Wtorek 06.06.2023
Pominę burzliwy wstęp z pakowaniem się i z tym związanymi trudnymi wyborami, przewińmy do planowanego wyjazdu o 6.30, albo nawet przewinimy do faktycznego wyjazdu o 6:47.
W blokach startowych |
Z Xalorem umówieni byliśmy na wylocie z Krakowa, w kierunku Sandomierza, na DK79. Musieliśmy przebić się przez Kraków, na szczęście ruch praco-dojazdowy dopiero się rozwijał, nie było gęsto i w zasadzie tylko jeden pan próbował nam kończyć wcześniej imprezę i zrobił to z klasą. Próbował gwałtowanie zmienić pas z prawego na lewy, ale w ostatniej chwili nas zobaczył i przerwał manewr... by po chwili jednak zmienić w nas pas. Z początku było hamowanie, potem odpuszczanie, a potem już awaryjne hamowanie i stos kurew z kasku, nic czego nie doświadczamy codziennie.
Na miejsce spotkania dobiliśmy z 20-minutowym spotkaniem, Xalor już zapuszczał korzenie, a czyściutkie niebo wyraźnie dawało do zrozumienia gdzie można sobie wsadzić wczorajsze prognozy całodziennych deszczy. Dżudi czym prędzej i z wielką radością zrzuciła plecak i wrzuciła go Xalorowi na zadupek. Byliśmy gotowi ruszać w drogę.
Kraków 35km/35km total
Z Krakowa na spokojnie 79tką. Słoneczko ładnie świeciło, trochę rześko jeszcze było, ale pierwszy etap, jeśli nie liczyć wysypu traktorów, był absolutnie bezprzypałowy, nawet policji za wiele nie było. Ani się obejrzeliśmy, jak dobiliśmy na pierwsze tankowanie.
Tam gdzieś za górami, lasami i Orlenami jest sandomierski zamek |
Obaj z Xalorem mieliśmy nowy sprzęt na sobie, kombiaki i kaski. Wszystko cisnęło, my starzy, ze zjebanymi kręgosłupami. Tak sobie staliśmy i się zastanawialiśmy po chuj my to robimy, czemu nie jechać na zlot dopiero w czwartek, busem. No starość. Zalaliśmy się, zjedliśmy lody i było nam w drogę.
Sandomierz 143km/178km total
Lubię ten odcinek, w sensie w Sandomierzu odbicie na Dwikozy, dalej Annopol, potem te nadwiślańskie wiochy z ogromną liczbą bocianów, z pięknym widokiem na koryto Wisły, dalej Opole Lubelskie i w stronę Puław. Bardzo malowniczy odcinek, który zrobiliśmy z przyjemnością. W planach było śniadanko z Grubym, ale temu w robocie dojebali, więc na postój wybraliśmy Kazimierz Dolny.
Herbatka w Kaziku |
Gdzieś tu zdaliśmy sobie sprawę, że rześko już było, z tym deszczem to nas oszukali i szykuje się konkretna parówa. Rozebraliśmy co się dało, poupychaliśmy klamoty i już wtedy poczułem, że znowu nie będzie okazji użyć kupionych rok wcześniej przeciwdeszczówek, no ale wiadomo, że przeciwdeszczówki wiezie się, żeby nie padało, a nie po to, żeby ich używać, tej.
Po krótkiej przerwie wyskoczyliśmy na drogę, szybki przelot do Puław, dalej na Żyrzyn i potem jedyny 'eskowy' etap zaplanowany na ten dzień. Położyliśmy się na bakach i już po chwili byliśmy w tym jednym miejscu, gdzie kiedyś wszyscy się spotykali.
Kołbiel |
Zakładam, że nikt nie pamięta i nikomu się nie będzie chciało sprawdzać, ale moje zamiłowanie do symboliki się tu odzywało, bo oto lecieliśmy dokładnie tą samą traską, którą wraz z Andrzejem i Grubym pokonywaliśmy w drodze na nasz pierwszy zlot w Wilkasach. Obecny zlot był dosyć blisko tej lokacji, więc taki plan wydał się sensowny.
Kołbiel 195km/373km
W tym miejscu zmieniliśmy się i Xalor zaczął prowadzić, a trasa była malownicza, DK50 na Mińsk i Ostrów, z bardzo ważnym punktem pomiędzy, mianowicie Łochów. Tam przy rondzie jest fast food, którego nazwy nigdy nie pamiętam, w każdym razie jest to ten jeden z niewielu lokali, który staje w szranki z Makiem, KFC i Burger King. Mam słabość do takich miejsc, tak jak uwielbiałem świętej pamięci Mr. Hamburger. Byliśmy już w trasie od ponad 7 godzin, czas był najwyższy coś zjeść.
W Krakowie 'duża kanapka' to na 2 gryzy, a tu... |
Żarcie było pyszne, chwilę się tam zasiedzieliśmy, ale nie mieliśmy na nic parcia. Leniwie ruszyliśmy dalej, a pogoda i umiarkowany ruch bardzo nam w tym sprzyjały.
Przed Ostrowem wyprzedziłem Xalora, dając znać, że przez Ostrów przeprowadzę, bo tam jest momentami dziwnie. Okazało się, że jest bardzo dziwnie, bo kojarzycie ten fajny zjazd z S8 na DW677? No to ten fajny zjazd już nie istnieje, wzięli i go usunęli, no nie ma. Uwielbiałem tu dobijać na motku i mijać poboczem pół Warszawy. W każdym razie przejąłem prowadzenie, żeby nie pogubić i dobrze pojechać i w efekcie wylecieliśmy na Zambrów, a potem jeszcze poprawiłem i wywlokłem nas na obwodnicę Łomży, przez co objechaliśmy ją całą od dołu i wbiliśmy od strony DK61. Zrobiliśmy sobie jakieś extra 30km.
Łomża 154km/527km
Z Łomży to każdy głupi. Najpierw mega korek do skrętu w Kisielnicy, potem Kolno, dalej mój ulubiony odcinek do Pisza, gdzie co raz gorszy asfalt psuł nieco wrażenie, potem Orzysz, dalej Giżycko, gdzie oczywiście stali, potem wolny przelot przez Ogonki i jesteśmy u celu.
Węgorzewo. 12h bez paru minut |
Nocleg w EkoMarina, w samym porcie. Xalor znowu ogarnął jak należy. Szybciutko zrzuciliśmy ciężkie ciuchy i polecieliśmy na zdrapkę do wiadomego miejsca, w wiadomym celu.
Nadal wysoki poziom |
Zjedliśmy dobro i czym prędzej na motki i do bazy, bo nieco suszyło. Jeszcze tylko zalewanie, żeby dzień później z rana się nie szarpać. Mieliśmy przy okazji nabyć browarki, ale uznaliśmy, że spacerek dobrze nam zrobi.
Węgorzewo 153km/680km
Na mieście było pusto, chciałbym powiedzieć przedsezonowo, ale raczej chodziło o zimny czerwiec i obietnice deszczów. Nie miało to dla nas większego znaczenia. Spacer portem był nader przyjemny.
nie wiem co napisać |
Środa 07.06.2023
Z wyra zwlokło mnie o 5. Jakiś prysznic zaliczyłem, a potem wyrwałem się na spacerek, w poszukiwaniu sklepu. Żabki od 6, więc obstawiałem, że tylko stacja benzynowa, ale trafiłem na jakąś lokalesówe, która mi w spokojnie wyjaśniła, że przecież musi być jakiś sklep od 5, żeby ci co pracują od 6, mieli gdzie kupić piwo. Nabyłem trochę wiktuałów i wróciłem do bazy, gdzie nawet już był jakiś ruch. Powolutku zaczęliśmy się zbierać.
śniadanko na wieży mariny |
Mieliśmy czas, więc polecieliśmy na Kętrzyn i dalej na Biskupiec. Asfalt psu do dupy, ale widoki i pogoda rozpieszczały. Był moment zawahania, gdzie chcieliśmy tam po prostu zostać.
DW590: Reszel-Biskupiec |
W Biskupcu wyskoczyliśmy na DK16 i wszystko się spierdoliło. Tranzyt i milion TIRów i mam na myśli dużo, wchuj, mnogo. Fajnie jest czasem śmignąć TIRa, ale to była przesada. Minęliśmy Olsztyn i tutaj prawie nasza podróż się skończyła, bo oto wypadamy zza górki i w dole mamy taki oto obrazek.
Stoi dwóch smutnych panów. Jeden trzyma panel od drona, drugi macha witkami i zaprasza do siebie. Mgnienie sekundy, kiedy przed oczyma przelatuje całe życie, w tym przypadku przeleciało mi ostatnie 10 minut halsowania między tirami. Na bank podwójne ciągłe były grane i w sumie cholera wie co jeszcze, przynajmniej nie było wyprzedzane lewą stroną wysepki. Prawie na pewno nie było. Zjeżdżamy z tej górki, jak na szafot, no przecież to już kurwa koniec... i w tym momencie bocian, w sensie dopiero teraz zauważyłem, że przed nami jest jeszcze jedno auto i to właśnie to autko do siebie zapraszają. Tak się na nich w pierwszej chwili skupiłem, że świata poza nimi nie widziałem. Czym prędzej się z tej doliny śmierci ulotniliśmy.
Gietrzwałd 146km/826km
radosny Xalor na poarciszowym szpeju |
Chwilę za Olsztynem zjechaliśmy na tanksztel. Pora była wczesna, ale już konkretnie grzało. Na stacji było dwóch czoperowych ziomków, przywitaliśmy się, wymieniliśmy uprzejmości, rzuciliśmy kilka wspólnych kurew w stronę smutnych z dronem, a potem pogadaliśmy o trasie. Jak chłopaki dowiedzieli się, gdzie lecimy, to się za głowy złapali, a jak zaczęli nam mówić o 30 stopniowych upałach i ugotowanych jajcach, to się konkretnie zmieszali, bo im bardziej nas straszyli, tymi większe banany wychodziły na naszych ryjkach.
Tymczasem Dżudi była zajęta profesjonalnym ocenianiem motocykli nowych kolegów, a dokładniej najważniejszym elementem każdego motocykla, czyli kanapą pasażera. Spytała, czy może się przysiąść, kolega zapuścił jej dobrą nutkę i po chwili już był dylemat, czy jechać dalej z nami na Śląsk, na SVkowym naleśniku, czy też nad morze, na wygodnej kanapie. Pośmialiśmy sobie z kolegami jeszcze chwilę, po czym pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Parę kilometrów jeszcze nas czekało.
zadupek approved |
Dżizus kurwa, ja pierdolę, że pozwolę sobie zacytować klasyka. Odcinek Ostróda - Toruń to był jakiś istny koszmar. Ruch w obie strony okrutny, TIRy, które nie dawały rady wyprzedzać traktorów, za nimi sznur wkurwionych osobówek, oraz innych TIRów i każdy max przy środku, żeby patrzeć co z przodu. przejechanie 130km od ostatniego tankowania zajęło nam prawie 3 godziny, do tego dwa razy chcieli nas pozabijać. Najpierw Xalor umknął przeznaczeniu, bo oto leci pierwszy, leci bliżej środka i dosłownie 100 metrów przed nim kierowca autobusu się zagapił i zjechał na swoje pobocze. Pech chciał, że w tym miejscu pobocze było źle wykonane, w efekcie on nie tyle zjechał na pobocze, co spadł na pobocze. W tym momencie typ się obudził i gwałtownie zaczął się ratować kontrą. Kontra poszła mu tak bardzo dobrze, że nie tylko wrócił z powrotem na jezdnię, ale wbił się na nasz pas, wprost na czołówkę z Xalorem. Rozsmarowanie na froncie autobusu to nie jest śmierć godna prawdziwego wojownika (a może w sumie i jest), co nie zmienia faktu, że Xalor odbił, chłop też dał kontrę do kontry, w efekcie jakimś cudem się minęli. Aby tyle, że zmieniliśmy się i teraz ja prowadziłem, bo jakoś nie chciałem dostać gównem, które obecnie w drobnych kawałkach sypało się nogawek Xalora.
Druga akcja zdecydowanie mniej widowiskowa. Dolecieliśmy do ronda z dwoma pasami. Lecieliśmy prawym pasem i nasz był drugi zjazd. Wszystko spoko, tylko od strony pierwszego zjazdu zbliżało się autko i coś w nim było nie tak, głównie prędkość, a raczej zbyt powolne jej wytracanie. Wiecie jak to jest, w ciągu ułamku sekundy wiecie, że coś jest nie halo i reagujecie, a dopiero później analizujecie i zaczynacie rozumieć czemu właściwie coś zrobiliście. Niektórzy to nazywają szóstym zmysłem. W tej chwili też wykonałem, złamałem się ciut mocniej i zjechałem z prawego pasa do wewnętrznej lewego pasa. Brałem pod uwagę dwie opcje. Gość przed rondem nagle mocno zahamuje, bo przecież urodził się z chujem między nogami, co w tym kraju z automatu czyni z niego najlepszego i absolutnie nieomylnego kierowcę, to było planowane. Druga opcja, to tak zwana ślepa pizda. Przejebie przez rondo bez zatrzymywania i będzie udawał, że nie słyszy naszego trąbienia i nie widzi naszych ryjów rozsmarowanych na jego szybie. Ostatecznie wyszła 3 opcja, którą po fakcie skomentowałem słowami: '13 lat latam na moto i na coś takiego bym nie wpadł'.
Chłop się zatrzymał przed linią i rozejrzał, tylko nie zatrzymał się przed linią przed rondem, tylko przed linią przerywaną, która oddziela lewy pas od prawego. Rozumiecie, co próbuję opisać? Wjebał pod kątem prostym na prawy pas, zatrzymał przed lewym i wtedy rozejrzał, czy może wjechać na rondo. Prędkość duża nie była, ale jednak na rondzie się idzie w złożeniu, więc jakbym pasa nie zmienił, to by mnie w tym momencie zmusił do mocnego hamowania w złożeniu, co zapewne skończyłoby się szlifem i parkowaniem mu pod autem. W bonusie by pewnie ruszył i przejechał nam tylnymi kołami po nogach. Kurwa
Lubicz 136km/962km
W Lubiczu zjechaliśmy na tankowanie i szamę. Musieliśmy się trochę ogarnąć po tym szaleństwie. Mieliśmy nadzieję, że najgorsze za nami, co potem okazało się prawdą, bo sytuacja poprawiła się do zaledwie chujowej. Maczkowy syf wjechał, chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Było tak źle, że w Strzelnie przez chwilę łamaliśmy się, czy nie odbić na Konin, ale w końcu jednak polecieliśmy na Gniezno. Gdzieś za Gnieznem miała miejsce drobna akcja i po fakcie musiałem uczciwie przed sobą przyznać, że sam sobie byłem winien. Obrazek.
Długa prosta, z lewej podporządkowana, starszy model bety serii X szykuje się do włączenia do ruchu. Kierunku nie widać, więc większe prawdopodobieństwo, że poleci w lewo. Dolatujemy, na wszelki wypadek odpuszczam gaz... a jakże, wymusił. W tym momencie jeszcze tragedii nie było, jeśli energicznie ruszy, to samo hamowanie odpuszczonym gazem wystarczy. Niestety, nie ruszył energicznie, więc jednak trzeba było użyć hamulca.
I w tym miejscu popełniłem błąd.
Zacząłem hamować i żeby sobie ulżyć, to razem z hamowaniem trzymałem sobie wciśnięty klakson. Okazało się, że za kierownicą siedzi jakaś totalnie obesrana nastolatka, która na odgłos klaksona po prostu wcisnęła hamulec i się zatrzymała.
I w ten właśnie sposób mądry Pawełek ze zwykłego hamowania przeskoczył na awaryjne. Na szczęście już byłem w trakcie hamowania, opona już fajnie przylegała do jezdni, więc zajebanie w opór dało bardzo dobre rezultaty.
Nie trąbiłem jak ją mijałem. Bałem się, że w panice mnie staranuje. Jajebe.
A potem była Września, gdzie zjebałem na jednym rondzie i wycelowałem nas w Poznań, zamiast Jarocin. Zatrzymałem się na podjeździe, żeby ogarnąć mapę, niefortunnie podjazd miał w miarę wysoki krawężnik, kolejna niefortunność wiązała się z tym, że Xalor wjechał na krawężnik przy samej krawędzi, w efekcie moto było wyżej, a nóżka musiała sięgnąć znacznie dalej do ziemi. Licząc moją wtopę z Polanicy sprzed kilku lat, mamy z Xalorem remis w wyjątkowo żenujących parkingówkach.
Jarocin 175km/1137km
Przyznam wam się szczerze, że upierałem się na tę trasę z jednego zasadniczego powodu. Kojarzyłem tę trasę, bo lecieliśmy kiedyś z Grubym z Władka do Wroca i kojarzyłem, że tu były przecudowne lasy i piękne winkle. Wszystko się zgadzało, tylko tych winkli i ładnych lasów to się może w sumie uzbierało z 20km. Ponad 150km jebania między TIRami, żeby zrobić 20km przez las. Dobry deal.
Po chwili dolecieliśmy do rogatek Wrocka. Uznaliśmy, że tu się zalejemy ostatni raz, poza tym przerwy musieliśmy już robić co raz częściej. Zmęczenie materiału było wyraźne. Na stacji trafiła się konkretna ekipa, która leciała na czeskie winkle. Zapraszali nas do dołączenia i pokazywali na mapie fajne traski, ale na myśl o powolnej kawalkadzie 15 motków spasowaliśmy. Zatankowaliśmy i było nam śpieszno na ostatnią prostą.
Trzebnica 86km/1223km
Objechaliśmy Wrocek, trzymając się krajowej ósemki. Korki sakramenckie były, wszystko stało, ale mijanie korku osobówek, w porównaniu do dzisiejszych akcji z TIRami, to było jak spacer po parku. Gdzieś przed Kłodzkiem się zatrzymaliśmy, co by wydzwonić Yaszcza i spytać, gdzie właściwie jest zlot. Miała być Kotlina Kłodzka, my jesteśmy przez Kłodzkiem, dobry moment.
Yaszczi wyjaśnił, że chodzi o Stronie Śląskie, w trakcie rozmowy widziałem w oddali walące pioruny i wiedziałem, że jednak obiecany deszcz się znajdzie. Wsiedliśmy na motki i ruszyliśmy. Chwilę później się rozpadało na dobre i do Kłodzka już wjechaliśmy w strugach deszczu, ale spoko, wiedzieliśmy, że należy lecieć ósemką i na wysokości Bystrzycy Kłodzkiej odbić na Stronie. Mapa pokazywała, że da się sprytniej przez Lądek, ale z obawy przed zgubieniem się i jazdą w strugach deszczu po wyjątkowo zadupnych drogach wybraliśmy główną drogę, oznaczaną na czerwono.
Macie tak czasem, że nie chcecie czegoś zgubić, więc odkładacie to w specjalne miejsce, potem zapominacie gdzie i w efekcie gubicie? Taka trochę samospełniająca się przepowiednia.
Lecimy tą ósemką, deszcz trochę zelżał, rozgrzany asfalt momentalnie wysycha, widoki są bajeczne, winkle świetne, korek zostawiliśmy za sobą, odliczam kilometry i wychodzi mi, że Bystrzyca będzie za chwilę. Już za moment będziemy łoić browara i rozmasowywać obolałe kolana.
Polanica Zdrój.
No kurwa, nie kojarzę, żebyśmy mieli Polanicę na trasie. Coś przeoczyłem? I czemu na znakach nie ma tej jebanej Bystrzycy, już w zasadzie powinniśmy do niej dojeżdżać. Dobra, w następnej wiosce się zatrzymam i sprawdzę moją mapę. Szczytna... dobra, jeszcze jedna, Duszniki... dobra, ale przed następną już na pewno... Lewin Kłodzki...
Zatrzymaliśmy się przed samą Kudową Zdrój, spojrzałem na mapę i zrozumiałem, że do Bystrzycy prowadzi czerwona dróżka, ale to jest 33, nie 8. Może nawet zobaczyłbym to na znakach w Kłodzku, gdyby wtedy nie jebało żabami. Ups.
Wróciliśmy się do Polanicy, tam przeskok na Bystrzycę, dalej Sienna, Stronie i jesteśmy na miejscu. Zafundowałem nam extra prawie 60 kilometrów w deszczu na mecie, z czego ostatnie kilometry na rezerwie. Da się?
Zatoczyliśmy się do celu jak już się ściemniało. Na miejscu ekipa już garowała. Był bimber, ognisko, muza z głośnika i bimber. Niektórzy nawet nie zauważyli, że dobiliśmy do celu. Na szybkiego się rozpakowaliśmy i na szybkie zakupy, bo przecież jutro święto. Szczęśliwie do Biedronki był żabi skok, więc już po chwili zbroiliśmy się w zupki chińskie i browary.
Po powrocie na kwadrat odszpuntowaliśmy browary i poszliśmy się bratać z ekipą, ale 14 godzin w siodle i prawie 800 kilometrów nawinięte, większość w słońcu i między TIRami, to swoje zrobiło. Światło szybko zgasło.
Czwartek 08.06.2023
Poranek, odespane. Zjedliśmy coś na szybko i o 9 polecieliśmy z Dżudi do Czech. No dobra, musieliśmy zacząć od tankowania.
Stronie Śląskie 215km/1438km
Zdecydowaliśmy polecieć sobie wczorajszą traską. Tym razem po suchym, wypoczęci i z pełnym bakiem. Odcinek Stronie - Bystrzyca przez Sienną jest wprost bajeczny. Leniwie pokonywaliśmy zakręty, słoneczko świeciło, bajka.
Odcinek do Czech zleciał nam wyjątkowo szybko. Dobiliśmy do Karlików, tam dopadliśmy market spożywczy i zgodnie z planem sakwy wypchaliśmy browarami, a tankbag czymś mocniejszym, a dokładniej beherovką. Wymyśliliśmy sobie, że zrobimy stanowisko do witania nowoprzyjezdnych. Będzie chleb, sól i bania beherovki. Piękny plan.
bankowo nasi to skolonizowali |
Droga powrotna była równie przyjemna. Bez spinki. W tym roku zależało nam, żeby być na miejscu i witać kolejnych przyjeżdżających. Zgodnie z planem w bazie byliśmy o 12 i naszym oczom ukazała jakaś brzydka poznańska fura z przyczepką, a na przyczepce DRZta. Znaczy jaśnie pan organizator zajechał na zlot i widocznie jeszcze go z tego zlotu nie wyjebali.
ciepły, wytrzęsiony radegast z czech, tej |
Wzięliśmy się za przygotowania. Zapięliśmy baner GS500, żeby ludzie wiedzieli, gdzie jechać. Poza tym zmontowaliśmy lodówkę na browary, w senie wypięliśmy DRZte z pasów, znaleźliśmy starą skrzynkę, wypełniliśmy ją browarami i spuściliśmy na pasach do potoku. Wyszło idealnie.
lodówka |
Stolik z chlebkiem, solą i beherovką został przygotowany. Do tego okazało się, że Yaszczi wiózł ze sobą specjalną przesyłkę od Kubusia, gdzie były winiacze i bimberki. Jedna buteleczka bimberku pojechała na stół powitalny, wszak ludzie powinni mieć opcje. Do tego było trochę gadżetów, oraz znacznik, gdzie można wpisać ksywę i zawiesić na szyi. Przyjmowanie nowych wzięła na siebie Dżudi, która była swoim żywiole, poza tym dzięki temu wiedziała, że nikt się nie uchowa i każdego będzie mogła na starcie przytulić i miło powitać.
właściciel ośrodka |
Dzień nadal był młody, ludzi się zjechało dość, żeby popykać w siateczkę. Niektórzy też uparli się, żeby się wykąpać, bo co to za zlot bez pakowania się do bajora.
było rześko |
Gdzieś po drodze przyszła pora obiadowa. Nawet nie wiem jak to opisać. Na pierwsze danie wjechał rosołek z domowej roboty lanymi kluskami. Tak, to były domowej roboty kluski, dopytałem się o to. To jedzenie to był jakiś kosmos, nigdy na żadnym zlocie nie było tak dobrego jedzenia, ja wręcz nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem coś tak dobrego. To nie była żadna restauracja ĄĘ, potrawy nie były wyszukane, ale były zrobione z dobrych produktów, przez kogoś, kto robił to całe życie i robił to dobrze. Istna poezja, tam przecież nawet były domowej roboty ciasta na deser. Wszystkie te jebane zupki chińskie i inne wynalazki, wszystko to było zbędne, bo kolacje i śniadania były kosmiczne i zawsze można było dostać dokładkę. 11/10 za jedzenie.
czwartkowe zagęszczanie |
Browary się lały, coś mocniejszego również, ludzi przybywało, atmosfera się podkręcała.Ognisko rozpaliliśmy, na stół powjeżdżały różne domowej roboty wynalazki, wszystko wskazywało, że dzień skończy się dokładnie tak, jak miał się skończyć, z tym wyjątkiem, że każdy z zapartym tchem czekał na wieczorne i noce pałowania, bo przecież główny prowodyr w tym roku był orgiem i zamiast przodować w pałowaniu, to zajmował się wyciąganiem z motków kluczyki. Yaszczi, z wyrazem lekkiego zażenowania, wyciąga ludziom kluczyki, żeby nie pałowali. Niezapomniany widok i już tylko po to warto było zjechać na zlot. Trochę to zjeabliśmy, bo powinniśmy uszanować Yaszcziego i jego pałowania, w sensie wszystkie bez mała 50 motków odpalić, zacząć pałować i z uśmiechem czekać, aż Yaszczi podejdzie i zabierze kluczyki. Eh.
Była siatkóweczka, był turniej badmintona (brałem udział, noga nadal boli, niczego nie żałuję), była bardzo udana integracja. Gdzieś w tym miejscu Dżony rozwinął skrzydła. Dosiadł DRZty Yaszcziego i trzeba przyznać, że prawie sięgał nogami do ziemi. Był porobiony, zdecydowanie nie panował nad maszyną i to była kwestia czasu, jak coś odpierdoli, na co wszyscy czekali z zapartym tchem. No właśnie, ta scena wiele o nas mówiła, bo o to właśnie ma miejsce Stacja IV - Dżony wypierdala się po raz pierwszy. Niby nic specjalnego, Dżony się wypierdolił, ale ta reakcja... Ludzie pomogli mu wstać, wsadzili go z powrotem na moto, puścili i czekali co stanie się dalej. Ktoś tam nawet narzekał, że Dżony po prostu wypierdolił się na trawie, a nie wjebał w jakieś motki. Dosłownie, chłopa zapakowali z powrotem na moto i czekali co zrobi teraz. Dżony już był w trybie nieludzkim, więc mogło dojść do wszystkiego, w zamian Dżony po prostu wyjebał się ponownie, tym razem wbijając sobie seta w nogę. Gawiedź chleb dostała wcześniej, teraz były igrzyska. Krew się polała, gawiedź zadowolona. Tam jeszcze były jakieś niezaspokojenia związane z brakiem jazdy na motku po ośrodku. Cóż, podobno nie doszło do tego tylko dlatego, że Dżony nie dojechał do wejścia. Zabrakło mu jakieś 10 metrów i dziura w nodze nieco pokrzyżowała plany.
Dużo więcej o tej nocy nie powiem, garowałem od rana. Może nie chlałem jak dziki, ale jednak sumiennie przyjmowałem, więc jeszcze gdzieś przed północą mnie poskładało.
Piątek 09.06.2023
... załóż czapkę skinieeee...
Ja pierdole dejavu, Kubuś i Yaszczi, mogło być gdzieś przed trzecią rano. Namierzyli nasz pokój, nie mogli wejść przez drzwi, bo nie urodziliśmy się wczoraj i na noc się zamknęliśmy. Wyliczyli, które to nasze okno i obecnie pod nim śpiewali. Próbowali też pakować się przez okno, ogólnie próbowali się jakoś dostać do środka, dyskutując przy tym zawzięcie, a wszyscy wiemy jak niepodważalna i do bólu logiczna może być rozkmina dwóch najebanych typów o 3 rano. Trochę się pod tym oknem nasapali, zaśpiewali ze dwie zwrotki i się zwinęli. Udało się złapać jeszcze chwilę snu. Potem śniadanko klasy światowej i już tylko pozostało nam postanowić co zrobimy z tym pięknym dniem. Padło na spacer. Pozbieraliśmy ekipę, Betaszka wybrała kierunek i potem wszyscy za nią karnie ruszyliśmy. Lekki deszczyk nam towarzyszył.
urokliwie |
Traska prowadziła do jakiegoś lokalnego browaru, gdzie poza piwem można też przyjąć jakiś posiłek, tco też zrobiliśmy. Trasa była piękna, z jednym tylko minusem, otóż nie dało się wybrać żadnej trasy, która szła by po błocie, lub choćby szutrze. Parę kilometrów po asflacie i kostce odbijało mi się na kręgosłupie, a czeski lager znieczulający nie do końca mógł tutaj pomóc.
z piwem, w drodze na piwo |
Szczęśliwie szliśmy w doborowym towarzystwie, więc drobne niedogodności nie były wielkim problemem. Na miejscu przywitał nas wyśmienity browar i całkiem zjadliwe żarcie, co prawda jedzenie z ośrodka wywindowało poprzeczkę bardzo wysoko, ale nie można było narzekać. Kwaśnica i podpłomyki wjechały.
Droga powrotna była bardzo miła, upstrzona kwintesencją zlotową, czyli rozmowami o wszystkim z ludźmi, których widzę raz w roku, ale wiem, że nadają na podobnych falach.
Powrót w sam raz zużył energię i zrobił miejsce na pyszną obiado-kolacje. Dalej była dalsza integracja, jakiś wypadzik na miasto na piwo i pizzuche, wszystko leniwie i spokojnie. Dopiero wieczorem się nieco spierdoliło, bo pałowanie motków poszło nieco za daleko. Musicie wiedzieć, że ten temat jest problemem co roku. My tu przyjeżdżamy i wiemy, że będzie głośno, ale co z tymi, którzy przyjechali sobie odpocząć? Czemu oni mają być ukarani? To zawsze jest powód do dyskusji i wiecznie jest gadanie, aby załatwić ośrodek bez 'ofiar postronnych'. Każdy org o tym pamięta i każdy org robi co może w tym kierunku, w każdym razie tak było, aż do teraz, bo oto wjechał Yaszczi, cały na biało, i ogarnął cały ośrodek dla nas... ale w centrum mieściny. Tak jak zwykle ofiarami postronnymi były pojedyńcze osoby w domkach obok nas, tak Yaszczi sprawił, że ofiarą postronną było całe miasto.
tej, potrzymaj mi piwo
Śmiechy, śmiechami, ale tym razem było jak zwykle, tylko w mieście. Pałowanie do przesady w nocy, wiocha w chuj. Nic nas zeszły rok nie nauczył.
Sobota 10.06.2023
Piękny nowy dzień, używki dzień wcześniej nieco odpuszczone, więc możemy zacząć od jakiegoś krótkiego przelotu. Wspólnie z Grubym i Dżudi wyskoczyliśmy sobie do Czech. Wybraliśmy sobie malowniczą traskę i polecieliśmy. Było nad wyraz urokliwie, momentami tylko słabo z racji piachu i mokrego w zakrętach, ale nigdzie się nam nie śpieszyło, nie mieliśmy potrzeby pokonywać każdego zakrętu na max, więc zabawa był chill. Zrobiliśmy drobne zakupy, jakaś krótka przerwa w Czechach, Dżudi zmieniała sobie zadupki w motkach, było bardzo miło. Przy okazji jeszcze zatankowaliśmy się do pełna, przed jutrzejszym powrotem.
Stronie Śląskie 187km/1625km
Jeszcze zaliczyliśmy dobre jedzonko w resteuracji, a wieczorkiem z Dżudi zagraliliśmy jeszcze w kręgle. Było bardzo miło. Gdzieś pomiędzy jedzonkiem a kręglami załapaliśmy się na zawody w wolnej jeździe. Było to też grane w Biesach. Fajnie się to oglądało i przyznam, że trochę ubolewałem, że nie graliśmy w tę grę przed pandemią, jak jeszcze codziennie dolatywałem do roboty na moto w korakch, przez co miałem nieco obycia. Korciło mnie, żeby wziąć udział, ale nie lubię uczucia, kiedy wiem, że kiedyś umiałem coś zrobić świetnie, a teraz jestem w tym pizdą. Zaliczone na wszystkie sposoby przy piłce nożnej. Pooglądałem, pośmiałem ze wszystkimi, dalej się łamałem, bo widziałem, że niezależnie od wyniku, każdy cieszył japę z udziało. Witu był czarnym koniem tej imprezy i doszedł aż do finału, ale w finale wygrał Dadowy Maciuś, pomimo tego, że zrobiliśmy wszystko, aby nie wygrał, każąc finał powtarzać dwa razy. Taka jest oficjalna wersja, a nieoficjalna jest taka, że chcieliśmy posłuchać pracy jego cudownego TLa.
Wieczór był bardzo spokojny. Jeszcze z Exodusem zaatkowaliśmy flaszkę złotej Olmeci, ale okazało się, że tylko dwóch nas do niej jest, a picie flaszki na dwóch dzień przed powrotem nie jest dobrym pomysłem, szczególnie, że na stołąch walało się sporo niedopitego dobra. Niebezpieczne. Ale co się odwlecze...
Niedziela 11.06.2023
Wstałem jak zwykle wcześnie rano, plecki o to dbają. Trochę z nudów, trochę z przyzwoitości, wziąłem się za ogarnianie miejsca kaźni. Uzbierałem 3 worki śmieci, odniosłem sporo rzeczy do kuchni, ogólnie miły poranek. Dalej było przepyszne (dla odmiany) śniadanko i zaczynamy się zbierać. Na powrocie dołączył do nas Gruby, więc mieliśmy lecieć na trzy motki. Absolutnie bez pośpiechu się zapakowaliśmy, pożegnaliśmy się z kim się dało i ruszyliśmy na szlak.
Powoli, spokojnie, bez przypałów, bez odkręcania, ot tak cyk, Lądek, Złoty Stok, Nysa i jesteśmy w Opolu.
Opole 106km/1731km
Tu się pożegnaliśmy z Grubym, który odbijał w stronę Częstochowy, a my planowaliśmy DK94. Ruszliśmy ze stacji, parę kilometrów później Gruby odbił w lewo, a my dalej pojechaliśmy swoje. Chwilę przed Bytomiem trafiliśmy na remot. Objazd wskazywał w prawo, tak zrobiliśmy. Przejechaliśmy z 10km, kiedy ukazała się kolejna tablica, ale tym razem już mówiła o obejździe dla aut z wagą ponad 3,5t. No nic, jechaliśmy dalej, póki nie okazało się, że ten objazd prowadzi nas na bramki A4. Poszedł lekki wkurw, bo pogoda była za ładna, a my mieliśmy za blisko, żeby bujać się po autostradach. Przerwa na siku, ładną fotkę i zawracamy.
wracają do domciu |
Wróciliśmy do tej pierwszej informacji o objeździe i ją zignorowaliśmy. Kilomter dalej był drugi objazd, tym razem dla mniejszych aut. Oznaczenie nieźle psu do dupy, no ale ok, lecimy.
Zgubiliśmy się ponownie.
Nawrotka i do trzech razy sztuka. Ogólnie zrobiliśmy ponad 50km, żeby obejchać 3km remontu drogi, po którym i tak dali byśmy radę przejechać, bo była zerwana tylko górna warstwa nawierzchni. W tym roku zostałem królem odnajdywania drogi.
Dalej był Bytom i nawet udało nam się zaczepić o moje ulubione miejsce narodzin DK79. To już zaliczone, więc tylko mały uśmiech i lecimy dalej.
Dąbrowa Górnicza, minuta ciszy, jak mijaliśmy zamkniętego Mr. Hamburger, dalej jest Olkusz, gdzie przeturlaliśmy na idealnym ograniczeniu i oczywiście stali. Potem ostatni postój przed Krakowem, bo nie chciałem do domu wtaczać motka na pustym baku, a także czas był wziąć plecak z zadupka motka Xalora.
Jerzmanowice 198km/1929km
Zatankowaliśmy, pożegnaliśmy się i 20km później stanęliśmy pod domem.
To był bardzo udany zlot. Organizacja była dopięta na ostatni guzik, ludzie dopisali, pojawił się nawet nasz opiekun Studi, co było nie lada miłym zaskoczeniem. To było widać w czwartek, kiedy nowoprzybywający zasiadali z motków, żeby się witać i naprawdę wielu na widok Studiego na chwile zamierało, zatrzymywało się, uśmiechało i dopiero wtedy miśkowali. Bardzo to było fajne.
Zlot wyszedł idealnie, znowu odstawiliśmy wiochę, niby wszystko po staremu, ale jednak gdzieś tam czuje się nadchodzącą zmianę. Wszystko było idealnie, ale jakby trochę tego ognia zabrakło. Trochę jak z globalnym ociepleniem, niby ślady już są, niby dowody już są, ale nie dla każdego oczywiste, więc dyskusja trwa. To tylko moje zdanie, acz z rozmów wynika, że nie tylko moje, ale to mógł być ostatni zlot z taką frekwencją i z taką obsadą starej gwardii. Obym się mylił, oby za rok wszystko idealnie wypaliło, a wyposzczenie sprawiło, że znowu nas będzie ponad 50 osób, acz czuje, że pewne zmiany będą musiały się wydarzyć. Czas pokaże. Ważne, że teraz było dobrze, z tego się cieszmy.
tejtej, nieludzki i kapitan spierdalaj pozdrawiają |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz