgorzewo. 12h bez paru minut

 

Nocleg w EkoMarina, w samym porcie. Xalor znowu ogarnął jak należy. Szybciutko zrzuciliśmy ciężkie ciuchy i polecieliśmy na zdrapkę do wiadomego miejsca, w wiadomym celu.

Nadal wysoki poziom

Zjedliśmy dobro i czym prędzej na motki i do bazy, bo nieco suszyło. Jeszcze tylko zalewanie, żeby dzień później z rana się nie szarpać. Mieliśmy przy okazji nabyć browarki, ale uznaliśmy, że spacerek dobrze nam zrobi.

Węgorzewo 153km/680km 

Na mieście było pusto, chciałbym powiedzieć przedsezonowo, ale raczej chodziło o zimny czerwiec i obietnice deszczów. Nie miało to dla nas większego znaczenia. Spacer portem był nader przyjemny.

nie wiem co napisać


Środa 07.06.2023

Z wyra zwlokło mnie o 5. Jakiś prysznic zaliczyłem, a potem wyrwałem się na spacerek, w poszukiwaniu sklepu. Żabki od 6, więc obstawiałem, że tylko stacja benzynowa, ale trafiłem na jakąś lokalesówe, która mi w spokojnie wyjaśniła, że przecież musi być jakiś sklep od 5, żeby ci co pracują od 6, mieli gdzie kupić piwo. Nabyłem trochę wiktuałów i wróciłem do bazy, gdzie nawet już był jakiś ruch. Powolutku zaczęliśmy się zbierać.

śniadanko na wieży mariny

Mieliśmy czas, więc polecieliśmy na Kętrzyn i dalej na Biskupiec. Asfalt psu do dupy, ale widoki i pogoda rozpieszczały. Był moment zawahania, gdzie chcieliśmy tam po prostu zostać.

DW590: Reszel-Biskupiec

W Biskupcu wyskoczyliśmy na DK16 i wszystko się spierdoliło. Tranzyt i milion TIRów i mam na myśli dużo, wchuj, mnogo. Fajnie jest czasem śmignąć TIRa, ale to była przesada. Minęliśmy Olsztyn i tutaj prawie nasza podróż się skończyła, bo oto wypadamy zza górki i w dole mamy taki oto obrazek.

Stoi dwóch smutnych panów. Jeden trzyma panel od drona, drugi macha witkami i zaprasza do siebie. Mgnienie sekundy, kiedy przed oczyma przelatuje całe życie, w tym przypadku przeleciało mi ostatnie 10 minut halsowania między tirami. Na bank podwójne ciągłe były grane i w sumie cholera wie co jeszcze, przynajmniej nie było wyprzedzane lewą stroną wysepki. Prawie na pewno nie było. Zjeżdżamy z tej górki, jak na szafot, no przecież to już kurwa koniec... i w tym momencie bocian, w sensie dopiero teraz zauważyłem, że przed nami jest jeszcze jedno auto i to właśnie to autko do siebie zapraszają. Tak się na nich w pierwszej chwili skupiłem, że świata poza nimi nie widziałem. Czym prędzej się z tej doliny śmierci ulotniliśmy.

Gietrzwałd 146km/826km 

radosny Xalor na poarciszowym szpeju
 

Chwilę za Olsztynem zjechaliśmy na tanksztel. Pora była wczesna, ale już konkretnie grzało. Na stacji było dwóch czoperowych ziomków, przywitaliśmy się, wymieniliśmy uprzejmości, rzuciliśmy kilka wspólnych kurew w stronę smutnych z dronem, a potem pogadaliśmy o trasie. Jak chłopaki dowiedzieli się, gdzie lecimy, to się za głowy złapali, a jak zaczęli nam mówić o 30 stopniowych upałach i ugotowanych jajcach, to się konkretnie zmieszali, bo im bardziej nas straszyli, tymi większe banany wychodziły na naszych ryjkach.

Tymczasem Dżudi była zajęta profesjonalnym ocenianiem motocykli nowych kolegów, a dokładniej najważniejszym elementem każdego motocykla, czyli kanapą pasażera. Spytała, czy może się przysiąść, kolega zapuścił jej dobrą nutkę i po chwili już był dylemat, czy jechać dalej z nami na Śląsk, na SVkowym naleśniku, czy też nad morze, na wygodnej kanapie. Pośmialiśmy sobie z kolegami jeszcze chwilę, po czym pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Parę kilometrów jeszcze nas czekało.

zadupek approved

Dżizus kurwa, ja pierdolę, że pozwolę sobie zacytować klasyka. Odcinek Ostróda - Toruń to był jakiś istny koszmar. Ruch w obie strony okrutny, TIRy, które nie dawały rady wyprzedzać traktorów, za nimi sznur wkurwionych osobówek, oraz innych TIRów i każdy max przy środku, żeby patrzeć co z przodu. przejechanie 130km od ostatniego tankowania zajęło nam prawie 3 godziny, do tego dwa razy chcieli nas pozabijać. Najpierw Xalor umknął przeznaczeniu, bo oto leci pierwszy, leci bliżej środka i dosłownie 100 metrów przed nim kierowca autobusu się zagapił i zjechał na swoje pobocze. Pech chciał, że w tym miejscu pobocze było źle wykonane, w efekcie on nie tyle zjechał na pobocze, co spadł na pobocze. W tym momencie typ się obudził i gwałtownie zaczął się ratować kontrą. Kontra poszła mu tak bardzo dobrze, że nie tylko wrócił z powrotem na jezdnię, ale wbił się na nasz pas, wprost na czołówkę z Xalorem. Rozsmarowanie na froncie autobusu to nie jest śmierć godna prawdziwego wojownika (a może w sumie i jest), co nie zmienia faktu, że Xalor odbił, chłop też dał kontrę do kontry, w efekcie jakimś cudem się minęli. Aby tyle, że zmieniliśmy się i teraz ja prowadziłem, bo jakoś nie chciałem dostać gównem, które obecnie w drobnych kawałkach sypało się nogawek Xalora.

Druga akcja zdecydowanie mniej widowiskowa. Dolecieliśmy do ronda z dwoma pasami. Lecieliśmy prawym pasem i nasz był drugi zjazd. Wszystko spoko, tylko od strony pierwszego zjazdu zbliżało się autko i coś w nim było nie tak, głównie prędkość, a raczej zbyt powolne jej wytracanie. Wiecie jak to jest, w ciągu ułamku sekundy wiecie, że coś jest nie halo i reagujecie, a dopiero później analizujecie i zaczynacie rozumieć czemu właściwie coś zrobiliście. Niektórzy to nazywają szóstym zmysłem. W tej chwili też wykonałem, złamałem się ciut mocniej i zjechałem z prawego pasa do wewnętrznej lewego pasa. Brałem pod uwagę dwie opcje. Gość przed rondem nagle mocno zahamuje, bo przecież urodził się z chujem między nogami, co w tym kraju z automatu czyni z niego najlepszego i absolutnie nieomylnego kierowcę, to było planowane. Druga opcja, to tak zwana ślepa pizda. Przejebie przez rondo bez zatrzymywania i będzie udawał, że nie słyszy naszego trąbienia i nie widzi naszych ryjów rozsmarowanych na jego szybie. Ostatecznie wyszła 3 opcja, którą po fakcie skomentowałem słowami: '13 lat latam na moto i na coś takiego bym nie wpadł'.

Chłop się zatrzymał przed linią i rozejrzał, tylko nie zatrzymał się przed linią przed rondem, tylko przed linią przerywaną, która oddziela lewy pas od prawego. Rozumiecie, co próbuję opisać? Wjebał pod kątem prostym na prawy pas, zatrzymał przed lewym i wtedy rozejrzał, czy może wjechać na rondo. Prędkość duża nie była, ale jednak na rondzie się idzie w złożeniu, więc jakbym pasa nie zmienił, to by mnie w tym momencie zmusił do mocnego hamowania w złożeniu, co zapewne skończyłoby się szlifem i parkowaniem mu pod autem. W bonusie by pewnie ruszył i przejechał nam tylnymi kołami po nogach. Kurwa

Lubicz 136km/962km 

W Lubiczu zjechaliśmy na tankowanie i szamę. Musieliśmy się trochę ogarnąć po tym szaleństwie.  Mieliśmy nadzieję, że najgorsze za nami, co potem okazało się prawdą, bo sytuacja poprawiła się do zaledwie chujowej. Maczkowy syf wjechał, chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Było tak źle, że w Strzelnie przez chwilę łamaliśmy się, czy nie odbić na Konin, ale w końcu jednak polecieliśmy na Gniezno. Gdzieś za Gnieznem miała miejsce drobna akcja i po fakcie musiałem uczciwie przed sobą przyznać, że sam sobie byłem winien. Obrazek.

Długa prosta, z lewej podporządkowana, starszy model bety serii X szykuje się do włączenia do ruchu. Kierunku nie widać, więc większe prawdopodobieństwo, że poleci w lewo. Dolatujemy, na wszelki wypadek odpuszczam gaz... a jakże, wymusił. W tym momencie jeszcze tragedii nie było, jeśli energicznie ruszy, to samo hamowanie odpuszczonym gazem wystarczy. Niestety, nie ruszył energicznie, więc jednak trzeba było użyć hamulca.

I w tym miejscu popełniłem błąd.

Zacząłem hamować i żeby sobie ulżyć, to razem z hamowaniem trzymałem sobie wciśnięty klakson. Okazało się, że za kierownicą siedzi jakaś totalnie obesrana nastolatka, która na odgłos klaksona po prostu wcisnęła hamulec i się zatrzymała.

I w ten właśnie sposób mądry Pawełek ze zwykłego hamowania przeskoczył na awaryjne. Na szczęście już byłem w trakcie hamowania, opona już fajnie przylegała do jezdni, więc zajebanie w opór dało bardzo dobre rezultaty.

Nie trąbiłem jak ją mijałem. Bałem się, że w panice mnie staranuje. Jajebe.

A potem była Września, gdzie zjebałem na jednym rondzie i wycelowałem nas w Poznań, zamiast Jarocin. Zatrzymałem się na podjeździe, żeby ogarnąć mapę, niefortunnie podjazd miał w miarę wysoki krawężnik, kolejna niefortunność wiązała się z tym, że Xalor wjechał na krawężnik przy samej krawędzi, w efekcie moto było wyżej, a nóżka musiała sięgnąć znacznie dalej do ziemi. Licząc moją wtopę z Polanicy sprzed kilku lat, mamy z Xalorem remis w wyjątkowo żenujących parkingówkach.

Jarocin 175km/1137km

Przyznam wam się szczerze, że upierałem się na tę trasę z jednego zasadniczego powodu. Kojarzyłem tę trasę, bo lecieliśmy kiedyś z Grubym z Władka do Wroca i kojarzyłem, że tu były przecudowne lasy i piękne winkle. Wszystko się zgadzało, tylko tych winkli i ładnych lasów to się może w sumie uzbierało z 20km. Ponad 150km jebania między TIRami, żeby zrobić 20km przez las. Dobry deal.

Po chwili dolecieliśmy do rogatek Wrocka. Uznaliśmy, że tu się zalejemy ostatni raz, poza tym przerwy musieliśmy już robić co raz częściej. Zmęczenie materiału było wyraźne. Na stacji trafiła się konkretna ekipa, która leciała na czeskie winkle. Zapraszali nas do dołączenia i pokazywali na mapie fajne traski, ale na myśl o powolnej kawalkadzie 15 motków spasowaliśmy. Zatankowaliśmy i było nam śpieszno na ostatnią prostą.

Trzebnica 86km/1223km

Objechaliśmy Wrocek, trzymając się krajowej ósemki. Korki sakramenckie były, wszystko stało, ale mijanie korku osobówek, w porównaniu do dzisiejszych akcji z TIRami, to było jak spacer po parku. Gdzieś przed Kłodzkiem się zatrzymaliśmy, co by wydzwonić Yaszcza i spytać, gdzie właściwie jest zlot. Miała być Kotlina Kłodzka, my jesteśmy przez Kłodzkiem, dobry moment.

Yaszczi wyjaśnił, że chodzi o Stronie Śląskie, w trakcie rozmowy widziałem w oddali walące pioruny i wiedziałem, że jednak obiecany deszcz się znajdzie. Wsiedliśmy na motki i ruszyliśmy. Chwilę później się rozpadało na dobre i do Kłodzka już wjechaliśmy w strugach deszczu, ale spoko, wiedzieliśmy, że należy lecieć ósemką i na wysokości Bystrzycy Kłodzkiej odbić na Stronie. Mapa pokazywała, że da się sprytniej przez Lądek, ale z obawy przed zgubieniem się i jazdą w strugach deszczu po wyjątkowo zadupnych drogach wybraliśmy główną drogę, oznaczaną na czerwono.

Macie tak czasem, że nie chcecie czegoś zgubić, więc odkładacie to w specjalne miejsce, potem zapominacie gdzie i w efekcie gubicie? Taka trochę samospełniająca się przepowiednia.

Lecimy tą ósemką, deszcz trochę zelżał, rozgrzany asfalt momentalnie wysycha, widoki są bajeczne, winkle świetne, korek zostawiliśmy za sobą, odliczam kilometry i wychodzi mi, że Bystrzyca będzie za chwilę. Już za moment będziemy łoić browara i rozmasowywać obolałe kolana.

Polanica Zdrój.

No kurwa, nie kojarzę, żebyśmy mieli Polanicę na trasie. Coś przeoczyłem? I czemu na znakach nie ma tej jebanej Bystrzycy, już w zasadzie powinniśmy do niej dojeżdżać. Dobra, w następnej wiosce się zatrzymam i sprawdzę moją mapę. Szczytna... dobra, jeszcze jedna, Duszniki... dobra, ale przed następną już na pewno... Lewin Kłodzki...

Zatrzymaliśmy się przed samą Kudową Zdrój, spojrzałem na mapę i zrozumiałem, że do Bystrzycy prowadzi czerwona dróżka, ale to jest 33, nie 8. Może nawet zobaczyłbym to na znakach w Kłodzku, gdyby wtedy nie jebało żabami. Ups.

Wróciliśmy się do Polanicy, tam przeskok na Bystrzycę, dalej Sienna, Stronie i jesteśmy na miejscu. Zafundowałem nam extra prawie 60 kilometrów w deszczu na mecie, z czego ostatnie kilometry na rezerwie. Da się?

Zatoczyliśmy się do celu jak już się ściemniało. Na miejscu ekipa już garowała. Był bimber, ognisko, muza z głośnika i bimber. Niektórzy nawet nie zauważyli, że dobiliśmy do celu. Na szybkiego się rozpakowaliśmy i na szybkie zakupy, bo przecież jutro święto. Szczęśliwie do Biedronki był żabi skok, więc już po chwili zbroiliśmy się w zupki chińskie i browary.

Po powrocie na kwadrat odszpuntowaliśmy browary i poszliśmy się bratać z ekipą, ale 14 godzin w siodle i prawie 800 kilometrów nawinięte, większość w słońcu i między TIRami, to swoje zrobiło. Światło szybko zgasło.

Czwartek 08.06.2023

Poranek, odespane. Zjedliśmy coś na szybko i o 9 polecieliśmy z Dżudi do Czech. No dobra, musieliśmy zacząć od tankowania.

Stronie Śląskie 215km/1438km

Zdecydowaliśmy polecieć sobie wczorajszą traską. Tym razem po suchym, wypoczęci i z pełnym bakiem. Odcinek Stronie - Bystrzyca przez Sienną jest wprost bajeczny. Leniwie pokonywaliśmy zakręty, słoneczko świeciło, bajka.

Odcinek do Czech zleciał nam wyjątkowo szybko. Dobiliśmy do Karlików, tam dopadliśmy market spożywczy i zgodnie z planem sakwy wypchaliśmy browarami, a tankbag czymś mocniejszym, a dokładniej beherovką. Wymyśliliśmy sobie, że zrobimy stanowisko do witania nowoprzyjezdnych. Będzie chleb, sól i bania beherovki. Piękny plan.

bankowo nasi to skolonizowali

Droga powrotna była równie przyjemna. Bez spinki. W tym roku zależało nam, żeby być na miejscu i witać kolejnych przyjeżdżających. Zgodnie z planem w bazie byliśmy o 12 i naszym oczom ukazała jakaś brzydka poznańska fura z przyczepką, a na przyczepce DRZta. Znaczy jaśnie pan organizator zajechał na zlot i widocznie jeszcze go z tego zlotu nie wyjebali.

ciepły, wytrzęsiony radegast z czech, tej

Wzięliśmy się za przygotowania. Zapięliśmy baner GS500, żeby ludzie wiedzieli, gdzie jechać. Poza tym zmontowaliśmy lodówkę na browary, w senie wypięliśmy DRZte z pasów, znaleźliśmy starą skrzynkę, wypełniliśmy ją browarami i spuściliśmy na pasach do potoku. Wyszło idealnie.

lodówka

Stolik z chlebkiem, solą i beherovką został przygotowany. Do tego okazało się, że Yaszczi wiózł ze sobą specjalną przesyłkę od Kubusia, gdzie były winiacze i bimberki. Jedna buteleczka bimberku pojechała na stół powitalny, wszak ludzie powinni mieć opcje. Do tego było trochę gadżetów, oraz znacznik, gdzie można wpisać ksywę i zawiesić na szyi. Przyjmowanie nowych wzięła na siebie Dżudi, która była swoim żywiole, poza tym dzięki temu wiedziała, że nikt się nie uchowa i każdego będzie mogła na starcie przytulić i miło powitać.

właściciel ośrodka

Dzień nadal był młody, ludzi się zjechało dość, żeby popykać w siateczkę. Niektórzy też uparli się, żeby się wykąpać, bo co to za zlot bez pakowania się do bajora.

było rześko
 

Gdzieś po drodze przyszła pora obiadowa. Nawet nie wiem jak to opisać. Na pierwsze danie wjechał rosołek z domowej roboty lanymi kluskami. Tak, to były domowej roboty kluski, dopytałem się o to. To jedzenie to był jakiś kosmos, nigdy na żadnym zlocie nie było tak dobrego jedzenia, ja wręcz nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem coś tak dobrego. To nie była żadna restauracja ĄĘ, potrawy nie były wyszukane, ale były zrobione z dobrych produktów, przez kogoś, kto robił to całe życie i robił to dobrze. Istna poezja, tam przecież nawet były domowej roboty ciasta na deser. Wszystkie te jebane zupki chińskie i inne wynalazki, wszystko to było zbędne, bo kolacje i śniadania były kosmiczne i zawsze można było dostać dokładkę. 11/10 za jedzenie.

czwartkowe zagęszczanie

Browary się lały, coś mocniejszego również, ludzi przybywało, atmosfera się podkręcała.Ognisko rozpaliliśmy, na stół powjeżdżały różne domowej roboty wynalazki, wszystko wskazywało, że dzień skończy się dokładnie tak, jak miał się skończyć, z tym wyjątkiem, że każdy z zapartym tchem czekał na wieczorne i noce pałowania, bo przecież główny prowodyr w tym roku był orgiem i zamiast przodować w pałowaniu, to zajmował się wyciąganiem z motków kluczyki. Yaszczi, z wyrazem lekkiego zażenowania, wyciąga ludziom kluczyki, żeby nie pałowali. Niezapomniany widok i już tylko po to warto było zjechać na zlot. Trochę to zjeabliśmy, bo powinniśmy uszanować Yaszcziego i jego pałowania, w sensie wszystkie bez mała 50 motków odpalić, zacząć pałować i z uśmiechem czekać, aż Yaszczi podejdzie i zabierze kluczyki. Eh.

Była siatkóweczka, był turniej badmintona (brałem udział, noga nadal boli, niczego nie żałuję), była bardzo udana integracja. Gdzieś w tym miejscu Dżony rozwinął skrzydła. Dosiadł DRZty Yaszcziego i trzeba przyznać, że prawie sięgał nogami do ziemi. Był porobiony, zdecydowanie nie panował nad maszyną i to była kwestia czasu, jak coś odpierdoli, na co wszyscy czekali z zapartym tchem. No właśnie, ta scena wiele o nas mówiła, bo o to właśnie ma miejsce Stacja IV - Dżony wypierdala się po raz pierwszy. Niby nic specjalnego, Dżony się wypierdolił, ale ta reakcja... Ludzie pomogli mu wstać, wsadzili go z powrotem na moto, puścili i czekali co stanie się dalej. Ktoś tam nawet narzekał, że Dżony po prostu wypierdolił się na trawie, a nie wjebał w jakieś motki. Dosłownie, chłopa zapakowali z powrotem na moto i czekali co zrobi teraz. Dżony już był w trybie nieludzkim, więc mogło dojść do wszystkiego, w zamian Dżony po prostu wyjebał się ponownie, tym razem wbijając sobie seta w nogę. Gawiedź chleb dostała wcześniej, teraz były igrzyska. Krew się polała, gawiedź zadowolona. Tam jeszcze były jakieś niezaspokojenia związane z brakiem jazdy na motku po ośrodku. Cóż, podobno nie doszło do tego tylko dlatego, że Dżony nie dojechał do wejścia. Zabrakło mu jakieś 10 metrów i dziura w nodze nieco pokrzyżowała plany.

Dużo więcej o tej nocy nie powiem, garowałem od rana. Może nie chlałem jak dziki, ale jednak sumiennie przyjmowałem, więc jeszcze gdzieś przed północą mnie poskładało.

Piątek 09.06.2023

... załóż czapkę skinieeee...

Ja pierdole dejavu, Kubuś i Yaszczi, mogło być gdzieś przed trzecią rano. Namierzyli nasz pokój, nie mogli wejść przez drzwi, bo nie urodziliśmy się wczoraj i na noc się zamknęliśmy. Wyliczyli, które to nasze okno i obecnie pod nim śpiewali. Próbowali też pakować się przez okno, ogólnie próbowali się jakoś dostać do środka, dyskutując przy tym zawzięcie, a wszyscy wiemy jak niepodważalna i do bólu logiczna może być rozkmina dwóch najebanych typów o 3 rano. Trochę się pod tym oknem nasapali, zaśpiewali ze dwie zwrotki i się zwinęli. Udało się złapać jeszcze chwilę snu. Potem śniadanko klasy światowej i już tylko pozostało nam postanowić co zrobimy z tym pięknym dniem. Padło na spacer. Pozbieraliśmy ekipę, Betaszka wybrała kierunek i potem wszyscy za nią karnie ruszyliśmy. Lekki deszczyk nam towarzyszył.

urokliwie

Traska prowadziła do jakiegoś lokalnego browaru, gdzie poza piwem można też przyjąć jakiś posiłek, tco też zrobiliśmy. Trasa była piękna, z jednym tylko minusem, otóż nie dało się wybrać żadnej trasy, która szła by po błocie, lub choćby szutrze. Parę kilometrów po asflacie i kostce odbijało mi się na kręgosłupie, a czeski lager znieczulający nie do końca mógł tutaj pomóc.

z piwem, w drodze na piwo

Szczęśliwie szliśmy w doborowym towarzystwie, więc drobne niedogodności nie były wielkim problemem. Na miejscu przywitał nas wyśmienity browar i całkiem zjadliwe żarcie, co prawda jedzenie z ośrodka wywindowało poprzeczkę bardzo wysoko, ale nie można było narzekać. Kwaśnica i podpłomyki wjechały.

Droga powrotna była bardzo miła, upstrzona kwintesencją zlotową, czyli rozmowami o wszystkim z ludźmi, których widzę raz w roku, ale wiem, że nadają na podobnych falach. 

Powrót w sam raz zużył energię i zrobił miejsce na pyszną obiado-kolacje. Dalej była dalsza integracja, jakiś wypadzik na miasto na piwo i pizzuche, wszystko leniwie i spokojnie. Dopiero wieczorem się nieco spierdoliło, bo pałowanie motków poszło nieco za daleko. Musicie wiedzieć, że ten temat jest problemem co roku. My tu przyjeżdżamy i wiemy, że będzie głośno, ale co z tymi, którzy przyjechali sobie odpocząć? Czemu oni mają być ukarani? To zawsze jest powód do dyskusji i wiecznie jest gadanie, aby załatwić ośrodek bez 'ofiar postronnych'. Każdy org o tym pamięta i każdy org robi co może w tym kierunku, w każdym razie tak było, aż do teraz, bo oto wjechał Yaszczi, cały na biało, i ogarnął cały ośrodek dla nas... ale w centrum mieściny. Tak jak zwykle ofiarami postronnymi były pojedyńcze osoby w domkach obok nas, tak Yaszczi sprawił, że ofiarą postronną było całe miasto.

tej, potrzymaj mi piwo

Śmiechy, śmiechami, ale tym razem było jak zwykle, tylko w mieście. Pałowanie do przesady w nocy, wiocha w chuj. Nic nas zeszły rok nie nauczył. 

Sobota 10.06.2023

Piękny nowy dzień, używki dzień wcześniej nieco odpuszczone, więc możemy zacząć od jakiegoś krótkiego przelotu. Wspólnie z Grubym i Dżudi wyskoczyliśmy sobie do Czech. Wybraliśmy sobie malowniczą traskę i polecieliśmy. Było nad wyraz urokliwie, momentami tylko słabo z racji piachu i mokrego w zakrętach, ale nigdzie się nam nie śpieszyło, nie mieliśmy potrzeby pokonywać każdego zakrętu na max, więc zabawa był chill. Zrobiliśmy drobne zakupy, jakaś krótka przerwa w Czechach, Dżudi zmieniała sobie zadupki w motkach, było bardzo miło. Przy okazji jeszcze zatankowaliśmy się do pełna, przed jutrzejszym powrotem.

Stronie Śląskie 187km/1625km

Jeszcze zaliczyliśmy dobre jedzonko w resteuracji, a wieczorkiem z Dżudi zagraliliśmy jeszcze w kręgle. Było bardzo miło. Gdzieś pomiędzy jedzonkiem a kręglami załapaliśmy się na zawody w wolnej jeździe. Było to też grane w Biesach. Fajnie się to oglądało i przyznam, że trochę ubolewałem, że nie graliśmy w tę grę przed pandemią, jak jeszcze codziennie dolatywałem do roboty na moto w korakch, przez co miałem nieco obycia. Korciło mnie, żeby wziąć udział, ale nie lubię uczucia, kiedy wiem, że kiedyś umiałem coś zrobić świetnie, a teraz jestem w tym pizdą. Zaliczone na wszystkie sposoby przy piłce nożnej. Pooglądałem, pośmiałem ze wszystkimi, dalej się łamałem, bo widziałem, że niezależnie od wyniku, każdy cieszył japę z udziało. Witu był czarnym koniem tej imprezy i doszedł aż do finału, ale w finale wygrał Dadowy Maciuś, pomimo tego, że zrobiliśmy wszystko, aby nie wygrał, każąc finał powtarzać dwa razy. Taka jest oficjalna wersja, a nieoficjalna jest taka, że chcieliśmy posłuchać pracy jego cudownego TLa.

Wieczór był bardzo spokojny. Jeszcze z Exodusem zaatkowaliśmy flaszkę złotej Olmeci, ale okazało się, że tylko dwóch nas do niej jest, a picie flaszki na dwóch dzień przed powrotem nie jest dobrym pomysłem, szczególnie, że na stołąch walało się sporo niedopitego dobra. Niebezpieczne. Ale co się odwlecze...

 Niedziela 11.06.2023

Wstałem jak zwykle wcześnie rano, plecki o to dbają. Trochę z nudów, trochę z przyzwoitości, wziąłem się za ogarnianie miejsca kaźni. Uzbierałem 3 worki śmieci, odniosłem sporo rzeczy do kuchni, ogólnie miły poranek. Dalej było przepyszne (dla odmiany) śniadanko i zaczynamy się zbierać. Na powrocie dołączył do nas Gruby, więc mieliśmy lecieć na trzy motki. Absolutnie bez pośpiechu się zapakowaliśmy, pożegnaliśmy się z kim się dało i ruszyliśmy na szlak.

Powoli, spokojnie, bez przypałów, bez odkręcania, ot tak cyk, Lądek, Złoty Stok, Nysa i jesteśmy w Opolu.

Opole 106km/1731km

Tu się pożegnaliśmy z Grubym, który odbijał w stronę Częstochowy, a my planowaliśmy DK94. Ruszliśmy ze stacji, parę kilometrów później Gruby odbił w lewo, a my dalej pojechaliśmy swoje. Chwilę przed Bytomiem trafiliśmy na remot. Objazd wskazywał w prawo, tak zrobiliśmy. Przejechaliśmy z 10km, kiedy ukazała się kolejna tablica, ale tym razem już mówiła o obejździe dla aut z wagą ponad 3,5t. No nic, jechaliśmy dalej, póki nie okazało się, że ten objazd prowadzi nas na bramki A4. Poszedł lekki wkurw, bo pogoda była za ładna, a my mieliśmy za blisko, żeby bujać się po autostradach. Przerwa na siku, ładną fotkę i zawracamy.

wracają do domciu
 

Wróciliśmy do tej pierwszej informacji o objeździe i ją zignorowaliśmy. Kilomter dalej był drugi objazd, tym razem dla mniejszych aut. Oznaczenie nieźle psu do dupy, no ale ok, lecimy.

Zgubiliśmy się ponownie.

Nawrotka i do trzech razy sztuka. Ogólnie zrobiliśmy ponad 50km, żeby obejchać 3km remontu drogi, po którym i tak dali byśmy radę przejechać, bo była zerwana tylko górna warstwa nawierzchni. W tym roku zostałem królem odnajdywania drogi.

Dalej był Bytom i nawet udało nam się zaczepić o moje ulubione miejsce narodzin DK79. To już zaliczone, więc tylko mały uśmiech i lecimy dalej.

Dąbrowa Górnicza, minuta ciszy, jak mijaliśmy zamkniętego Mr. Hamburger, dalej jest Olkusz, gdzie przeturlaliśmy na idealnym ograniczeniu i oczywiście stali. Potem ostatni postój przed Krakowem, bo nie chciałem do domu wtaczać motka na pustym baku, a także czas był wziąć plecak z zadupka motka Xalora.

Jerzmanowice 198km/1929km

Zatankowaliśmy, pożegnaliśmy się i 20km później stanęliśmy pod domem.

To był bardzo udany zlot. Organizacja była dopięta na ostatni guzik, ludzie dopisali, pojawił się nawet nasz opiekun Studi, co było nie lada miłym zaskoczeniem. To było widać w czwartek, kiedy nowoprzybywający zasiadali z motków, żeby się witać i naprawdę wielu na widok Studiego na chwile zamierało, zatrzymywało się, uśmiechało i dopiero wtedy miśkowali. Bardzo to było fajne.

Zlot wyszedł idealnie, znowu odstawiliśmy wiochę, niby wszystko po staremu, ale jednak gdzieś tam czuje się nadchodzącą zmianę. Wszystko było idealnie, ale jakby trochę tego ognia zabrakło. Trochę jak z globalnym ociepleniem, niby ślady już są, niby dowody już są, ale nie dla każdego oczywiste, więc dyskusja trwa. To tylko moje zdanie, acz z rozmów wynika, że nie tylko moje, ale to mógł być ostatni zlot z taką frekwencją i z taką obsadą starej gwardii. Obym się mylił, oby za rok wszystko idealnie wypaliło, a wyposzczenie sprawiło, że znowu nas będzie ponad 50 osób, acz czuje, że pewne zmiany będą musiały się wydarzyć. Czas pokaże. Ważne, że teraz było dobrze, z tego się cieszmy.

tejtej, nieludzki i kapitan spierdalaj pozdrawiają

 

wtorek, 28 czerwca 2022

MOTO - Zlot GS 2022

15.06.2022 Pisary, Biforek

Pobudka lajtowo o 5, siku, zęby, szybkie śniadanie i pakowanie, ale tym razem wyjątkowe pakowanie, bo nie jechałem sam. Brak kufra centralnego, w zasadzie tylko sakwy, tankbag i plecak, a Ona wjechała z lakierem do paznokci i dwoma swetrami. Walczyłem dzielnie, lakier na zlot pojechał.
Trochę nam zeszło na dogrywaniu szczegółów i w trasę ruszyliśmy koło 6.30. Chciałbym powiedzieć, że było rześko, ale bardziej akuratne tu będzie stwierdzenie, że piździło.
Startujemy

Nie działo się absolutnie nic, poza tym wypizgiem, w zasadzie już po chwili dobiliśmy do eSki za Miechowem, gdzie zaliczyliśmy pierwsze tankowanie. Zwykle zapisuje tu takie rzeczy, ale każde spojrzenie na taki rachunek, to ból, płacz, zgrzytanie pochwy i wycie do księżyca. 
Zalaliśmy się i wyskoczyliśmy na eSke. Co mam wam powiedzieć, niespełna godzinę później byliśmy 160km dalej, w Maku za Przedsionkiem Piekła, Niunia wzięła 14,5l beny i 0,4l oleju. Wiem, bo olej też już leje pod korek, łatwo poznać. Kurwa, ponad stufke zapłaciłem za ten godzinny przelot, no ja pierdole... dobra, miałem o tym nie pisać. Jest Mak za Przedsionkiem Piekła, Gruby ma być lada chwila.
Stary Człowiek i VFR

Dupy nam zmroziło, słońce słabo świeciło, grzaliśmy łapki o herbatke z maczka i zapychaliśmy się tym zajebistymi bułkami z twarożkiem i rzodkiewką, które z roku na rok są co raz mniejsze. Zrobiło się nam trochę cieplej, Gruby zapiął na zadupek VFR plecak od Dżudi, czym zaskarbił sobie jej dozgonną wdzięczność. Był zwykły dzień tygodnia, więc jak wpadliśmy do Wawy, to korkom nie było końca. Zaczęło się na dolocie w Jankach i skończyło na wylocie w Markach, a ścisłym centrum samo gęste. Przepycenie nastu kilometrów przez stolicę na lusterkach ma swój urok, było spoko i naprawdę powiem wam, że te korki były znacznie fajniejsze, niż ta chujnia, na którą zjechaliśmy w Markach, to jest DW631 i nie pomogło to zajebiste zakole rzeki Narew, które nas uraczyło przy przeskoku na DK61. Niby czerwona dróżka, ale dalej nędza. Masa dostawczaków, chujowa nawierzchnia, ogólnie rwany ruch, zjebani kierowcy, którzy chcieli nas pozabijać, norma. Tak było aż do Pułtuska, gdzie zalaliśmy się i przeskoczyliśmy na DK57.
I w tym momencie wszystkie troskie puf, jak ręką odjął. Ruch zmalał, dookoła piękne lasy, wysokie trawy, piękne słoneczko. Zadupcało nam się bardzo zacnie, zaraz był Maków, Przasnysz i już jesteśmy u celu na dziś - Szczytno.
Wspominałem już, że celowo tankowaliśmy częściej, żeby mniej płacić za jednym razem? Ja pierdole... a tak, miałem na to nie zrzędzić.
Dobiliśmy do Szczytna, pozostało nam już tylko znaleźć chatę Dżonego, co w zasadzie było banalnie proste, bo przecież wszystkie domy miały numer 17, ale te z rzymskimi cyframi były zupełnie w innym miejscu, niż te z literami, tak więc znalezienie 17G zajęło nam tylko 15 minut.
Dżony stanął na wysokości zadania, zimny browar miałem w łapie, zanim zgasiłem moto.
no siema!

Browary elegancko poszły w ruch, Dżonula wziął się za rozpalanie ogniska, w TV leciały szlagiery z ejtisów, Gruby wziął się za swoją specjalność, atmosfera była sielankowa. 
The Expert

Po chwili dobił do nas Middu, a niedługo po nim Krzychu i Yaszczi. Skład na biforka w komplecie. Warto tu dodać, że Yaszczi nie byłby Yaszczim, gdyby czegoś nie odjebał, bo oto okazało się że wiózł tu z poznania 3 chamskie, ciepłe tanie piwa z żabki, spod jego domu... i teraz mieliśmy je wypić, co też w sumie uczyniliśmy. Poza tym dostałem też koszulkę z nadrukiem Yaszcza na pitku, z dopiskiem, że on niby jest najlepszy. No cóż, Dżony ma dwa małe dzieciurki, a dzieciurki mają dużo flamastrów, więc już po chwili na koszulce znalazły się domalowane chuje. Było dobrze.
Zeżarliśmy, co było do zeżarcia na grilu, wychlaliśmy wszystkie browary, których Dżony nie zdążył przed nami schować, po czym ruszyliśmy na miasto, na podbój Szczytna w tygodniu.
W pierwszym czynnym lokalu mieli ogromny wybór nalewek i sprzedawali je w kielonkach, na tacki, niestety po zakup wysłaliśmy Yaszcziego, który wrócił z tacką chamskiej czystej wódy. Trudno, co robić, wypiliśmy.
W drugim lokalu były tylko dwie barmanki, ale za to i ładne i sympatyczne i lekko znudzone, więc jak zasugerowaliśmy chęć wypicia tekili, to na bar wjechały nad wyraz syte Long Islandy. Trudno, co robić, wypiliśmy i wzięliśmy na drugą nóżkę.
Trzecim czynnym lokalem okazała się kebabownia, a że Szczytno szkołą policyjną stoi, to nikt tu w chuja nie leci, kebsy były tak słusznych rozmiarów, że Yaszczi musiał po mnie dokończyć.
 
jak złoto
 
Najadły się, napiły... poszli połazić nad jeziorem i ruinami zamku. Bardzo to wszystko było zacne i akuratne.
Skoro tak wyszła fotka z klapka, to jak musiało to wyglądać na żywo...

Na powrocie zaczepiliśmy jeszcze o pierwszy lokal, który właśnie zamykali, ale poznański czar zadziałał i pani nam dała butelkę na wynos. 
Waliliśmy ją z gwinta w stolicy naszej Policji i nikt nam nic nie powiedział. W sumie racja, tu się przecież pije.
poleca się

Na powrocie jeszcze trafiliśmy na jednego typa. Wylazł z krzaków i podbił, widać że z planem, otóż wyprzedzał nas, nastepnie się zatrzymywał i czekał kto pomizia. Jak się mizianie nudziło, to typ znowu biegł przed grupę, co by namierzyć aktualnie najsłabsze ogniwo. 
profesjonalista w akcji

Wróciliśmy na kwadrat, pomęczyliśmy jeszcze nalewkę i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Biforek wyszedł idealnie, rano było 0,2, ale o tym za chwilę. Teraz ciemność.


16.06.2022 Szczytno, w drodze

Pobudka była bolesna. Dżony dzień wcześniej opowiadał, że mu dwa gołębie przylatują na jego świeżo obsiany trawnik. Właśnie była 5 rano, a za oknem miała miejsce prawdziwa bitwa. Nie było dwóch gołębi, za to było z 10 srok, które się napierdalały na obsianym trawniku o ziarnka, to była regularna bitwa. Zamknąłem okno, ale do snu już mi się wrócić nie chciało, co oznaczało, że na zlot wyjadę na kacu, po 4 godzinach snu. Doskonale.

Ekipa ożyła przed 8, wtedy też były pomiary, gdzie mi wyszło 0,23, a Dżonemu 0,29. Reszta na czysto, ale głównie dlatego, że Yaszczi miał kilka piw mniej na liczniku, a Middu nie chciał dmuchać. Nie miało to w sumie znaczenia, bo i tak planowaliśmy strzelić sobie pycha jajóweczkę na śniadanie i wystartować koło 11. Gdzieś w trakcie śniadania dobił ostatni zawodnik, to jest Cezary, który nasz opłakany stan przyjął z dużym zrozumieniem.

kwadrat Dżonuli
 

Na spokojnie się spakowaliśmy i ruszyliśmy na stację. Już na starcie się podzieliśmy. Yaszczi i Krzychu wystartowali nieco wcześniej, bo Krzychu bardzo chciał zaliczyć Mrągowo. Po co chciał to zrobić, nie wiemy. Jest to do dzisiaj prawie tak duża zagadka, jak gdzie jest Dosia. 

Dogrzewało już całkiem nieźle, więc zapowiadał się naprawdę zajebisty dzień w siodle. Zalaliśmy się i Dżony wykierował nas na Jedwabno i dalej Nidzicę. Planowaliśmy chwilę pojechać dalej, ale moto Cezarego przy 100km/h już zaczynało rozkładać skrzydła, a winkle był tak syte, że daliśmy radę w taki sposób zrobić kilka i po chwili razem z Grubym i Dżudi cięliśmy jak pojebani. Nidzica była już po chwili i spodobało nam się to tak bardzo, że postanowiliśmy walić żółtymi do oporu. Z Nidzicy na Działdowo i potem Lidzbark. Ten odcinek to była tak bardzo kwintesencja zajebistego lotu, że w Lidzbarku, z bananami na ryjach, zjechaliśmy na Orlen na lody i piciu. Siedzieliśmy sobie na krawężniku, miny błogie i ta zajebista świadomość, że tego dnia czeka nas jeszcze tak dużo dobra, że zdążymy się porzygać. To jest właśnie ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że czekałeś na to tyle czasu, właśnie się to dzieje i będzie się działo dalej, aż do syta. Bosko.

przerwa na loda i wzdychanie
 
 Zaraz za Lidzbarkiem zaliczamy miejscówkę, która dla braci forumowej ma status legendarny. Zatrzymujemy się na fotkę i siku.
kto poznaje? :)
 
Dalej na Jabłonowo Pomorskie i Radzyń Chełmiński, gdzie dziury w drodze nieco nas sprowadziły na ziemię. Dupska nam wytelepało, parę ślepych po piachu i dziurach, nic co nie byłoby na swój sposób zajebiste, ale jednak chwilę wcześniej podobało się bardziej. Przebiliśmy się do Świecia, gdzie zaplanowaliśmy szamę i wierzcie mi, to nie mogło się odbyć w innym miejscu.
A to kto poznaje? <3

Podśmiechujki miały miejsce, pozdrowienia dla Kacka obowiązkowe, ale jednak baliśmy się ruszyć z KFC i zbliżyć się do stacji. Najadły się, napiły... 
Dalej DW240 przez Bysław i Tuchole do Chojnic, gdzie stwierdzamy, że żółte ścieżki już się nam znudziły i chyba czas coś wypić. Wpadamy na DK22, prędkości zaczynają być autostradowe i po chwili przelatujemy przez Człuchów. Tniemy jak pojebani, dróżka ma idealne warunki, fajniuchne winkle, pełny sztosik. Zatrzymujemy się dopiero w miejscowości, która nieco zachwiała naszą pewnością siebie.
chyba gdzieś źle skręciliśmy... ale czy nie powinno być po drodze nieco więcej wody?
 
Tniemy dalej i jest zajebiście. Po drodze zaliczamy jakieś tankowanie, a Dżudi odkrywa sens życia, przez Wałcz na wdechu.


W Wałczu przeskok na DK10 i przed nami w zasadzie ostatnia prosta i wydawałoby się, że przelot będzie bez przypałów, ale oto mamy obrazek. Zajebiście długa prosta przez las, właśnie wyprzediłem kolejno osobówkę, SUVa i TIRa. Jak kończyłem TIRa, to autko z przeciwka pomrugało do mnie, a było na tyle daleko, że to oznaczało suszenie, nie przypierdalanie się. Zwolniłem i zacząłem obserwować. Szybko stało się jasne czemu tak, bo oto mamy prostą przez las, po sam horyzont, wydaje się się czyściutka, ale nic bardziej mylnego, bo na samym środku przecina je leśna dróżka i jest nawet krótki pas linii ciągłej, tam też ustawili się nasi smutni bohaterzy, absolutnie niewidoczni na tle drzew i słonecznych refleksów. Miało to sens, miejsce absolutnie niebezpieczne, przecież moglibyśmy tutaj potrącić jakiegoś przechodnia, czy coś, na pewno nie ustawili się tutaj, żeby jebać kosić ludzi z hajsu.
Mam do nich z 200 metrów, kiedy w końcu to widzę w lusterku. Jest, idzie lewym pasem, Gruby, cały na biało, za jednym strzałem bierze wszystkie 3 pojazdy, w tym TIRa, chwilowe przyspieszenie jest duże. Macham rękami jak pojebany, ale ten koło mnie przelatuje i jeszcze mi gestami pokazuje 'o chuj cie chodzi, ja się tu dobrze bawię'.
Zauważył, zaczął hamować, myślę, że na wysokości smutnych miał na budziku tyle, że i na autostradzie by mu coś wlepili, dodatkowo ta zatarta i krótka, ale jednak, linia ciągła...
Co było dalej? W sumie nic. Celowo nie powiedziałem, że panowie akurat kogoś czesali i nie patrzyli na drogę, teraz, dzięki temu, że Gruby hamował, to smutny zdążył się obrócić, aby tyle, żeby spotkać się z Grubym spojrzeniem. To było krótkie spojrzenie, pojechali dalej.
Nie ujechaliśmy nawet 5 kilometrów i mógł to być Kalisz Pomorski, kiedy w ostatniej chwili zwolniłem do 50 przed karmnikiem bijącym w dupę. W tamtej chwili nieuwagę zrzuciłem to na garb zmęczenia, ale kiedy wracałem tamtędy parę dni później, to zauważyłem, że znaki oznajmiające kontrolę zostały z obu stron wygięte tak, aby być równolegle do drogi. Można i tak.
W Wielogoszczu skręcamy na DW151, po chwili jest Ińsko. Zaczynam szukać naszego zjazdu, ale Gruby już czuje browara, odpala nawigacje i wie lepiej, więc zamiast zjechać pińcet metrów po kostce do ośrodka, to jebiemy ponad kilometr po piachu, wzdłuż jeziora. Mi to w sumie pasowało.
 
I o to jesteśmy, na wejściu stoi GS, na placu w chuj motków i parę znajomych mordek. Zrobiło się sielsko. Zameldowaliśmy się, w drodze do domku natknęliśmy się na boisko do siatki, gdzie najebana wiara właśnie się kłóciła, czy serw odbity od dachu pobliskiego domku i wpadający potem w boisko się liczy. Dyskusja była naprawdę zażarta i żadna strona nie odpuszczała, czasem tylko ktoś nie wytrzymywał powagi sytuacji i zaczynał się brechtać, lub schodził z boiska, żeby się napić. Czuło się zlot.
Rozpakowaliśmy się i udaliśmy na zwiedzanie. Zdążyliśmy się jeszcze załapać przed zamknięciem TEJ budki, gdzie urocza pani i młoda obsługa przygotowała pycha kebsa, którego okrasiła zimnym Bosmanem. Duch Sanu to to nie był i w piątek wieczorem srałem po nich na zielono, ale nie uprzedzajmy faktów i nie uprzedzajmy się. Bosman był oficjalnym paliwem tego zlotu, a ta budka serwowała kebsy, które trzymały nas przy życiu.
tak
Krótki spacerek przez las i zadyszka na podejściu, ale warto było.
wieża widokowa
 
Wróciliśmy na ośrodek, zrobiło się już ciemno, więc zaczęliśmy szukać ogniska. Znalezienie go nie było trudne, wystarczyło się skierować tam, gdzie darcie mordy było największe. Ekipa balowała w najlepsze, parę osób, które dojechały wcześniej, już zdążyły się zajebać doszczętnie. Zaczęły się tańce, przytulanie, śmiechy i chlanie wszystkiego, co dana osoba akurat podawała do ręki.
Po pewnym czasie wróciliśmy na kwadrat, gdzie kontynuowaliśmy imprezę, acz 4 godziny snu noc wcześniej i dzień jazdy swoje robił. Głowa stawała się ciężka i walka ze snem nierówna. W końcu padłem, nawet nie wiem kiedy, ciemność...
 
 

17.06.2022 Ińsko, na zlocie

...Coś nie gra. Za oknem szarówka, która sugeruje jakąś 4 rano, Chwilę zajęło zrozumienie co się dzieje, otóż Yaszczi z Kubusiem właśnie wrócili i próbowali się dostać do swoich wyr. Donośny poznański skrzek niósł się po domku, a radosne pogwizdywanie Kubusia nie ustępowało. Trochę im zajęło wdrapanie się na pięterko i miało to miejsce dopiero jak wyczerpali wszystkie dostępne opcje zabawowe na parterze. Wdrapali się i widać, że było im mało, bo zaczęli śpiewać. Wspólny repertuar nie był jakiś wyszukany, dali radę wyśpiewać dwie zwrotki 'załóż czapkę skinie' i pewnie śpiewaliby dalej, ale tak się rozochocili, że zaczęli sobie pięściami wybijać rytm o podłogę, co było tą kroplą przelewającą. Gruby im bardzo uprzejmie powiedział, żeby zamknęli mordy, co uraziło wrażliwego Kubusia. Faktem jest , że się zamknęli, ale dla mnie już było za późno na sen. Plecki jasno mówiły, że już nie śpimy. Poprzewracałem się jeszcze chwilę, po czym poszedłem na obchód. Aaa, jeszcze warto wspomnieć, że ja nagrałem te śpiewy na telefonie i 2 godzinki później ów telefon czule przyłożyłem do ucha kamiennie śpiącemu Yaszcziemu, dałem max głośność i puściłem, no ale ok, nie uprzedzajmy.

Wyrwałem się na spacerek. Zapowiadał się piękny dzień, piękna cicha plaża, fajny pomost, miła nutka w uchu, przy okazji już na spokojnie obejrzałem ośrodek i znalazłem też miejsce, gdzie można był rozwiesić hamaczek i wpadkować tam Dżudi. Zacnie spędzony poranek. 
udany poranek


Dalej było budzenie stada i wyrywanie się na śniadanie, a w piątek śniadanie dla wszystkich wygląda bardzo podobnie.
śniadanie mistrzów

Po śniadanku zmontowaliśmy ekipę wypadową i ruszyliśmy na poszukiwanie sklepu. Uwielbiam te wyjścia do sklepu, niby tylko kilkaset metrów, ale każdy jeden walczy o przeżycie, albo na kacu, albo jeszcze/już najebany.
nikt nie brał jeńców

Przetrwaliśmy zakupy i z tym ciężkimi siatami udaliśmy się na wieże. Trochę ciężko nam to szło i pojebaliśmy kierunki, tak jak Gruby dzień wcześniej z pełną stanowczością wiedział gdzie iść, tak jak wiedziałem dzisiaj, w efekcie trochę sobie z siatami połaziliśmy. W końcu się udało, wdrapaliśmy się na wieżę, odpaliliśmy browara lokalnemu 'przewodnikowi', po czym siedliśmy na dupach i chłonęliśmy otoczenie.
zabierz takim żony na jeden dzień, daj trochę bimbru i cyk, najlepsi przyjaciele


Wróciliśmy na kwadrat, co trzeba wylądowało w lodówce, lub zamrażalce, wskoczyliśmy w luźne łaszki i udaliśmy się nad wodę. Słoneczko dawało przecudownie, woda pizgała umiarkowanie, a my albo na ręczniku, albo pod parasolką, lody, browary, kebaby, dalej lody i dalej browary.
wyjaśniło się po co Luki wydzwonił parę tygodni wcześniej, acz osobiście uważam, że są łatwiejsze sposoby na ogarnięcie otwieracza


definicja szczęścia


Znudziło nam się smażenie dupy na słońcu i postanowiliśmy coś zmienić. Valdi wpadł na doskonały pomysł, aby ogarnąć rowerek. Nałożyło się to akurat z przylotem Ciapka, także mieliśmy czwartego do brydża, w sensie do rowerka. Zapowiadało się wyśmienicie. Udaliśmy się na brzeg i w zasadzie przy wyborze rowerka nie było absolutnie żadnego dylematu.  
sztos

Musicie wiedzieć, że w piątek dobijało do nas dwóch zajebistych ziomów, którzy w czwartek nie mogli. Obaj, zaraz po dobiciu do bazy wzięli się za profesjonalne nadganianie.
tymczasem Kacek...

Można powiedzieć, że wszystko co piękne kiedyś się kończy, acz w tym przypadku mogliśmy z radością stwierdzić, że jedno piękne zmieniło się na inne piękne. Wróciliśmy do ośrodka, jakieś lekkie odświeżenie, krótki odpoczynek i już od strony ogniska zaczynają dochodzić wspaniałe dźwięki. Udaliśmy się na miejsce i naszym oczom ukazało się klasyczne miejsce zlotowej kaźni, acz miłym dodatkiem był dziczek. Przysiedliśmy sobie obok, popijaliśmy piweczko, po chwili szliśmy się przejść, wracaliśmy. Miło było oglądać postępy w upodleniu. Oglądaliśmy kopanie DRZety, potem były konkursy, tańce, Kacek w samym centrum, wszystko w pełni zrozumiałe, wszystko zgodnie z rozkładem jazdy znanym od lat.
kojarzy mi się to z akcją z Bełchatowa, gdzie Andy skakał z barierki domu, żeby dobić moto do ziemi

W pewnym momencie wróciliśmy do domku. Ciapek do nas dołączył, sączyliśmy Jegerka, słuchaliśmy Dire Straits, za oknem wyły pałowane motki, idealnie. Nagle do domku wpadł Yaszczi z zatroskaną miną, łamiącym głosem oznajmił, że przecież zaraz będzie padać i już widziałem co będzie grane. Chwila stękania i parę kurew później DRZeta stała w domku i naprawdę ciężko się było koło niej przecisnąć. W sumie nieistotne, bawiliśmy się dalej.
Nie potrafię powiedzieć kiedy, ale w pewnym momencie muzyka zlotowa złapała fałszywą nutę. Przed domkiem ktoś się kłócił i nie była to kłótnia w stylu 'złaź z mojego miejsca, ja tu spałem, tylko byłem się odlać', ktoś tam się kłócił naprawdę. Po chwili do domku wpadł Yaszczi, mówiąc, że zaraz tu będzie policja.
Co kurwa?
Zaczęli targać motka z domu. Wyszedłem na ganek i moim oczom ukazał się Ziomek, który wypalił do mnie, że przez Yaszcziego wszyscy z tego domku wypierdalają.
... przez Yaszcziego? Co to kurwa w ogóle za tekst? Co to napuszczanie jednego kolegi na drugiego, podburzanie ludzi w grupie? Wyjaśniło się już chwilę później, o czym za chwilę, w każdym razie okazało się, że to kierownik ośrodka szukał 'prowodyrów' i 'czarnych owiec' i samemu zgrywając spoko gościa, rękami naszego kolegi zaczął robić porządki. Zrobił sobie z niego po prostu zwykłego przydupasa. Smutne to bardzo, szczególnie jak sobie przypomniałem Ostródę, gdzie odpierdalanie i patologia była o dwie klasy wyżej. Tam pamiętam jak Andy łaził do kanciapy kierownika z butelką łychy pod pachą i próbował łagodzić temat, a nie chodzić po ośrodku i mówić ludziom, że będą wypierdalać z ośrodka przez własnych kolegów. Sporo zrozumiem, ale jednak pewne rzeczy należy załatwić z klasą, a nie się szmacić. Smutne. Czego właściwie się spodziewano? Przecież to zlot GS, a nie kółko różańcowe, tutaj motki po drzewach jeżdżą. Jak niby tym razem miało być inaczej? Nie powiem, żeby mnie to kręciło. Za stary na to jestem, ale jednocześnie jadąc na ten zlot godzę się na to, że napierdolony Yaszczi z Kubusiem będą mi śpiewać o 5 rano nad uchem, spodziewam się i akceptuję pałowanie motków. Rok temu w Biesach obudziła mnie burza. Dopiero po przebudzeniu zrozumiałem, że to nie burza, to Kubuś wykręcił zatyczki ze swojego potwora i sobie latał między domkami. Czy byłem zły? No kurwa kto lubi pobudkę o 4 rano. Czy zrobiłem dym? Nie, polazłem do nich i o 4 siedzieliśmy w ruskiej bani. I lus. Czemu tym razem miało być inaczej? Ja pamiętam jak w ciągu dnia zabraliśmy Yaszczowi kluczyki, ale co z tego. W pewnym momencie wszedł w tryb 'albo grubo, albo wcale', kluczyki odnalazł i wesele trwało dalej. I luz, po to jest ten zlot, odreagowujemy.
Co było dalej? Ano było jeszcze lepiej. Doszły mnie słuchy, że więcej fajnej zabawy mnie ominęło, bo podobno było ścięcie z ludźmi z ośrodka obok i to prawie otarło się o rękoczyny. Zlazłem więc do swojego motka rzucić okiem i oto zastałem Ciapka, który próbował rozmawiać z kierownikiem, ale zza płotu witkami do niego machał jakiś pijany grubasek z ośrodka obok. Ciapek nie pozwolił się długo prowokować i zaczął tam sobie otwierać bramę, żeby rozrkęcić imprezę z przemieszczeniem, ale kierownik tamtego typa odprawił i zaczął normalnie gadać, a musicie wiedzieć, że było iście epicko:
- proszę pana, proszę mnie posłuchać
- nie jesteśmy na ty
Ogólnie kierownik był wkurwiony i zapowiedział, że policja zaraz przyjedzie i zabierają 'czarne owce' na dołek, że policja zrobi tu porządek. I znowu, nie on zrobi porządek, tylko ktoś przyjedzie i zrobi. Taki trochę śliski typ się trafił i o ile ja nie byłem w temacie od początku, to Ciapek był i właśnie zagrał mocną kartą, bo oto grzecznie, per pan, wyjaśnił kierownikowi, że jeśli tu wjedzie policja i zacznie wyprowadzać ludzi, to on zgłosi, że w ośrodku obok są małe dzieci pod opieką najebanych rodziców i ona ma na to dowód w postaci filmiku. Faktycznie pokazał filmik, jak jakaś podpita desperatka dopierdala się o coś, przy okazji energicznie gestykulując rękoma, przy czym w tych rękach miała małe dziecko, które przerażone płakało. To oczywiście tylko moja interpretacja, ale po tym oświadczeniu kierownik nagle zrobił się nieco ugodowy i uznał, że musi odpocząć i mamy sobie iść, co też uczyniliśmy.
W tym miejscu dochodzi do kolejnej akcji, chyba jeszcze słabszej. Nie będę wymieniał z nicków, bo i po co, ale jeśli Ci koledzy to przeczytają, to pewnie skojrzą. Otóż w tej chwili jeden z nich pokazuje na mnie palcem i rzuca tekstem, że jeszcze mnie tu brakowało, że Łełka wysłali jako rozjemce. Podszedłem bliżej, już lekko zagotowany, bo mi tu będzie typ rzucał takie teksty z pogardą. Jak podszedłem bliżej, to drugi 'kolega' powiedział do mnie powoli i wyraźnie, tak jak mówi się do najebanego, żeby zrozumiał.
- dobranoc
Koledzy. Koledzy? Naprawdę, wszystko ma swoje granice. Dwóch typów, których znam od lat, obecnie nie mogłem o nich myśleć inaczej niż od dwóch jebanych kmiotach, którzy obrośli w piórka moralności i uważali się za lepszych. To nie my się po nocy rozpierdalamy, to ta patologia, która tu przypadkiem przyjechała za nami. My jesteśmy ci zajebiści. Jakie to było żałosne. Jak to dużo mówi o człowieku. Zawsze mi się wydawało, że zlot GS500 słynął z tego, że wszystkich traktował na równi, że świeżak siedział przy stoliku z gościem, który ma 100kkm+ nalotu i rozmawiali jak równi, bo byli równi i jeśli ktoś odstawał, to nie dlatego, że był nowy, tylko ewentualnie dlatego, że był zwykłym złamasem. Nie było ani cwaniactwa, ale nie było też klepania po pupci i noszenia na rękach. To dla mnie zawsze była kwinetesencja, przecież na tym zbudowaliśmy naszą społeczność. A tu tak.

Dobra, dość moralniaków, ulało mi się, trudno, w sumie nie stało się nic, czego nie da się naprostować przy browarku, za rok, a może i wcześniej.
Wróciłem na kwadrat, ogarnęliśmy trochę domek na wizytę smutnych, gdzie został mi już ostatni punkt przygotowań, to jest posadzić klocka i stworzyć w domku aromat. Cały dzień oparty o kebaby i bosmany musiał dać obfity plon i dał, miałem wrażenie, że klocek był wręcz zielonkawy. Wyłaziłem własnie z klopa rechocząc, gdy prawie w drzwiach trafiłem się ze smutnym prewencyjnym. 
- Dobry wieczór
- Czy to pan jeździł motocyklem po domku?
- nie

Przysłali 3 załogi prewencji, w tym jedna załoga z psem, w sensie takim na 4 nogach. Musieli im naopowiadać, że tu agresywna banda jakaś, w zamian wszyscy uśmiechnięci, grzecznie się witają, zero spiny, zero agresji. Mogli tu nawet przysłać jednego i by mu włos z głowy nie spadł, ale byłoby ryzyko, że go namówimy na chlanie i pałowanie motka.
Panowie się zwinęli, tańce przy ognisku trwały dalej, gdzie oczywiście królował Kacek, który już nabrał blasku.
Ogólnie trochę nas ta akcja stłamsiła i wtedy jeszcze do końca nie wiedziałem co i jak, wszak brałem pod uwagę, że nie o wszystkim wiem. 

Pozbieraliśmy się z Dżudi i postanowiliśmy wschód słońca zaliczyć na wieży widokowej. Spacer po lesie w nocy jest zawsze cudowny, tym bardziej, że była noc, wszystko spało i nie było też w pobliżu żadnej jebanej patologii, która pałowała motocykle.
Wdrapaliśmy się na wieżę, gdzie wiał przyjemny wiaterek, zapowiadało się naprawdę cudownie, ale po pierwsze wschód słońca był nie od strony jeziora, po drugie na wieżę przyszło dwóch szczeniaków, którzy z telefonu zapuszczali rapsy. Czar prysł.
Wróciliśmy do ośrodka i w zasadzie planowaliśmy się walnąć do wyrka. Być może poszła tam jakaś grzecznościowa kolejka bimbru z jedyną żyjącą ekipą, ale nie jestem pewien, za to wiem, że po dojściu do domku ukazał nam się pewien interesujący przypadek i od tego miejsca włączcie sobie w głowie czytanie głosem Krystyny Czubówny. 
Musicie wiedzieć, że istnieje pewien specyficzny gatunek Kukułki. Jest to Kukułka Radomska. Też podrzuca do gniazda jajka, z tą różnicą, że jak się napierdoli jak szpadel, to zaczyna łazić po domkach i szukać ładnie zaścielonego łóżeczka, gdzie może umościć swoje jajka.
W naszym wyrku zalegał Kacek.
Wróciłem do ekipy pijącej i powiedziałem jak jest. Panowie poderwali się jak raz i z chęci pomocy i chęci rozrywki.
Trzeba przyznać, że w najebanym Kacku nie ma agresji, tylko zwykła radomska złośliwość, polegająca na uszkodzeniu samego siebie, na złość pomagającym kolegom, bo oto Kacek dał się podnieść bez oporów, poprowadzić do schodów i wszystko wyglądało elegancko, ale nagle zobaczyłem, że przez to swoje zamroczenie zaczął się uśmiechać i już wiedziałem co będzie grane. Nie zdążyłem ostrzec chłopaków, ale Exodus okazał niesamowity refleks i jak tylko Kacek rzucił się ze schodów, to ten go elegancko złapał i nie pozwolił się wypierdolić. Mistrzowsko opanowana sytuacja.

symbolika. ziom w koszulce gs500 taszczy najebanego w potrzebi



Położyliśmy się do wyrek i poszliśmy spać. Ciemność.


18.06.2022 Ińsko, w poszukiwaniu bunkrów

Wstaliśmy rano z przeświadczeniem, że nie po to się oszczędzaliśmy dzień wcześniej, żeby dziś zmarnować. Szybkie śniadanie i lecimy nad morze. Udaliśmy się na karmienie i w tym miejscu strzał w pysk z jednej strony i zaraz poprawiony z drugiej. Yaszczi został wyproszony ze zlotu, podobnie Kubuś. Akcji z Kubusiem nie do końca rozumiem, bo miał dogadane z kierownikiem, że moto może stać pod domkiem i nawet byłem przy tej rozmowię w piątek rano, ale widocznie sobota rano to nie piątek rano i Kubuś miał wypierdalać.
Zacząłem to wszystko trawić i co raz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, żeby spierdalać ze zlotu razem z chłopakami. Z początku chciałem wracać po powrocie znad morza, w pewnym momencie wręcz chciałem zawrócić, żeby się spakować i zdupcać, ale koniec końców polecieliśmy nad to morze z Dżudi, Valdim i Grubym, a patelnia była taka, że wszelki pomysły wybiły nam z głowy.
Cóż mogę powiedzieć, traska nad morze była całkiem przyjemna, Dżudi testowała zadupki innych motków, nad wodą znaleźliśmy się już po paru chwilach.
meh



Rozebraliśmy się do kąpielówek, zamoczyliśmy stópki, położyliśmy się na piaseczku i... i uznaliśmy, że nam się nie chce leżeć. Pozbieraliśmy bambety, na motki i ruszamy na poszukiwanie szamki. Gdzieś w tym miejscu postanowiliśmy, że wracamy, kładziemy się spać i zdupcamy do chaty bladym świtem.
Nie powiem wam w jakiej miejscowości była szama, ale bardzo zacne burgery nam się trafiły. Najadły się, napiły i wróciły na bazę. Szybkie przebranko i już jesteśmy nad wodą. Okazało się, że Valdi zabrał na zlot dmuchany materac. Widocznie miał na motku za dużo wolnego miejsca, co sprowadza nas do pytania, gdzie jest Dosia?
Na materacyku była bajeczka. Dżudi się rozwaliła po długości, a my z Valdim do połowy w wodzie i robimy za silnik. Pogoda była bajeczna, leniwie z tym materacem się wytoczyliśmy kawałek od brzegu i tak sobie ta chwila trwała. Sielsko.
W drodze powrotnej nadzialiśmy się na rodzinny wypad kajakowy. Kilka kajaczków płynęło obok nas, rodzice z dziećmi. W jednym kajaku była dziewczynka z mamą. Mama pedałowała wiosłami, a młoda gapiła się na nas, a dokładniej na Dżudi, która umościła się na materacu, kiedy my tam z Valdim drałowaliśmy do brzegu, broniąc się przed zniesieniem w trzciny. Dziewczynka patrzyła się natarczywie.
- mamo, co mam zrobić, żeby być jak ta pani?

Odpowiedzi mamy już nie usłyszeliśmy, ale jedno jest pewne i było to widać. Tam, na tym jeziorze, w tym kajaku, tam zapadła ważna życiowa decyzja. To postanowienie dziewczynka miała wypisane na twarzy. Oby dobre.

Czy coś było dalej? Jakiś mały browarek i do łózia. Nie miałem już ochoty iść między ludzi. Ciemność. 

19.06.2022 Ińsko, powroty

Pobudka o 3. Dżudi, Gruby i ja. Ostatnia trójka z domku, który przecież miał wypierdalać, bo czarna owca Yaszczi.
Cichutko się spakowaliśmy, cichutko wyprowadziliśmy motki z ośrodka i powoli ruszyliśmy w stronę domu. Nie byliśmy jedyni. Prawie w tym samym czasie pozbierał się do kupy Mrówa. Na swój sposób było to bardzo miłe, bo mogliśmy się przy odjeździe pożeganć z choć jednym spoko ziomem z ekipy.

Co było dalej? DW151, dalej DK10, dalej do Wałcza, po drodze tankując. Pizgało umiarkowanie, leciało się bardzo przyjemnie. Dalej była Piła, przeskok na DK11 i przed Poznaniem się zalewmy. Szukaliśmy stacji z szamą, co łatwe nie było, bo to przecież Poznań, tu ludzie na drogę kanapki robią. W końcu trafił się maczek, który żyje w symbiozie z BP niczym kozak z brzozą.
Najadły się, zalały i ruszyły dalej, DK11 i na Jarocin, skok na DK12 i na Kalisz. To było dziwne uczucie, bo znałem tę trasę. Parę lat wcześniej nocowaliśmy o Yaszcza przed zlotem w Bełchatowie. Teraz lecieliśmy i rozpoznawałem kolejne miejsca. Tu pałowałem 240 na Grubego VFR... a tu tankowaliśmy... a tu robiliśmy kolejną podmiankę motków... a tu Ciapek prawie wykurwił w gościa, który przecież zawsze tu skręca, i tak dalej. Dziwne i trochę zabawne uczucie. 
Nie jestem pewien gdzie, ale gdzieś pomiędzy Poznaniem a Kaliszem mieliśmy zabawne haltowanie. Leciałem pierwszy i w sumie z daleka wypatrzyłem pana, który w jednej ręce trzymał zaganiacz, a w drugiej piszczałke. Dopiero z bliska ukazała się jego koleżanka, która suszyła nas ukryta za maską ich autka. Zjechaliśmy na pobocze i tu zaczyna się bajeczka, bo oto policjanty uruchamiają kamerki, które mają na klatach i jadą do nas z formułkami. Pierwsze skrzypce w tej dwócje gra pan policjant, który od razu próbuje z nami nawiązać nić porozumienia.
- proszę pokazać uprawnienia na prowadzenie motocykla, ale na pewno pan ma, przecież się pan do kontroli zatrzymał, hehe
czy
- kontrola trzeźwości, proszę tutaj dmuchnąć, ale na pewno będzie dobrze, bo przecież z pamięci podał pan pesel
No było zabawnie, pokazaliśmy co trzeba, podmuchaliśmy też co trzeba i ruszyliśmy dalej w trasę.
Za Kaliszem nadal DK12, ale przed Sieradzem ostatni postój, zaraz się rozdzielamy. Zjechaliśmy na stację wspólnie napić się pićku i zjeść loda, kiedy to symbolika po raz ostatni postanowiła nam na tej wyprawie pokazać się w pełnej okazałości.
tak

Zjedli lody, poprzytulali się i ruszyli dalej, by po chwili rozdzielić się na S8. Każdy w swoją.
W dół do Wielunia, potem DK43 do Częstochowy, dalej jest A1, które przechodzi w S1, które przechodzi w DK94 w Dąbrowie Górniczej. Po chwili jest Olkusz i już prawie w domu. Prawie.
Na wlocie do Olkusza jest jedno miejsce, gdzie stoją po prostu zawsze. Minąłem ich, smutno patrząc na dwóch zatrzymanych chłopaków, westchnąłem i pojechałem dalej, do domu 15km.
Drugi patrol stał niespełna kilometr dalej. Usadowili się na górce, w cieniu jednego drzewka, przez co w tym mocnym słońcu po prostu byli niewidzialni. Środek miasta, teren zabudowany, zobaczyłem go dopiero jak mnie zaganiaczem kierował do siebie. W drugiej ręce niestety nie piszczałka, a suszarka.
Zatrzymałem się i czekam. Idzie do mnie i pokazuje mi dzisiejsze wylosowane liczby.
68km/h
Dalej jest w sumie nawet zabawnie, Dżudi zsiada z motocykla, co by się rozprostować, typ się ode mnie dowiaduje skąd jedziemy i ile już dziś zrobiliśmy, potem ściągam kask i kominiarkę i typ widzimi mój zniszczony, brudny i opalony pysk i więcej pytań już nie ma. Dopiero 15km przed domem dowiadujemy się, że w ten weekend trwa akcja Bezpieczny Motocyklista i ogólnie zasadzają się. Kontrolę nam odpuścili, jak się dowiedzieli, że już nam dziś trzepali papiery, na koniec jeszcze powiedzieli, że za 18km nadwagi to nas karać nie będą i życzyli szerokiej drogi. Miły akcent na mecie.

Do mety dobiliśmy po chwili, już bez przygód.

Podsumowując, zlot był prawie spoko, acz ciężko mi się odnieść, bo pierwszy raz byłem z kimś. Na pewno było mniej chlania i mniej polowania na przypały, za to więcej klimatycznych posiadówek, rozmów i słuchania nutki w cudownym towarzystawie. Trochę nie sprzyjało rozstawienie domków, przez co rozmijało się z wieloma fajnymi ludźmi. Na pewno na minus obecność postronnych i niewinnych ofiar naszego zjebania, znaczy chuj ze starymi ludźmi, którzy mieli pecha, ale w domku obok nas była rodzina z dzieckiem i tu akruat daliśmy dupy po całości. My daliśmy dupy, my wszyscy, nie czarne owce, nie ci gorsi, my razem. Tak to powinno wyglądać.
Nie ma co rozpamiętywać, sprawy nie ma, Ziomkowi50pln należą się podziękowania za organizacje kolejnego świetnego zlotu i pewnie zobaczymy się za rok, a z niektórymi pewnie wcześniej.

pozdro!


PS: nie chcę mi się poprawiać błędów i ritelówek , zjebany ten blogger, wybaczcie