Środa, 25.05.2016, 10:43
Tam był teren zabudowany?
Ten zlot miał być inny, taki trochę połowiczny. Pierwszy raz miałem lecieć bez Grubego. Jego obecność jest kluczowa. To jest ten jeden raz w roku, kiedy spotykam się z bratem, obowiązki okładamy na bok, dzidujemy przez pół Polski, żeby się najebać i dzidować jeszcze bardziej. Pech chciał, że rozpieprzył zmieniarkę biegów i się na czas nie wygoiło.
Wsparcie przyszło z poznańskiej strony. Wielki nieobecny ostatnich zlotów wreszcie powrócił. Drogą radiową powiadomił mnie, że jest pod Katowicami i za godzinę będzie u mnie. Wyszedłem 15 minut wcześniej, żeby przechwycić go na zjeździe z A4. Odpaliłem szpeja, ubrałem kask... i wtedy zajechał pod dom. GPS powiedział swoje, a on zrobił swoje.
Yaszczi zawitał w krakowskie strony.
Nie widzieliśmy się milion lat, ale po chwili czułem się, jak byśmy nie widzieli się ledwie parę dni. Krótka przerwa, zrzucenie klamotów i idziemy polatać dookoła komina. Ja miałem dzień wolny, a Yaszczi nawinął parę kilometrów z Poznania po głównych drogach, wynudził się i przekimał na głónych drogach i autostradach, teraz miał ochotę polatać. Byłem na to przygotowany. Kontrolnie jeszcze się Yaszczi spytał, czy brać przeciwdeszczówkę, na co oczywiście odparłem, że chyba cie pojebało. Dookoła komina parę kilo, nopochuj.
Tak się zupełnym przypadeczkiem złożyło, że zamieszkałem na obrzeżach czegoś, co się fachowo nazywa "Zespół Parków Krajobrazowych Województwa Małopolskiego". Razem z żoną głównie kierowaliśmy się tym, aby nam za kilka lat nie postawili pod domem fabryki karmy dla psów, czy garbarni skór, a że przy okazji mam pod domem wyjebane winkle to już bonus.
Szybki start do Krzeszowic na podmiance. Y na mojej 650s, ja na jego 650n. Y potrzebował 3 sekund, żeby przypomnieć sobie czemu klipony go wkurwiały, ja natomiast potrzebowałem 3 sekund, żeby przypomnieć sobie czemu klipony mnie wkurwiają. Jebany rower z silnikiem 650cc. Czułem, że mógłbym tu zamknąć przednią gumę na najbliższym lepszym winklu. Cudo. Moja słabnąca miłość do motofigli zamyka się właśnie w kliponach. Niestety, w SVce to wymaga wymiany całej półki, więc koszta są konkretne. Może kiedyś.
Z Krzeszowic na kresce do Olkusza. Malownicze winkle, świetny asfalt, wiosna. 30km później Y był w skowronkach. Nie wiedział, że to tylko rozgrzewka. Wpadliśmy do Ojcowa.
Puściłem go przodem. Kto był ten wie, kto nie był, ten powinien. Kotlina, dookoła gołe skały wysokie na 30-50 metrów, a ścieżka biegnie wzdłuż i nad potokiem. Asfalt dobry, masa ostrych i ślepych.
Amok. Pierwszy raz tu był, ja trasę znałem całkiem nieźle, a i tak ledwie się go trzymałem. Zatrzymaliśmy się, czapkę zdjął, spytałem jak się podobało. Wzrok miał błędny, niby na mnie spojrzał, ale chyba patrzył gdzieś dalej. Wyjął telefon, wbił numer:
- kochanie, przeprowadzamy się.
Pierwsze kilometry za nami. Wyraziłem swoje zadowolenie, że Y nie jest jakimś przesadnym fanem podwójnej ciągłej. To dobrze wróżyło na najbliższe dni. Pojeby się dobrały.
Co robić dalej. W planach była Krynica, ale to trochę daleko. Uznałem, że upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Nadal nie miałem zaliczonego wiosennego klasyka. Zakopianka, żarcie w Kolibecce, Cyhrle, serki w Bukowinie, dom. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Z Ojcowa wbiliśmy do Krakowa, żeby pofiglować na lusterkach. Dla mnie to chleb powszedni, więc szedłem przecinakiem. Y dzielnie się trzymał. Okazało się, że robi to samo w Poznaniu, natomiast widząc jak idę na Mojżesza, z pragmatyzmem podszedł do mojego wydechu. Szybkie tankowanie i Zakopianka. Masa aut, więc nie obyło się bez halsowania pomiędzy wrakami. Przelotowa 130, co jest raczej przeciętnym wynikiem na Zakopiance, natomiast to jest mój max tam. Postanowiłem mocniej tam nie latać.
W Zakopcu Kolibecka, gulaszowa i smażony syr.
Gdzieś po drodze zaczął padać delikatny deszcz. W ogóle nam to humorów nie zepsuło. Wiadomo przecież, że to konwekcyjny.
Zjedli, napili się, ubrali i wyszli w środek burzy. Mokrzy byliśmy, zanim dojechaliśmy do stacji, 100 metrów dalej. Szybkie tankowanie, płacz Y na brak przeciwdeszczówki i dajemy na Cyhrle.
Ulewa, ostre winkle ze spływającym błotem, temperatura w okolicach 3 stopni, średnia prędkość w winklach w granicach 40km/h. Uślizgów kilka. Szybka szczyna i foto w okolicach Łysej Polany.
Dalej przelot w deszczu i mocnym wietrze po grani, na ściśniętych pośladach. W nerwach czas szybciej płynie, także już po chwili była Bukowina i serki u starszej pani. Y schował się pod daszkiem, cały się telepiąc z zimna.
Patrzył nam mnie z nienawiścią, jakby to wszystko była moja wina. Sam mu doradziłem, żeby nie brał przeciwdeszczówki, bo przecież kto to widział deszcz w górach.
A tak, jeszcze to, że jechał w dżinsach.
Na Zakopiance wiaterek i trochę słońca. Znów 120-130 i prawie nas wysuszyło. Zrobiło się znów naprawdę fajnie. Było tak fajnie, że trochę ciężko nam było uwierzyć w grad na wjeździe do Krakowa. Skurwiło nas niemiłosiernie, mocno, szybko i bez litości. Po gradzie był ciężki deszcz i trzymał już do końca. Po wszystkim Y mówił, że był bliski płaczu. Chciał stanąć na poboczu i po prostu płakać. To był ten moment, kiedy powiedzenie 'jebnąć wszystko i wyjechać w Bieszczady' nie działał.
Dotrulaliśmy do domu. Moja najukochańsza żona zawczasu napaliła w kominku. Zrobiliśmy konkretną temperaturę i wzięliśmy gorący prysznic (nie razem, za mało miejsca). Na focie schnące ciuchy, a także grzejący się Miluś.
Poszliśmy do garażu oporządzać chabety na jutrzejszy wyjazd. Przesmarowaliśmy łańcuchy, przeszukaliśmy cały garaż i znaleźliśmy dwie bańki, w których było jakieś 0,8l oleju. Zlaliśmy. Vka swoje pije. Dwa browce, pogaducha i trzeba iść spać.
Czwartek, 26.05.2016, 06:30
Gruba kuternoga
Ł: to co? lecimy na śniadanie do Grubego?
Y: a ile to będzie kilometrów?
Ł: niecałe 300
Y: a cała trasa ile?
Ł: 700 może?
Y: trochę słaba pogoda
Ł: będziesz mógł jechać w przeciwdeszcówce
Y: namówiłeś mnie
7:37 wyjechaliśmy. Cel Żywiec, tylko, że po drodze jeszcze Puławy, Kazimierz Dolny i Sandomierz.
Pierwsze kilometry szybko i stabilnie. Ruch słaby, my na misji, nie mogło się nie udać. Olkusz, chwile potem Wolbrom. Przed samym Miechowem lekki przypał. Tam przed samym wjazdem od strony Wolbromia są dwa fajne. Lewy krótki pod górę i prawy długi. O ile lewy jest trochę ślepy, o tyle prawy jest bardzo długi, fajnie sprofilowany, z doskonałą widocznością. Dla takich leszczy jak ja idealny, bo jest czas, żeby się dobrze ułożyć i pogłębić złożenie. Dookoła trawa do kolan, zero aut, no co może pójść źle. Miałem coś koło 120km/h i byłem słodko złożony, kiedy z lewej strony, z trawy wyszła kaczka, a za nią ciurkiem małe kaczuszki. Kurwa, to było ostatnie, czego się spodziewałem. Litość wzięła górę. Hamowanie w złożeniu jest wyjebiste. Y mówił, że z tyłu wyglądało słabo. Wytelepało równo. Hamowanie sprawiło, że mnie wyprostowało, przez co poleciałem na lewy pas, dzięki czemu minąłem ta jebaną, kaczą rodzinę. Wiem, że taka kaczuszka to by mi tylko bieżnik uzupełniła, no ale nie potrafiłem. Za miękkie serce mam.
W Miechowie wbiliśmy na krajową siódemkę. Dzida. Tankowanie pod Kielcami, potem max gołej SVki na autostadzie, dalej Skarżysko, potem Szydłowiec. Parę kilometrów za Szydłowcem moim oczom ukazały się trzy auta walące wprost na mnie. Wyprzedzający był jeszcze wyprzedzany. Wyrozumiale zjechałem na swoje pobocze i niczemu się nie dziwiłem. Było 10 kilometrów do Radomia.
Polskie piekiełko przetrwaliśmy. Gdzieś przed Zwoleniem halt. Procesja jakaś, czy coś. Podjechaliśmy na PolePosition. Blokuje policjant na Hondzie.
- Panie władzo! Będzie pan leciał na Puławy? Pociągnąłby nas pan tak ze dwie paczki.
- Chciałbym!
Ta jego tęsknota w głosie! On naprawdę chciał.
Kilka minut poczekaliśmy, w końcu wsiadł na moto, bomby odpalił i powolutku ruszył. Skwapliwie z Y ustawiliśmy się w formacji. Nie codziennie prowadzi policjant na bombach.
Wypatrzył nas w lusterku, pod nosem się uśmiechnął i delikatnie, ale to bardzo delikatnie odkręcił. Aby tyle, żeby pokazać, że figle mu w głowie. Odkręciliśmy i my. Na odgłos wydechu policjant odwrócił się, już z bananem na gębie, i rzucił:
- To SV'ka?
- Obie!
Zaśmiał się. Choć procesja jeszcze do końca z ulicy nie zeszła, to pozwolił nam poboczem minąć blokującą radiolkę. Zwykle tak nie robię, ale tym razem czułem, że to jest na miejscu. Jeden, czerwone, dwa, czerwone, trzy, jest paczka. To był teren zabudowany, a ja to zrobiłem na oczach co najmniej 6 policjantów. Procesja pełna wyrozumiałych i miłosiernych ludzi pewnie tam posłała za mną kilka kurew i życzeń śmierci, ale w dupie to miałem. Odbiorcą był jeden zajebisty policjant, który zapewne cieszył michę jak dawałem na odejściu. Z pozdrowieniami drogi kolego.
Skoro policja obstawia procesje, a ja znam lokalizacje wszystkich stacjonarnych, to zostając w konwencji, hulaj dusza, piekła nie ma. Od Zwolenia do Puław ile fabryka dała tym naszym chabetom.
Punkt 11 stanęliśmy pod blokiem Grubego. Niespodzianka się udała. Zanim Gruby usłyszał nasze 'nawoływania' pod oknem, to zdążyliśmy wymienić z Y kilka zdań:
Y: kurwa, zabić mnie chcieli!
Ł: co? kto?
Y: ci pojebani kierowcy, kurwa, jak oni jeżdżą!
Ł: hehe, no to teraz już wiesz co to znaczy Radom. Teraz jesteś lepszym człowiekiem.
Śniadanko, pogaduchy, kilka miłych chwil z rodziną. Warto było. Na zdjęciu dwa pokolenia Pawłów Wielickich ogarniają następny odcinek trasy. Nie ma żartów.
Czwartek, 26.05.2016, 12:00
Daleko jeszcze?
Wyjeżdżamy od Grubego.
Sentymentalny przelot przez Puławy, następnie krótki odcinek i już robimy sobie zdjęcie z pomnikiem kundla w Kazimierzu Dolnym.
Opole Lubelskie, Józefów, dalej Annopol. To jeden z piękniejszych odcinków naszej trasy, po wzniesieniu, wzdłuż koryta Wisły. Pogoda idealna, żyć nie umierać.
Bolała mnie szczęka, tak bardzo się cieszyłem z każdym nawiniętym kilometrem. Brakowało tylko tego uczucia bycia cholernie daleko od domu, gdzieś nad morzem, czy pod Giżyckiem. Mimo to, dalej było zajebiście.
Na łączniku Annopola z Sandomierzem kolejna procesja. W miejscowości Dwie Kozy. Tu nam zeszło dobre 15 minut. Moto wygaszone, my porozbierani na poboczu. W oddali majaczyły ciężkie, ciemne chmury, niechybnie się w nie wpierdolimy.
Zanim procesja się skończyła, to na froncie kolejki uzbierało się kilka moto. Do Sandomierza lecieliśmy na 6 moto, no w pewnym momencie na 5, jak ziom na czoperze nie wytrzymał tempa narzuconego przez lokalesów na ścigach. Korciło nas, żeby ich wyjebać, ale kropić zaczynało, a i wachy jakoś mało było.
W Sandomierzu zatańczyliśmy i wciągnęliśmy na siebie kondomy. Złorzeczyłem na to gówno nie bardziej, niż Y dzień wcześniej na jego brak. Wcale padać nie chciało i strasznie mnie owa sytuacja wkurwiała.
W Tarnobrzegu zajebało okrutnie. Małe potoki się pojawiły. Padało jakieś 20 minut, ale solidnie. Pod Mielcem słoneczko. Zjechaliśmy się rozpakować.
Ł: ok, to był dobry pomysł z tymi przeciwdeszczówkami
Y: możesz powtórzyć głośniej?
Ł: to był dobry pomysł z tymi przeciwdeszczówkami
Y: głośniej!
Ł: spierdalaj!
Ostatnie już krzyczeliśmy, a ludzie na stacji patrzyli się na nas jak na pojebów, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz dzisiaj. Humory dopisywały.
Do Mielca dolot, za Mielcem pyta okrutna. Asfalt chujowy, ale pogoda, otoczenie i ogólna atmosfera zajebista. Do Tarnowa wpadliśmy na ostrej kurwie koło 16. Było nam mało, byliśmy żądni krwi. Chcieliśmy nawet odbić na Limanową, co by nawinąć jeszcze więcej kilometrów. Zalaliśmy do pełna, zjedliśmy, wypiliśmy, obśliniliśmy się na widok lokalnej sztuni, po czym byliśmy gotowi jechać dalej. Jeszcze tylko sygnał do Maciusia i w drogę.
Odcinek Tarnów-Łapczyce był chujowy. Niby dobry asfalt i dwa pasy, ale cały czas miałem wrażenie, że gdzieś nas jakaś suszarka ustrzeli. Pomimo lepszych warunków lecieliśmy wolniej z Tarnowa jak do Tarnowa. Odetchnąłem dopiero jak zjechaliśmy na żółtą do Myślenic.
Winkle były fajne, ale my byliśmy już troszeczkę zmęczeni. Radocha nie była pełna.
Wiocha pod Myślenicami, tam jesteśmy umówieni z Maciusiem. Telefon mu się spierdolił, ostatkiem sił zdążył tylko napisać 'biedra'. Znaleźliśmy, bo przecież każdy wie, gdzie jest biedra. No dobra, jedna starsza pani tak była zaaferowana, że w drugą stronę nas posłała, za to gość z monopolowego już poradził sobie lepiej. Krótkie powitanie i Maciuś prowadzi. Szybki strzał do Suchej Beskidzkiej. Sprawnie poszło, bez przypałów, nie licząc jakiejś bejcy, która z lewym kierunkiem skręcała, uprzednio robiąc TIRowski zamach w prawo. Maciuś wiedział, że ta sierota zrobi ten zamach, zanim owa sierota to wiedział, więc grzecznie czekał z wyprzedzaniem i tylko pokręcił z dezaprobatą głową.
Żywiec. Ponad 700 za nami.
Do ośrodka trafiliśmy jak po sznurku. Na wjeździe miły człowiek, który poważnie wywiązywał się ze swoich obowiązków, poinformował nas gdzie jest parking, jak tam dojechać, w którym domku są organizatorzy oraz, że Kacek wyjebał na cudzym moto. Później dopytałem. Nie robił nic specjalnego, lekko się pogarnął i w normalnych warunkach by mu wyszło, ale, że jest z Radomia, to wyjebał. Koniec pieśni.
Dygresja. Nie wiem kto to będzie czytał, może być ktoś, kto relacji nie zna. Ja tu sobie ciskam po Radomiu i zbijam się z ludzi, ale prawdą jest, że Kacek to mega zajebisty ziom i co rok się cieszę, że go widzę. Obaj sobie dogryzamy, ale wszystko zostaje w rodzinie. Wszak to nie jego wina, że urodził się w Radomiu, hehe. To samo tyczy się tego drugiego radomskiego gixowego świra. Z tego co wiem, siedzi obecnie w Wawie, ma zajebistego synka i ciężko pracuje na to, aby jego potomek już nie miał na sobie piętna trzech cytryn. No.
Czwartek, 26.05.2016, 20:00
Luz Blues
Rozpakowani, przebrani, browar w łapie, witamy się z ludźmi. Jeden z lepszych momentów zlotu. Zawsze tak jest. Ognisko już się fajcy, jakaś kiełbaska, zakazane mordy nie widziane rok, albo i dłużej, miśki powitalne, krótkie radosne pogaduchy. Y ze wzruszenia, bądź zmęczenia, jeden chuj, zgubił piwo, potem drugie. Nie potrafię określić momentu, kiedy piwo zmieniło się w bimber. Kilka bań w różnych domkach. Kiedy w jednym miejscu trafiłem na Stresu, już byłem przekonany, że następne co będę pamiętał, to piątek popołudniu, na szczęście berbeluchy dużo nie było, a rozsypana impreza sprzyjała. Gdzieś po drodze zrobiło się ciemno i impreza mocniej skupiła się na ognisku. Gdzie nie spojrzeć, tam jakaś flaszka bimbru się bujała. Bania za banią, Maciusiowi język się już plątał, a i ja czułem, że koniec jest bliski. W tym miejscu paru osobom zrobiło się smutno, że Grubego z nami nie ma. Krótka rozkmina jak można połączyć się w bólu z kimś, kto ma rozjebaną nogę. Proste, jebnąć kilka fotek i mu wysłać. Na pewno się ucieszy i nic a nic nie będzie zazdrościł.
Kubuś z Danielem narzucili jakieś pojebane tempo, lejąc na dwa kieliszki i puszczając je w obie strony. Spierdoliłem stamtąd póki mogłem jeszcze stać na nogach. Siadłem po drugiej stronie. Tam niby bezpiecznie miało być...
Andi, Kacek, butelka bimbru, już polane i przed nos pchane. Kurwa.
Bimber, radosne pojazdy po Radomiu i sprawne kontry Kacka, tak wyglądał ten miły moment wieczoru, póki ktoś paluchem nie pokazał Kuby, który w tej chwili właśnie zalewał się krwią. Zarobił butelką przez łeb, niby niechcący. Kubuś przywiózł chyba 3 czy 4 litry tego swojego rzeźnika w baniakach po Carlo Rossi. Jeden z tych baniaków został na tym ognisku opróżniony, by teraz efektownie wylądować na głowie Kuby. Zamówiliśmy karetkę i poszliśmy do wyjścia z ośrodka.
Karetka zajechała, mądry pan popatrzył i zawyrokował szycie w szpitalu w Żywcu. Grzecznie spytałem o adres, zapisałem. Karetka ruszyła w swoją drogę, odprowadzana naszymi pozdrowieniami. My natomiast skupiliśmy się na organizowaniu akcji ratunkowej dla Kubusia.
Plan:
- znaleźć kogoś kto jeszcze nie pił
- zabrać auto Krecika
- wpaść pod szpital na kurwie
- najebać się w Żywcu
- wrócić do ośrodka
Plan żyleta. Punkt pierwszy przeszedł gładko, bo Studi nie wypity i nawet był od razu z nami, jako jedyny ogarnięty w tym pierdolniku. Teraz Krecik i jego bolid. Namierzyliśmy domek, weszliśmy jak do siebie, Krecik spał, taki smutny jakiś.
My: Krecik, kurwa, gdzie są kluczyki od czołgu! Krecik, Krecik!
Obudził się. Otworzył oczy, patrzył na nas, smutny. Swoją drogą, Krecik nadal w ósmym miesiącu ciąży, drugi rok.
My: Krecik, daj kluczyk do fury, mamy trzeźwego kierowce.
Bez zbędnych pytań Krecik odpiął kluczyk z szyi i dał.
My: Krecik, daj dokumenty.
Dodam, że to wszystko się dzieje w atmosferze potężnego napierdolenia bimbrem. Maciuś nic nie mówi, bo już nie może, my z Y twardo pion trzymamy, Studi cierpliwie ogarnia.
K: nie.
Konsternacja. Krecik niezmiennie smutny, patrzy na nas, tylko głowa spod kołdry wystaje.
My: No ale jak nie? Krecik, daj dokumenty do fury.
K: nie.
Y: Krecik, gdzie masz flepy?!
K: ...
My: ...
K: ...
My: ...
...
...
...
My i Krecik: Kurwa co?!?!
Y: No flepy, dokumenty.
[Tu wstawić opuszczone kopary na odgłos poznańskiej gwary]
My: Krecik, a czemu nie chcesz nam dać tych dokumentów... znaczy flepów?
K: Bo zgubiłem.
Krecik nakrył twarz kocem. W ostatniej chwili jeszcze widzieliśmy jak na jego twarzy ponownie zagościł smutek. To był koniec rozmowy.
Dokumenty znalazły się na drugi dzień w torbie, którą Krecik przerzucił milion razy, natomiast rano szukał na trzeźwo i się udało. Ale nie uprzedzajmy.
Fury brak, bierzemy takse. Wydzwoniliśmy, jedzie. Skład ratunkowy: Yaszczi, Maciuś, Łełek. Więcej się nie zmieści. Czekamy.
Taksa pojawiła się po 10 minutach. Zapakowaliśmy się, daliśmy kierowcy namiar i wio. Alko lekko z nas schodziło, ale za to ułańskie loty się zaczynały. Trasa zleciała szybko i nawet nie zboczyliśmy na dziwki, choć kierowca poinformował nas co i jak. Wiedzieliśmy gdzie w Żywcu można zaruchać po dobrych pieniądzach, ale dzielni byliśmy, na misji, nie dupy nam teraz w głowie. Kumpel w potrzebie!
Do szpitala wparowaliśmy na łokciach, uhahani i nadal pozytywnie najebani. Już w drzwiach nas zamurowało. Przecież to oddział przyjęć, pełny ludzi z prawdziwymi problemami. Złapaliśmy powagę sytuacji i postanowiliśmy szybko rozeznać się w sytuacji.
- panowie do kogo?
- no do kolegi, do Kubusia
- czyli kogo?
- no taki z rozbitą głową
- czyli kogo?
- yyy, Kubusia?
Pani popatrzyła po nas i już wiedziała, że dupa z komunikacji, natomiast mamy tu do czynienia z zawodowcem. Obejrzała Y od stóp do głów, wypatrzyła jego zlotowy identyfikator, po czym rzekła:
- pan, co ma taki sam identyfikator jest aktualnie szyty. Proszę wrócić później.
Pozbieraliśmy się i ruszamy do centrum. Taksiarz ostrzegał, że o tej porze to nawet pies dupą nie szczeka, a jedyne chlanie tylko na stacji benzynowej. Na rynek i tak idziemy.
Po drodze z bramy wytoczyło się dwóch ziomków, Y doskoczył z zapytaniem, gdzie tu dają alko. Okazało się, że 50 metrów dalej jest zabunkrowana lokalna mordownia, gdzie ów nowopoznany ziom właśnie zmierza. Zabraliśmy się z nim.
Piwo z kija za 3,70zl. Ha!
W ramach podziękowania postawiliśmy jedno szybkie przewodnikowi, a sami też w gardło polaliśmy. Szybka narada i padło, że ja idę szukać Kubusia sam.
Wbiłem do szpitala, namierzyłem K w poczekalni. Ucieszył się niezmiernie, lekarzowi grzecznie powiedział, że w dupie ma rentgena i idzie teraz pić. Pełna wyrozumiałość.
Wbiliśmy do knajpy, radość z odnalezionego zioma ogromna, grzejemy.
Wieczór toczył się w najlepsze i zapowiadał się jeszcze lepiej, bo oto Maciuś wraca z kibla. Morda w banan, oczy mu się świecą, nadgarstki rozgrzewa, oho, będziemy się z kimś po mordach łatać.
- chłopaki, miejscowi będą nas napierdalać!
Ta radość w głosie, był gotowy już do nich biec. No kurwa, ale fajnie, ten wieczór po prostu przekracza wszelkie możliwe skale zajebistości. Niestety, zbierająca się ekipa wcale nie szykowała się na nas, po prostu lokal był zamykany i ludzie tłumnie przybytek opuszczali. Smuteczek nas ogarnął, dopiliśmy browary i sami wyszliśmy. Nikt nie czekał, nikt bić nie chciał, szkoda.
Szybki telefon i nas taksówkarz stawił się po minucie. Czekał pewnie za rogiem, a fakt, że nie odpalił licznika wiele mówił. No i git, niech też coś ma od życia. Kierunek makdonald. Okna pootwieraliśmy, kierowca dał radio na maks i po chwili pięć gardeł (tak, kierowca też) darło ryje przez okna, śpiewając Luz blues razem z Urszulą. Magia.
W maku czynny makdrajw. Zamówienie złożone, wysiedliśmy, żeby odebrać.
Taksiarz: co wy panowie?
My: to jest magdrajw, więc odbieramy na piechotę.
Zrozumienie, tak jak u lekarza. Kto by się kłócił z najebanym, upartym polakiem?
Uwaga, poniższe zdjęcie zawiera lokowanie produktu.
Kierowca był zdziwiony, że wzięliśmy też żarcie dla niego, no ale chwile wcześniej darł ryja razem z nami, został przyjęty do ekipy. Zeżarliśmy co się dało i pojechaliśmy do domu.
Na miejscu okazało się, że ośrodek nam zamknęli. Trza było kombinować. Radość moja na fotce wydaje się oczywista. Pręcik wszedł dobrze.
Tak mniej więcej zakończyła się pierwsza noc zlotu. Jeszcze chwilę się szwendaliśmy, szukając kogoś do picia, ale w końcu zmęczenie swoje wzięło. Poszliśmy spać.
Piątek, 27.05.2016, 6:40
Cieszy nas Cieszyn
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
W domu połączenie córy z kotem ściąga mnie z wyra w okolicach 4 rano. 6:40 to istny luksus. Ogarnąłem się, pobrałem książkę i poszedłem nad wodę poczytać. Cisza, spokój, brak zwłok Oleckiego w ognisku, jest dobrze. Śniadanie było koło 9. Muszę przyznać, że naprawdę dobre. Wszystko świeże i smaczne. Doświadczeniem nauczony, nawpierdalałem się dużo i tłusto. Po śniadanku czas na zmęczenie. Poszliśmy pokopać w piłkę.
Simin, Ciapek, Yaszczi, Maciuś, Valdi i ja. Połowa w najlepszym wypadku piłkę widziała tylko w telewizji. Popis umiejętności powalający. Było dużo łez, ze śmiechu. Graliśmy w 'jedynki'. Kto puści 10 bramek, ten przyjmuje od każdego karnego z bliskiej odległości. Y 'wygrał' w tej konkurencji. Dostał 4 karne i w dwóch przypadkach nie udało mu się spierdolić na czas. Musiało boleć. W trakcie gry zastanawialiśmy się co też było w tych śniadaniach. Ciapek pierdział jak opętany. Co chwile musieliśmy zmieniać bramki. Szkolenie BHP z zakładów chemicznych się przydało. Z chmury trujących gazów ucieka się pod kątem prostym do wiatru. Ważna informacja, bo pierdzenie było przez cały zlot i pomogło nawet to, że od drugiego dnia Ciapek pił czeskie piwo Stoperan.
Po gierce kąpiel w jeziorze. Woda była cieplejsza, niż na zlocie rok wcześniej. Wszystkie te zabiegi sprawiły, że alkomat pokazał 0.0, można było jechać. Cel, czeski Cieszyn. Lecimy na 5 moto: Yaszczi, Ciapek, Rage, Simin i ja. Odległość mała, zwarta ekipa, na miejscu byliśmy w mgnieniu oka. Celem naszym był zakup browarów. Cel spełniony. 6 zabezpieczonych piwek wchodzi do jednej sakwy bocznej, a na siłę weszłoby i 8. Ważna informacja na przyszłość.
Na powrocie lekkie dzidowanie, acz bez przesady. Rage zamienił się z Ciapkiem na moto, a ja byłem dopakowany browarami, ale cośtam pocisnęliśmy. Było przyjemnie.
Po powrocie miała miejsce jedna ważna życiowo decyzja. Kacek dzień rozpoczął wynikiem bodajże 1,2. Od rana zbijał jak mógł. Dobrze zjadł, kąpał się w jeziorze, wymęczał się. W momencie naszego wylotu zszedł do 0,9. Na powrocie miał już coś w okolicach 0,3, lada chwila już prawie mógł wsiadać na moto. Cały dzień wyrzeczeń i prawdziwej walki, już już, prawie... dostał piwo z Czech, zawahał się tylko moment, pstryk, potężny łyk, no i chuj, no i cześć. Dzisiaj polatane.
Reszta dnia raczej lajtowo. Był szybki meczyk w siatkę, gdzie po każdym punkcie Red nas straszył swoją posturą, potem był obiadek, całkiem dobry. W zasadzie dla mnie na tym koniec. Zajebało żabami okrutnie, schowałem się poczytać książkę i mnie lekko zmogło. Deszczyk przyjemnie dudnił o dach, jakieś pojeby tłukły po perkusji prawie rytmicznie i chyba robili zawody na najbardziej rozstrojoną gitarę. Atmosfera senna. Koło północy telefon od Y. Zaspany byłem i nie poznałem, czy on wkurwiony, czy napity. Pytał, w którym domku jestem, na co odparłem wymijająco, bo spodziewałem się nalotu, jak rok wcześniej. Okazało się jednak, że Y nie był najebany, a wkurwiony. Miały miejsce trochę smutne sceny, bo było pałowanie o północy, a na ośrodku były dzieci. Jedna pani była zapłakana, prosiła, groziła, błagała. Nichuj, nie pomogło, pijana brać się bawi. Sam jeszcze rok wcześniej tak odkręcałem, ale wtedy podeszła do nas kobieta, prosząc o chwile spokoju dla dziecka. Wtedy obiecałem sobie, że takich zabaw nie będę robił po nocy, kiedy na ośrodku są dzieci. Hipokrytą bym był, gdybym teraz swoich ziomów opierdalał, natomiast dla mnie ta zabawa już nie ma racji bytu. Wiem, że Y się tam pospinał z kimś od nas. Najpierw dostał za frajer opierdol od zapłakanej kobiety, a potem jeszcze nasi mu popyszczyli i przycwaniakowali, że jak się lasce nie podoba to wypad na inną lokacje. "Słabo w chuj" jak to mawia ten poznaniak.
Sobota, 28.05.2016, 6:40
Chce mi się srać, rzygać i płakać
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
Na śniadaniu z Ciapkiem Maćkiem i Yaszczim, mapa rozłożona, rozkminiamy plany na dziś.
Ł: widzę to tak, przebijamy się na Słowację najkrótszą drogą, tam trochę z przepisami do Mikulasa, potem Strba i lecimy dookoła Tatr. Zjeżdżamy w Zakopcu, pyta do Czarnego Dunajca, potem znów Słowacja i jesteśmy w domu.
Y: Ile to kilometrów?
Ł: 150, max 200
naprawdę wyszło 350
C: Ile czasu?
Ł: Max 4 godzinki, na obstawę zdążymy bez problemu.
naprawdę wyszło 8 i pół
Y: Namówiłeś mnie. Startujemy od razu.
Ł: Pewnie, aby zjemy, wysramy i wio.
Po wszystkich niezbędnych rytuałach, całą czwórką udaliśmy się na tamę. Pamiątkowa fotka.
Jeszcze tylko tankowanie, dolanie oleju i możem lecieć. Już na pierwszym tankowaniu Ciapek wyraźnie zasygnalizował, że czeski Stoperan i śniadania czynią cuda. Zawołał nieświadomego Yaszcziego, żeby mu coś pokazać i kiedy ten już był naprawdę blisko, to sprzedał mu zdradzieckiego pierda. Y umykał goniony diabolicznym śmiechem C. Zapowiadało się dobrze.
Prowadzi Y, Żywiec, Jeleśnia i już przekraczamy granicę. Pierwsze kilometry złudnie fajne, ale już w terenie zabudowanym smutna rzeczywistość. Zerwany asfalt, kurz, gorąco, źle. Po 10 kilometrach postój.
Ł: I jak?
Y: Chce mi się srać, rzygać i płakać
Ł: Według mapy zaraz powinno być lepiej. Daj, ja poprowadzę
10 kilometrów później skończyły się remonty, korki i pojebane ograniczenia. Kolejne 30 kilometrów na całkiem znośnej pycie polecieliśmy. Było miło, acz nie obyło się bez zabawnych akcji. Na samym wylocie z jednej wioski oczom moim ukazały się cztery psy: trzy małe, kundelkowate i jeden labrador. Właśnie się na żarty napierdalały na poboczu i było pewne, że wylecą na ulicę. Zacząłem hamować i łapami machać do chłopaków, bo akcja murowana. Kotłowanina czterech psów przeleciała przez drogę jeszcze zanim ja do nich dojechałem. Lały się na prawym poboczy. Prym wiódł labrador, upierdolony cały oczywiście i mokry, znaczy w promieniu 5 kilometrów jest woda, którą labradory wyczuwają wręcz magicznie. Przerwały napierdalanie, usłyszały nas, labrador podniósł łeb, pies myśliwski. Już wiedziałem. Dałem gaz zaraz po zrównaniu i byłoby się to wszystko dobrze skończyło, ale Ciapek trąbić zaczął, czym tylko labka podkręcił. Widziałem jak tam wpadł między chłopaków i popłoch zasiał. Spierdalali na lewo i prawo, a labek, merdając ogonem, skakał między nimi. Z tego wszystkiego to ja bym się chyba najszybciej wyjebał, bo gapiłem się w lusterko i płakałem ze śmiechu, a zakręt się sam nie przejedzie. No wszystko fajnie się skończyło.
Przed samym Liptowskim Mikulasem niespodzianka. Winkle pod górę, winkle w dół, ostre, ślepe, zawężające, ze żwirem i bez, z obesraniem i ze ściśniętymi pośladami. Co kto lubi, nic tylko po wszystkim zjechać na ręcznym. Było pysznie. Przerwa, każdy opowiedział jakie miał uślizgi, szybka szczyna i dygamy dalej.
Z Mikulasa do Popradu autostrada, za to my starą drogą. Puściutka, bez policji, więc pyta w opór. W Tatrzańskiej Strbe stawiliśmy się parę chwil później. Piciu i fotka.
Ł: Uwierzcie mi chłopaki, tam są Tarty za tymi chmurami.
C: Czekaj, czyli my jedziemy w te chmury?
Ł: No tak.
M: W taki deszcz? To może założymy przeciwdeszczówki?
Ł: Pfff.
M: Zatrzymujemy się jak zacznie padać?
Ł: Ok
Padać zaczęło 30 sekund później. Temperatura nieznacznie spadła. Znalazłem mostek, pod którym się zatrzymałem.
Y: Czemu się zatrzymaliśmy?
Ł: Żebyście mogli założyć przeciwdeszczówki na wasze cipy.
Nie no, dobra. Z Żywca mam do domu rzut beretem, a jazdę w deszczu uwielbiam. Trochę mnie wkurwia taka pod 0 stopni, ale tu było naprawdę przyjemnie. Deszczyk zacinał radośnie, widoki były cudowne, wzdłuż trasy leciała kolejka 'żelaźnićka', czy jakoś tak. Minęliśmy Strbskie Pleso, potem Smokovce, wreszcie zatrzymaliśmy się w Tatrzańskiej Łomnicy. Tu zakupy i obiadek, jednak przedtem ważna operacja. Jak wspominałem, Ciapek sadził bengale jednego za drugim. Ostatnie 30 minut jechał w przeciwdeszczówce, wszystko tam było skumulowane. Musieliśmy mu pomóc to zdjąć. Powoli, bez nerwowych ruchów, przecież jak pójdzie iskra przy zamku błyskawicznym, to wszystko pierdolnie, ale ino raz. Udało, teraz obiad i zakupy.
Obowiązkowo Bryndza ze słoniną. Tylko Maciuś spedalił i wziął pierogi. Kurwa pierogi wziął.
Po obiadku i zakupach wyszliśmy w piękne słoneczko. Aż miło było spojrzeć.
Stąd już rzut beretem. 20 kilometrów do granicy, kilka wiosek i 1:0 z policją. Sucze syny zasadziły się w zabudowanym zaraz za winklem. Wypadłem zza niego mając coś poniżej 60. Kiedyś mi tu wjebali 150euro pokuty, także teraz oczy dookoła głowy. Pomimo głośnego wydechu ja zareagowałem przed nimi. Hebel ściśnięty na max, dosłownie na chwilę. Dziób zanurkował, prędkość spadła do 49km/h, Y prawie mi wyjebał w dupsko, a suczy syn policyjny opuścił swoje źródło dochodu, bo wiedział, że przegrał. Wkurwiony machał sobie lizakiem i spoglądał spode łba, jak go mijaliśmy. Oczywiście się grzecznie ukłoniłem.
Za Łysą Polaną Y wyrwał. Wpadł w amok. Zabił dwójkę i aż do Zakopanego cisnął pod czerwone jak pojebany. Dopiero tam go dogoniliśmy.
Tankowanie na BP, to samo, na którym z Y tankowaliśmy 3 dni temu. Deszczyk też zaczął padać.
Zalewam chabetę, obok stoi duży merol na warszawskich blachach. Tankująca wydała mi się znajoma. Na migi wywołałem Ciapka i pokazuje. Ciapek bez zbędnych ceregieli poprawił włosy, wyprostował się i ruszył na głuszenie. Przed samym autem się zatrzymał, staksował laskę, po czym lekko zniesmaczony odwrócił się do mnie.
C: Co ty mi tu jakąś starą klempe pokazujesz?
Ł: Kurwa Ciapek, nie masz jej ruchać, tylko obczaić. Nie poznajesz?
C: No nie.
Ł: Justyna Kowalczyk. Mówi Ci to coś?
C: aaaa...eeeee.
Kurwa. Fotki nie pyknęliśmy, bo zaczęło kropić i Y z M stali pod daszkiem i powlekali swoje cipy nieprzemakalnym. No trudno.
Strzał na Kościelisko, potem kierujemy się na Czarny Dunajec. Deszcz zamienił się w burzę z piorunami. Grad też grali. Dopiero teraz nam dolało i dopiero teraz naprawdę byłem mokry. W takiej sytuacji najważniejsza jest zasada nie ruszania jajami. Na styku baku i jaj robi się małe jeziorko. Lodowata woda na jajach nie jest najlepszym co może nas spotkać w życiu, więc lepiej nie ruszać się i nie pozwolić wodzie stamtąd uciec. Lepsza woda stojąc ogrzana na jajach, niż ciągle wymieniana zimna.
Z Czarnego Dunajca odbiliśmy na Słowację. Bezbłędnie obierałem kierunek, gdzie były najciemniejsze chmury i skąd pizgały największe pioruny. Nowa ksywa 'Łowca Burz' brzmi kozacko. Podoba mi się. Stojąc na pagórku i patrząc na walące pioruny na trasie przed nami Y lekko się zawahał.
Y: a pioruny to czasem nie walą w motocykle?
Ł: walą, ale nie w SVki.
Pośmialiśmy wszyscy, no może Ciapek ze swoim gixem nie do końca.
Gdzieś w tym miejscu wydarza się kolejny lekki przypał. Długa prosta, przede mną Octavia. Skoda mnie prędzej słyszy, niż widzi, natomiast robi miejsce. Zjeżdża do prawej i... ochlapuje jakiegoś dziadka na poboczu. No dziadek wyłapał najbidniej 3 wiadra wody na pysk. Ściana. Dziadek złapał wkurwa i pałał zemstą. Ktoś musi za to zapłacić, nieważne kto. Tak się składa, że najbliższym celem był Y, który właśnie do niego dojeżdżał. Wyskoczył do niego z pięściami. Oczywiście chuja ugrał, bo Y go po prostu minął, ale do kolejnego postoju Y jechał cholernie zdziwiony, o co mogło chodzić.
Ostatnia wiocha na Słowacji, potem już Polska. Miało być szybko i sprawnie, a okazało się, że wjechaliśmy w jakieś miejsce kaźni. Rozpierdol okrutny, jakieś wyjebane drzewa, chyba ruszone dachy, zalane podwórka, ludzie biegają, masakra. Turlamy powoli, rozglądamy się lekko spłoszeni. Co tu się kurwa działo? Jakieś objazdy były, trochę trzeba było kombinować, ale wyglądało na to, że się uda. Na samym końcu wsi korekta. Ostra jazda dopiero przed nami.
Wiocha długa. Z prawej góra, z lewej potok, obecnie rwąca rzeka. Z góry woda napierdala jak dzika, gdzieniegdzie wodospady. Zalewa wszystko. Obrotni mieszkańcy w jednym punkcie usypali szaniec i zrobili sztuczne korytko rzeki, przez środek drogi. Musieli to zrobić, bo to było w wysokim punkcie. Albo mała tama na drodze, albo wiochę zaleje. Objazdu nie było.
W wyższym punkcie drogi podsypali trochę kamieni, robiąc lekko offroadowy podjazd. Z drugiej strony też wysypali kamienie, żeby auta się nie potopiły. Innymi słowy wjazd do rwącej rzeczki, gdzie na dnie leżą kamienie. Jechałem pierwszy. Zasada prosta, nie hamować, nie patrzeć pod nogi, pyta. Do zrobienia.
Wtoczyłem się na kamienie, już chce zjeżdżać do wody, kiedy jeden z lokalesów mnie haltuje.
- nie, tu nie, tu za głęboko.
Po czym stawia łopatę pionowo i cały czerpak chowa się w wodzie. Trochę mi gul skoczył.
- tędy jedź.
Pokazuje dwa razy płytsze miejsce 2 metry obok. No ale ja już nie zawrócę i w zasadzie już chuja zrobię. Stoję jak ta pizda na nasypie i w zasadzie jestem w kropce.
- a chuj, niech jedzie.
Drugi lokales wykazał się empatią.
Ruszyłem lekko z kopytka, do wody wpadłem na kowboja, podnóżki mi zakryło, gaz, jakoś poszło. Chłopaki też szczęśliwie. Stanęliśmy na przerwę 100 metrów dalej. Oczywiście dawka adrenaliny i happy end wprowadził nas w zajebiste humory.
Nie umawialiśmy się. Po fakcie się okazało, że zeza zrobiliśmy. Ale to wyjaśnia czemu tak winkle w górach przestrzelaliśmy.
Ostatnie 30 kilo bez problemów, dopiero w samym Żywcu odjebaliśmy. Rondo po stronie miasta, to przy dużym moście. Y nie zauważył gdzie pojechałem i wybrał zły zjazd. W lusterku zobaczyłem, że jest dupa, więc zawróciłem na kolejnym rondzie. Lecę przez most i widzę, że chłopaki też ogarnęli błąd. Walą prosto na mnie. Szybka decyzja, oczywiście najgłupsza. Auta za mną, więc nie mogę zrobić dobrego zamachu. Zjechałem na ich pas, skręciłem kierę i dałem w opór tylny hebel. Myślałem, że mnie obróci, jak na rowerze. Nic z tych rzeczy. Zaliczyłem ślizg bokiem oboma kołami. Chłopaki byli coraz bliżej. Y zaaferowany moimi wyczynami zapomniał hamować i teraz spycał w deszczu wprost we mnie. Wiedziałem, że już nie wykręcę na raz, więc dałem na max do krawędzi, oparłem się o krawężnik i tak czekałem, nie do końca pewny, czy Y da radę przejść za moim tylnym kołem. Dał radę, jeszcze mnie sucz strąbiła.
Ostatnie 5 kilo do domu, a głupawka zaczyna odwalać. W pewnym miejscu Y wyjebał auto poboczem. C chciał zrobić to samo, ale auto ruszyło i prawie mu zaparkował w dupie. No tylko tego brakowało, żebyśmy na koniec się wyjebali. Jeden Maciek tylko trzymał głowę na karku. Y bardzo chciał wjechać do ośrodka pierwszy, ja mu wcale tego nie ułatwiałem. Tak się zaaferował, że wyprzedził puszkę na wysokości wjazdu do ośrodka. W efekcie wjechał ostatni. Mega przelot.
Poniżej jeszcze poglądowe zdjęcie jak wygląda odpowiednia proporcja dla SVkowicza.
I kierownik i suka swoje wypić muszą, inaczej to nie działa. Nie działa i już.
Wieczorkiem lało się piwo i były opowieści. Długo się jeszcze jaraliśmy przypałami, nie wszystkie opisałem. Zabawa była przednia i tylko fakt, że Kacek się nie załapał trochę psuło. Okazało się, że chciał lecieć z nami, ale chyba po śniadaniu srał dłużej niż reszta i już nas nie zastał.
Z wzięcia udziału w obstawie gówno wyszło. Mieliśmy być o 14, najpóźniej o 15 w ośrodku, a zajechaliśmy koło 19. Spece mapę obczaiły, idealnie wyliczyli kilometry i czas. Eksperci. Na szczęście ludzie dopisali i obstawa wyszła zajebiście. Nie skrewiliśmy tak bardzo.
Tej nocy zamierzałem nie zlamić jak poprzednio i nie iść szybko spać. Zdałem sobie też sprawę czemu dzień wcześniej się zawinąłem tak szybko. Zabrakło punktu centralnego jak rok temu. Ludzie nie byli skupieni. Było kilka ekip, rozsypanych po domkach, trochę przy ognisku. Starałem się podejść do każdej ekipy, pogadać choć chwilę z każdym, browara pomęczyć. Być może to przewrażliwienie, ale jakoś tak nie do końca dobrze się czułem. Na ognisku ktoś rzucił, że jak chce siedzieć, to mam sobie drewno przynieść. Przy kolejnym domku ktoś rzucił, że się masa ludzi im tu nazłaziła i jest tłok. To wszystko oczywiście były żarty, ale jakoś tak się poskładało. Do tego odnosiłem wrażenie, że nie ma jednej, wielkiej paczki, tylko są jakieś małe frakcje. Nie wiem, nie bywam na forum, być może są jakieś niesnaski, chuj wie. Nie wnikam. Z pojedynczymi ludźmi super, do kogo bym nie podszedł, z kim bym nie zagadał, zajebiście. Śmiechy też oczywiście były, ale jednak nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Chodziłem od domku do domku, do ogniska, aż wreszcie zniechęcony popierdoliłem wszystko i poszedłem spać. W zasadzie ominęła mnie tylko jedna ciekawa akcja. Podobno jakieś pucybuty dymić próbowały. Nie wiem kto, nie wiem co, usłyszałem tylko, że jak Ciapek poszedł grzecznie prosić o spokój, to był tak przekonywujący, że się goście w domku zamknęli i wyjść nie chcieli. Tak też można.
29.05.2016, Niedziela, 6:40
Nie, no nie, no kurwa nie, no po prostu kurwa nie!
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
Plan był, żeby wyrwać po śniadaniu, co by trochę weekendu z rodziną spędzić. Zjedliśmy, pogadaliśmy, czas był najwyższy. Razem z Maciusiem spakowaliśmy klamoty, bez pośpiechu odpaliliśmy szpeje, pożegnaliśmy się z wszystkim w najbliższym otoczeniu i ruszyliśmy. Kierunek Kęty.
To co teraz napiszę nadal jest dla mnie niezrozumiałe. W zasadzie nie wierzę, nie chce wierzyć, że to miało miejsce. Po kolei.
Wyjeżdżamy z Maciusiem z ośrodka, skręcamy w prawo, robimy dwa winkle i naszym oczom ukazuje się obrazek. Stary GS w rowie, zdrowo poobijany, z karetki właśnie się wysypali ratownicy i biegną do poszkodowanego. Obok drugi motonita i jakaś pani z osobówki. Bez zastanowienia się zatrzymaliśmy.
Obaj panowie wiek zaawansowany, jakieś okolice 60tki. Jeden na starym ścigu, drugi na GSie, jak się później okazuje, należącym do syna. GS leży wkomponowany w przydrożny odpływ, tylko kiera wystaje. Sam poszkodowany ma wybity, lub złamany bark. Ratownik nie wykonywał badań z powodu wyjątkowo niskiego ciśnienia. Gość był biały na twarzy, ale przytomny. Chłopaki wyjechali rano z okolic Trzebini. W nocy padało, a na górskich winklach bywa zdradliwie. W tym miejscu drobne stróżki wody spływają z góry i przecinają drogę. Ten winkiel jest wyjątkowy, lewy dół, zacieśniający. 4 czy 5 sezonów temu wyciągałem zioma z dokładnie tego samego pobocza. Złamał wtedy rękę i zdrowo rozjebał moto, też starego GSa. Obstawiamy, że gość leciał z góry, nerwowo się złożył do zacieśniającego, w tym momencie najechał na stróżkę wody, zgubił na chwilę przyczepność, zamiast jechać dalej swoje to zaczął się pewnie ratować, w efekcie czego powrót przyczepności był dla niego zaskakujący. Poszedł high-side, wyjebało go przez kierę, sam GS przekoziołkował i wylądował w rowie. Uszkodzenia też na to wskazywały. Rama bez start, silnik bez strat, koła bez strat, za to lampa, manetki i lusterka rozjebane w drobny mak.
Było nas tylko dwóch, do tego starszy pan i kobieta. Nie było opcji, żebyśmy wytargali tego GSa z dołu. Ugadaliśmy się Maćkiem, ten wsiadł na moto i wrócił do ośrodka. Przecież wystarczy jedno słowo a 10 osób stawi się migusiem, żeby pomóc ziomowi w potrzebie.
Ja żesz nie pierdole.
Rozumiem, że sporo ludzi w ogóle się o sytuacji nie dowiedziało, bo ciężko oblecieć wszystkie domki. Kilka osób już pojechało, inni byli na śniadaniu, no ale nas tam było ponad 60 ludzi.
Ciężko mi uwierzyć w nieporozumienie, poza tym Maciek ma swoje zasady i nie chce mi powiedzieć o kogo dokładnie chodzi. Rozumiem, może tak jest lepiej na dłuższą metę, ale ja naprawdę jestem gotowy powiedzieć paru osobom prosto w twarz, że są zwykłymi chujami. Jakby mało było, to Maciek wyznał, że jeden koleś pogadał z nim mniej więcej tak:
- a gdzie ten wypadek?
- a tu zaraz w prawo
- ale ja jadę w lewo
Nie wierzę, że to miało miejsce. Nie wierzę, że to mógł powiedzieć człowiek, z którym prawdopodobnie wódkę piłem. To jest dla mnie niepojęte. Serce mi pękło na pół.
Maciek wrócił sam. Parę minut po nim przyjechał jeden (słownie jeden) ziomuś. Dzięki Ci za to kolego.
Dołączył jeden lokales i we czterech daliśmy radę GSke z rowu wyciągnąć. W międzyczasie przyjechała policja i wlepiła gościowi mandat. Karetka zapakowała gościa, GS przestawiony i wysprzęglony, lokales zgodził się przechować rozbitka. Nic więcej nie było do zrobienia. Życzyliśmy
zdrowia i ruszyliśmy w swoją stronę. Wkurw opuścił mnie dopiero na leśnych winklach pod Alwernią. Nie powiem, zapierdalaliśmy z Maciusiem te ostatni kilometry okrutnie. Obaj chyba chcieliśmy wywalić z głowy ostatnie akcje.
W domu stawiłem się punkt 12.
Ponad 1500 nawinięte w doborowym towarzystwie. Kilka dobrych akcji, kilka przypałów, jedno pęknięte serce. Zlot Zaliczony.
Tam był teren zabudowany?
Ten zlot miał być inny, taki trochę połowiczny. Pierwszy raz miałem lecieć bez Grubego. Jego obecność jest kluczowa. To jest ten jeden raz w roku, kiedy spotykam się z bratem, obowiązki okładamy na bok, dzidujemy przez pół Polski, żeby się najebać i dzidować jeszcze bardziej. Pech chciał, że rozpieprzył zmieniarkę biegów i się na czas nie wygoiło.
Wsparcie przyszło z poznańskiej strony. Wielki nieobecny ostatnich zlotów wreszcie powrócił. Drogą radiową powiadomił mnie, że jest pod Katowicami i za godzinę będzie u mnie. Wyszedłem 15 minut wcześniej, żeby przechwycić go na zjeździe z A4. Odpaliłem szpeja, ubrałem kask... i wtedy zajechał pod dom. GPS powiedział swoje, a on zrobił swoje.
Yaszczi zawitał w krakowskie strony.
Nie widzieliśmy się milion lat, ale po chwili czułem się, jak byśmy nie widzieli się ledwie parę dni. Krótka przerwa, zrzucenie klamotów i idziemy polatać dookoła komina. Ja miałem dzień wolny, a Yaszczi nawinął parę kilometrów z Poznania po głównych drogach, wynudził się i przekimał na głónych drogach i autostradach, teraz miał ochotę polatać. Byłem na to przygotowany. Kontrolnie jeszcze się Yaszczi spytał, czy brać przeciwdeszczówkę, na co oczywiście odparłem, że chyba cie pojebało. Dookoła komina parę kilo, nopochuj.
Tak się zupełnym przypadeczkiem złożyło, że zamieszkałem na obrzeżach czegoś, co się fachowo nazywa "Zespół Parków Krajobrazowych Województwa Małopolskiego". Razem z żoną głównie kierowaliśmy się tym, aby nam za kilka lat nie postawili pod domem fabryki karmy dla psów, czy garbarni skór, a że przy okazji mam pod domem wyjebane winkle to już bonus.
Szybki start do Krzeszowic na podmiance. Y na mojej 650s, ja na jego 650n. Y potrzebował 3 sekund, żeby przypomnieć sobie czemu klipony go wkurwiały, ja natomiast potrzebowałem 3 sekund, żeby przypomnieć sobie czemu klipony mnie wkurwiają. Jebany rower z silnikiem 650cc. Czułem, że mógłbym tu zamknąć przednią gumę na najbliższym lepszym winklu. Cudo. Moja słabnąca miłość do motofigli zamyka się właśnie w kliponach. Niestety, w SVce to wymaga wymiany całej półki, więc koszta są konkretne. Może kiedyś.
Z Krzeszowic na kresce do Olkusza. Malownicze winkle, świetny asfalt, wiosna. 30km później Y był w skowronkach. Nie wiedział, że to tylko rozgrzewka. Wpadliśmy do Ojcowa.
Puściłem go przodem. Kto był ten wie, kto nie był, ten powinien. Kotlina, dookoła gołe skały wysokie na 30-50 metrów, a ścieżka biegnie wzdłuż i nad potokiem. Asfalt dobry, masa ostrych i ślepych.
Amok. Pierwszy raz tu był, ja trasę znałem całkiem nieźle, a i tak ledwie się go trzymałem. Zatrzymaliśmy się, czapkę zdjął, spytałem jak się podobało. Wzrok miał błędny, niby na mnie spojrzał, ale chyba patrzył gdzieś dalej. Wyjął telefon, wbił numer:
- kochanie, przeprowadzamy się.
Pierwsze kilometry za nami. Wyraziłem swoje zadowolenie, że Y nie jest jakimś przesadnym fanem podwójnej ciągłej. To dobrze wróżyło na najbliższe dni. Pojeby się dobrały.
Co robić dalej. W planach była Krynica, ale to trochę daleko. Uznałem, że upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Nadal nie miałem zaliczonego wiosennego klasyka. Zakopianka, żarcie w Kolibecce, Cyhrle, serki w Bukowinie, dom. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Z Ojcowa wbiliśmy do Krakowa, żeby pofiglować na lusterkach. Dla mnie to chleb powszedni, więc szedłem przecinakiem. Y dzielnie się trzymał. Okazało się, że robi to samo w Poznaniu, natomiast widząc jak idę na Mojżesza, z pragmatyzmem podszedł do mojego wydechu. Szybkie tankowanie i Zakopianka. Masa aut, więc nie obyło się bez halsowania pomiędzy wrakami. Przelotowa 130, co jest raczej przeciętnym wynikiem na Zakopiance, natomiast to jest mój max tam. Postanowiłem mocniej tam nie latać.
W Zakopcu Kolibecka, gulaszowa i smażony syr.
Gdzieś po drodze zaczął padać delikatny deszcz. W ogóle nam to humorów nie zepsuło. Wiadomo przecież, że to konwekcyjny.
Zjedli, napili się, ubrali i wyszli w środek burzy. Mokrzy byliśmy, zanim dojechaliśmy do stacji, 100 metrów dalej. Szybkie tankowanie, płacz Y na brak przeciwdeszczówki i dajemy na Cyhrle.
Ulewa, ostre winkle ze spływającym błotem, temperatura w okolicach 3 stopni, średnia prędkość w winklach w granicach 40km/h. Uślizgów kilka. Szybka szczyna i foto w okolicach Łysej Polany.
Dalej przelot w deszczu i mocnym wietrze po grani, na ściśniętych pośladach. W nerwach czas szybciej płynie, także już po chwili była Bukowina i serki u starszej pani. Y schował się pod daszkiem, cały się telepiąc z zimna.
Patrzył nam mnie z nienawiścią, jakby to wszystko była moja wina. Sam mu doradziłem, żeby nie brał przeciwdeszczówki, bo przecież kto to widział deszcz w górach.
A tak, jeszcze to, że jechał w dżinsach.
Na Zakopiance wiaterek i trochę słońca. Znów 120-130 i prawie nas wysuszyło. Zrobiło się znów naprawdę fajnie. Było tak fajnie, że trochę ciężko nam było uwierzyć w grad na wjeździe do Krakowa. Skurwiło nas niemiłosiernie, mocno, szybko i bez litości. Po gradzie był ciężki deszcz i trzymał już do końca. Po wszystkim Y mówił, że był bliski płaczu. Chciał stanąć na poboczu i po prostu płakać. To był ten moment, kiedy powiedzenie 'jebnąć wszystko i wyjechać w Bieszczady' nie działał.
Dotrulaliśmy do domu. Moja najukochańsza żona zawczasu napaliła w kominku. Zrobiliśmy konkretną temperaturę i wzięliśmy gorący prysznic (nie razem, za mało miejsca). Na focie schnące ciuchy, a także grzejący się Miluś.
Poszliśmy do garażu oporządzać chabety na jutrzejszy wyjazd. Przesmarowaliśmy łańcuchy, przeszukaliśmy cały garaż i znaleźliśmy dwie bańki, w których było jakieś 0,8l oleju. Zlaliśmy. Vka swoje pije. Dwa browce, pogaducha i trzeba iść spać.
Czwartek, 26.05.2016, 06:30
Gruba kuternoga
Ł: to co? lecimy na śniadanie do Grubego?
Y: a ile to będzie kilometrów?
Ł: niecałe 300
Y: a cała trasa ile?
Ł: 700 może?
Y: trochę słaba pogoda
Ł: będziesz mógł jechać w przeciwdeszcówce
Y: namówiłeś mnie
7:37 wyjechaliśmy. Cel Żywiec, tylko, że po drodze jeszcze Puławy, Kazimierz Dolny i Sandomierz.
Pierwsze kilometry szybko i stabilnie. Ruch słaby, my na misji, nie mogło się nie udać. Olkusz, chwile potem Wolbrom. Przed samym Miechowem lekki przypał. Tam przed samym wjazdem od strony Wolbromia są dwa fajne. Lewy krótki pod górę i prawy długi. O ile lewy jest trochę ślepy, o tyle prawy jest bardzo długi, fajnie sprofilowany, z doskonałą widocznością. Dla takich leszczy jak ja idealny, bo jest czas, żeby się dobrze ułożyć i pogłębić złożenie. Dookoła trawa do kolan, zero aut, no co może pójść źle. Miałem coś koło 120km/h i byłem słodko złożony, kiedy z lewej strony, z trawy wyszła kaczka, a za nią ciurkiem małe kaczuszki. Kurwa, to było ostatnie, czego się spodziewałem. Litość wzięła górę. Hamowanie w złożeniu jest wyjebiste. Y mówił, że z tyłu wyglądało słabo. Wytelepało równo. Hamowanie sprawiło, że mnie wyprostowało, przez co poleciałem na lewy pas, dzięki czemu minąłem ta jebaną, kaczą rodzinę. Wiem, że taka kaczuszka to by mi tylko bieżnik uzupełniła, no ale nie potrafiłem. Za miękkie serce mam.
W Miechowie wbiliśmy na krajową siódemkę. Dzida. Tankowanie pod Kielcami, potem max gołej SVki na autostadzie, dalej Skarżysko, potem Szydłowiec. Parę kilometrów za Szydłowcem moim oczom ukazały się trzy auta walące wprost na mnie. Wyprzedzający był jeszcze wyprzedzany. Wyrozumiale zjechałem na swoje pobocze i niczemu się nie dziwiłem. Było 10 kilometrów do Radomia.
Polskie piekiełko przetrwaliśmy. Gdzieś przed Zwoleniem halt. Procesja jakaś, czy coś. Podjechaliśmy na PolePosition. Blokuje policjant na Hondzie.
- Panie władzo! Będzie pan leciał na Puławy? Pociągnąłby nas pan tak ze dwie paczki.
- Chciałbym!
Ta jego tęsknota w głosie! On naprawdę chciał.
Kilka minut poczekaliśmy, w końcu wsiadł na moto, bomby odpalił i powolutku ruszył. Skwapliwie z Y ustawiliśmy się w formacji. Nie codziennie prowadzi policjant na bombach.
Wypatrzył nas w lusterku, pod nosem się uśmiechnął i delikatnie, ale to bardzo delikatnie odkręcił. Aby tyle, żeby pokazać, że figle mu w głowie. Odkręciliśmy i my. Na odgłos wydechu policjant odwrócił się, już z bananem na gębie, i rzucił:
- To SV'ka?
- Obie!
Zaśmiał się. Choć procesja jeszcze do końca z ulicy nie zeszła, to pozwolił nam poboczem minąć blokującą radiolkę. Zwykle tak nie robię, ale tym razem czułem, że to jest na miejscu. Jeden, czerwone, dwa, czerwone, trzy, jest paczka. To był teren zabudowany, a ja to zrobiłem na oczach co najmniej 6 policjantów. Procesja pełna wyrozumiałych i miłosiernych ludzi pewnie tam posłała za mną kilka kurew i życzeń śmierci, ale w dupie to miałem. Odbiorcą był jeden zajebisty policjant, który zapewne cieszył michę jak dawałem na odejściu. Z pozdrowieniami drogi kolego.
Skoro policja obstawia procesje, a ja znam lokalizacje wszystkich stacjonarnych, to zostając w konwencji, hulaj dusza, piekła nie ma. Od Zwolenia do Puław ile fabryka dała tym naszym chabetom.
Punkt 11 stanęliśmy pod blokiem Grubego. Niespodzianka się udała. Zanim Gruby usłyszał nasze 'nawoływania' pod oknem, to zdążyliśmy wymienić z Y kilka zdań:
Y: kurwa, zabić mnie chcieli!
Ł: co? kto?
Y: ci pojebani kierowcy, kurwa, jak oni jeżdżą!
Ł: hehe, no to teraz już wiesz co to znaczy Radom. Teraz jesteś lepszym człowiekiem.
Śniadanko, pogaduchy, kilka miłych chwil z rodziną. Warto było. Na zdjęciu dwa pokolenia Pawłów Wielickich ogarniają następny odcinek trasy. Nie ma żartów.
Czwartek, 26.05.2016, 12:00
Daleko jeszcze?
Wyjeżdżamy od Grubego.
Sentymentalny przelot przez Puławy, następnie krótki odcinek i już robimy sobie zdjęcie z pomnikiem kundla w Kazimierzu Dolnym.
Bolała mnie szczęka, tak bardzo się cieszyłem z każdym nawiniętym kilometrem. Brakowało tylko tego uczucia bycia cholernie daleko od domu, gdzieś nad morzem, czy pod Giżyckiem. Mimo to, dalej było zajebiście.
Na łączniku Annopola z Sandomierzem kolejna procesja. W miejscowości Dwie Kozy. Tu nam zeszło dobre 15 minut. Moto wygaszone, my porozbierani na poboczu. W oddali majaczyły ciężkie, ciemne chmury, niechybnie się w nie wpierdolimy.
Zanim procesja się skończyła, to na froncie kolejki uzbierało się kilka moto. Do Sandomierza lecieliśmy na 6 moto, no w pewnym momencie na 5, jak ziom na czoperze nie wytrzymał tempa narzuconego przez lokalesów na ścigach. Korciło nas, żeby ich wyjebać, ale kropić zaczynało, a i wachy jakoś mało było.
W Sandomierzu zatańczyliśmy i wciągnęliśmy na siebie kondomy. Złorzeczyłem na to gówno nie bardziej, niż Y dzień wcześniej na jego brak. Wcale padać nie chciało i strasznie mnie owa sytuacja wkurwiała.
W Tarnobrzegu zajebało okrutnie. Małe potoki się pojawiły. Padało jakieś 20 minut, ale solidnie. Pod Mielcem słoneczko. Zjechaliśmy się rozpakować.
Ł: ok, to był dobry pomysł z tymi przeciwdeszczówkami
Y: możesz powtórzyć głośniej?
Ł: to był dobry pomysł z tymi przeciwdeszczówkami
Y: głośniej!
Ł: spierdalaj!
Ostatnie już krzyczeliśmy, a ludzie na stacji patrzyli się na nas jak na pojebów, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz dzisiaj. Humory dopisywały.
Do Mielca dolot, za Mielcem pyta okrutna. Asfalt chujowy, ale pogoda, otoczenie i ogólna atmosfera zajebista. Do Tarnowa wpadliśmy na ostrej kurwie koło 16. Było nam mało, byliśmy żądni krwi. Chcieliśmy nawet odbić na Limanową, co by nawinąć jeszcze więcej kilometrów. Zalaliśmy do pełna, zjedliśmy, wypiliśmy, obśliniliśmy się na widok lokalnej sztuni, po czym byliśmy gotowi jechać dalej. Jeszcze tylko sygnał do Maciusia i w drogę.
Odcinek Tarnów-Łapczyce był chujowy. Niby dobry asfalt i dwa pasy, ale cały czas miałem wrażenie, że gdzieś nas jakaś suszarka ustrzeli. Pomimo lepszych warunków lecieliśmy wolniej z Tarnowa jak do Tarnowa. Odetchnąłem dopiero jak zjechaliśmy na żółtą do Myślenic.
Winkle były fajne, ale my byliśmy już troszeczkę zmęczeni. Radocha nie była pełna.
Wiocha pod Myślenicami, tam jesteśmy umówieni z Maciusiem. Telefon mu się spierdolił, ostatkiem sił zdążył tylko napisać 'biedra'. Znaleźliśmy, bo przecież każdy wie, gdzie jest biedra. No dobra, jedna starsza pani tak była zaaferowana, że w drugą stronę nas posłała, za to gość z monopolowego już poradził sobie lepiej. Krótkie powitanie i Maciuś prowadzi. Szybki strzał do Suchej Beskidzkiej. Sprawnie poszło, bez przypałów, nie licząc jakiejś bejcy, która z lewym kierunkiem skręcała, uprzednio robiąc TIRowski zamach w prawo. Maciuś wiedział, że ta sierota zrobi ten zamach, zanim owa sierota to wiedział, więc grzecznie czekał z wyprzedzaniem i tylko pokręcił z dezaprobatą głową.
Żywiec. Ponad 700 za nami.
Do ośrodka trafiliśmy jak po sznurku. Na wjeździe miły człowiek, który poważnie wywiązywał się ze swoich obowiązków, poinformował nas gdzie jest parking, jak tam dojechać, w którym domku są organizatorzy oraz, że Kacek wyjebał na cudzym moto. Później dopytałem. Nie robił nic specjalnego, lekko się pogarnął i w normalnych warunkach by mu wyszło, ale, że jest z Radomia, to wyjebał. Koniec pieśni.
Dygresja. Nie wiem kto to będzie czytał, może być ktoś, kto relacji nie zna. Ja tu sobie ciskam po Radomiu i zbijam się z ludzi, ale prawdą jest, że Kacek to mega zajebisty ziom i co rok się cieszę, że go widzę. Obaj sobie dogryzamy, ale wszystko zostaje w rodzinie. Wszak to nie jego wina, że urodził się w Radomiu, hehe. To samo tyczy się tego drugiego radomskiego gixowego świra. Z tego co wiem, siedzi obecnie w Wawie, ma zajebistego synka i ciężko pracuje na to, aby jego potomek już nie miał na sobie piętna trzech cytryn. No.
Czwartek, 26.05.2016, 20:00
Luz Blues
Rozpakowani, przebrani, browar w łapie, witamy się z ludźmi. Jeden z lepszych momentów zlotu. Zawsze tak jest. Ognisko już się fajcy, jakaś kiełbaska, zakazane mordy nie widziane rok, albo i dłużej, miśki powitalne, krótkie radosne pogaduchy. Y ze wzruszenia, bądź zmęczenia, jeden chuj, zgubił piwo, potem drugie. Nie potrafię określić momentu, kiedy piwo zmieniło się w bimber. Kilka bań w różnych domkach. Kiedy w jednym miejscu trafiłem na Stresu, już byłem przekonany, że następne co będę pamiętał, to piątek popołudniu, na szczęście berbeluchy dużo nie było, a rozsypana impreza sprzyjała. Gdzieś po drodze zrobiło się ciemno i impreza mocniej skupiła się na ognisku. Gdzie nie spojrzeć, tam jakaś flaszka bimbru się bujała. Bania za banią, Maciusiowi język się już plątał, a i ja czułem, że koniec jest bliski. W tym miejscu paru osobom zrobiło się smutno, że Grubego z nami nie ma. Krótka rozkmina jak można połączyć się w bólu z kimś, kto ma rozjebaną nogę. Proste, jebnąć kilka fotek i mu wysłać. Na pewno się ucieszy i nic a nic nie będzie zazdrościł.
Kubuś z Danielem narzucili jakieś pojebane tempo, lejąc na dwa kieliszki i puszczając je w obie strony. Spierdoliłem stamtąd póki mogłem jeszcze stać na nogach. Siadłem po drugiej stronie. Tam niby bezpiecznie miało być...
Andi, Kacek, butelka bimbru, już polane i przed nos pchane. Kurwa.
Bimber, radosne pojazdy po Radomiu i sprawne kontry Kacka, tak wyglądał ten miły moment wieczoru, póki ktoś paluchem nie pokazał Kuby, który w tej chwili właśnie zalewał się krwią. Zarobił butelką przez łeb, niby niechcący. Kubuś przywiózł chyba 3 czy 4 litry tego swojego rzeźnika w baniakach po Carlo Rossi. Jeden z tych baniaków został na tym ognisku opróżniony, by teraz efektownie wylądować na głowie Kuby. Zamówiliśmy karetkę i poszliśmy do wyjścia z ośrodka.
Karetka zajechała, mądry pan popatrzył i zawyrokował szycie w szpitalu w Żywcu. Grzecznie spytałem o adres, zapisałem. Karetka ruszyła w swoją drogę, odprowadzana naszymi pozdrowieniami. My natomiast skupiliśmy się na organizowaniu akcji ratunkowej dla Kubusia.
Plan:
- znaleźć kogoś kto jeszcze nie pił
- zabrać auto Krecika
- wpaść pod szpital na kurwie
- najebać się w Żywcu
- wrócić do ośrodka
Plan żyleta. Punkt pierwszy przeszedł gładko, bo Studi nie wypity i nawet był od razu z nami, jako jedyny ogarnięty w tym pierdolniku. Teraz Krecik i jego bolid. Namierzyliśmy domek, weszliśmy jak do siebie, Krecik spał, taki smutny jakiś.
My: Krecik, kurwa, gdzie są kluczyki od czołgu! Krecik, Krecik!
Obudził się. Otworzył oczy, patrzył na nas, smutny. Swoją drogą, Krecik nadal w ósmym miesiącu ciąży, drugi rok.
My: Krecik, daj kluczyk do fury, mamy trzeźwego kierowce.
Bez zbędnych pytań Krecik odpiął kluczyk z szyi i dał.
My: Krecik, daj dokumenty.
Dodam, że to wszystko się dzieje w atmosferze potężnego napierdolenia bimbrem. Maciuś nic nie mówi, bo już nie może, my z Y twardo pion trzymamy, Studi cierpliwie ogarnia.
K: nie.
Konsternacja. Krecik niezmiennie smutny, patrzy na nas, tylko głowa spod kołdry wystaje.
My: No ale jak nie? Krecik, daj dokumenty do fury.
K: nie.
Y: Krecik, gdzie masz flepy?!
K: ...
My: ...
K: ...
My: ...
...
...
...
My i Krecik: Kurwa co?!?!
Y: No flepy, dokumenty.
[Tu wstawić opuszczone kopary na odgłos poznańskiej gwary]
My: Krecik, a czemu nie chcesz nam dać tych dokumentów... znaczy flepów?
K: Bo zgubiłem.
Krecik nakrył twarz kocem. W ostatniej chwili jeszcze widzieliśmy jak na jego twarzy ponownie zagościł smutek. To był koniec rozmowy.
Dokumenty znalazły się na drugi dzień w torbie, którą Krecik przerzucił milion razy, natomiast rano szukał na trzeźwo i się udało. Ale nie uprzedzajmy.
Fury brak, bierzemy takse. Wydzwoniliśmy, jedzie. Skład ratunkowy: Yaszczi, Maciuś, Łełek. Więcej się nie zmieści. Czekamy.
Taksa pojawiła się po 10 minutach. Zapakowaliśmy się, daliśmy kierowcy namiar i wio. Alko lekko z nas schodziło, ale za to ułańskie loty się zaczynały. Trasa zleciała szybko i nawet nie zboczyliśmy na dziwki, choć kierowca poinformował nas co i jak. Wiedzieliśmy gdzie w Żywcu można zaruchać po dobrych pieniądzach, ale dzielni byliśmy, na misji, nie dupy nam teraz w głowie. Kumpel w potrzebie!
Do szpitala wparowaliśmy na łokciach, uhahani i nadal pozytywnie najebani. Już w drzwiach nas zamurowało. Przecież to oddział przyjęć, pełny ludzi z prawdziwymi problemami. Złapaliśmy powagę sytuacji i postanowiliśmy szybko rozeznać się w sytuacji.
- panowie do kogo?
- no do kolegi, do Kubusia
- czyli kogo?
- no taki z rozbitą głową
- czyli kogo?
- yyy, Kubusia?
Pani popatrzyła po nas i już wiedziała, że dupa z komunikacji, natomiast mamy tu do czynienia z zawodowcem. Obejrzała Y od stóp do głów, wypatrzyła jego zlotowy identyfikator, po czym rzekła:
- pan, co ma taki sam identyfikator jest aktualnie szyty. Proszę wrócić później.
Pozbieraliśmy się i ruszamy do centrum. Taksiarz ostrzegał, że o tej porze to nawet pies dupą nie szczeka, a jedyne chlanie tylko na stacji benzynowej. Na rynek i tak idziemy.
Po drodze z bramy wytoczyło się dwóch ziomków, Y doskoczył z zapytaniem, gdzie tu dają alko. Okazało się, że 50 metrów dalej jest zabunkrowana lokalna mordownia, gdzie ów nowopoznany ziom właśnie zmierza. Zabraliśmy się z nim.
Piwo z kija za 3,70zl. Ha!
W ramach podziękowania postawiliśmy jedno szybkie przewodnikowi, a sami też w gardło polaliśmy. Szybka narada i padło, że ja idę szukać Kubusia sam.
Wbiłem do szpitala, namierzyłem K w poczekalni. Ucieszył się niezmiernie, lekarzowi grzecznie powiedział, że w dupie ma rentgena i idzie teraz pić. Pełna wyrozumiałość.
Wbiliśmy do knajpy, radość z odnalezionego zioma ogromna, grzejemy.
Wieczór toczył się w najlepsze i zapowiadał się jeszcze lepiej, bo oto Maciuś wraca z kibla. Morda w banan, oczy mu się świecą, nadgarstki rozgrzewa, oho, będziemy się z kimś po mordach łatać.
- chłopaki, miejscowi będą nas napierdalać!
Ta radość w głosie, był gotowy już do nich biec. No kurwa, ale fajnie, ten wieczór po prostu przekracza wszelkie możliwe skale zajebistości. Niestety, zbierająca się ekipa wcale nie szykowała się na nas, po prostu lokal był zamykany i ludzie tłumnie przybytek opuszczali. Smuteczek nas ogarnął, dopiliśmy browary i sami wyszliśmy. Nikt nie czekał, nikt bić nie chciał, szkoda.
Szybki telefon i nas taksówkarz stawił się po minucie. Czekał pewnie za rogiem, a fakt, że nie odpalił licznika wiele mówił. No i git, niech też coś ma od życia. Kierunek makdonald. Okna pootwieraliśmy, kierowca dał radio na maks i po chwili pięć gardeł (tak, kierowca też) darło ryje przez okna, śpiewając Luz blues razem z Urszulą. Magia.
W maku czynny makdrajw. Zamówienie złożone, wysiedliśmy, żeby odebrać.
Taksiarz: co wy panowie?
My: to jest magdrajw, więc odbieramy na piechotę.
Zrozumienie, tak jak u lekarza. Kto by się kłócił z najebanym, upartym polakiem?
Uwaga, poniższe zdjęcie zawiera lokowanie produktu.
Na miejscu okazało się, że ośrodek nam zamknęli. Trza było kombinować. Radość moja na fotce wydaje się oczywista. Pręcik wszedł dobrze.
Tak mniej więcej zakończyła się pierwsza noc zlotu. Jeszcze chwilę się szwendaliśmy, szukając kogoś do picia, ale w końcu zmęczenie swoje wzięło. Poszliśmy spać.
Piątek, 27.05.2016, 6:40
Cieszy nas Cieszyn
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
W domu połączenie córy z kotem ściąga mnie z wyra w okolicach 4 rano. 6:40 to istny luksus. Ogarnąłem się, pobrałem książkę i poszedłem nad wodę poczytać. Cisza, spokój, brak zwłok Oleckiego w ognisku, jest dobrze. Śniadanie było koło 9. Muszę przyznać, że naprawdę dobre. Wszystko świeże i smaczne. Doświadczeniem nauczony, nawpierdalałem się dużo i tłusto. Po śniadanku czas na zmęczenie. Poszliśmy pokopać w piłkę.
Simin, Ciapek, Yaszczi, Maciuś, Valdi i ja. Połowa w najlepszym wypadku piłkę widziała tylko w telewizji. Popis umiejętności powalający. Było dużo łez, ze śmiechu. Graliśmy w 'jedynki'. Kto puści 10 bramek, ten przyjmuje od każdego karnego z bliskiej odległości. Y 'wygrał' w tej konkurencji. Dostał 4 karne i w dwóch przypadkach nie udało mu się spierdolić na czas. Musiało boleć. W trakcie gry zastanawialiśmy się co też było w tych śniadaniach. Ciapek pierdział jak opętany. Co chwile musieliśmy zmieniać bramki. Szkolenie BHP z zakładów chemicznych się przydało. Z chmury trujących gazów ucieka się pod kątem prostym do wiatru. Ważna informacja, bo pierdzenie było przez cały zlot i pomogło nawet to, że od drugiego dnia Ciapek pił czeskie piwo Stoperan.
Po gierce kąpiel w jeziorze. Woda była cieplejsza, niż na zlocie rok wcześniej. Wszystkie te zabiegi sprawiły, że alkomat pokazał 0.0, można było jechać. Cel, czeski Cieszyn. Lecimy na 5 moto: Yaszczi, Ciapek, Rage, Simin i ja. Odległość mała, zwarta ekipa, na miejscu byliśmy w mgnieniu oka. Celem naszym był zakup browarów. Cel spełniony. 6 zabezpieczonych piwek wchodzi do jednej sakwy bocznej, a na siłę weszłoby i 8. Ważna informacja na przyszłość.
Na powrocie lekkie dzidowanie, acz bez przesady. Rage zamienił się z Ciapkiem na moto, a ja byłem dopakowany browarami, ale cośtam pocisnęliśmy. Było przyjemnie.
Po powrocie miała miejsce jedna ważna życiowo decyzja. Kacek dzień rozpoczął wynikiem bodajże 1,2. Od rana zbijał jak mógł. Dobrze zjadł, kąpał się w jeziorze, wymęczał się. W momencie naszego wylotu zszedł do 0,9. Na powrocie miał już coś w okolicach 0,3, lada chwila już prawie mógł wsiadać na moto. Cały dzień wyrzeczeń i prawdziwej walki, już już, prawie... dostał piwo z Czech, zawahał się tylko moment, pstryk, potężny łyk, no i chuj, no i cześć. Dzisiaj polatane.
Reszta dnia raczej lajtowo. Był szybki meczyk w siatkę, gdzie po każdym punkcie Red nas straszył swoją posturą, potem był obiadek, całkiem dobry. W zasadzie dla mnie na tym koniec. Zajebało żabami okrutnie, schowałem się poczytać książkę i mnie lekko zmogło. Deszczyk przyjemnie dudnił o dach, jakieś pojeby tłukły po perkusji prawie rytmicznie i chyba robili zawody na najbardziej rozstrojoną gitarę. Atmosfera senna. Koło północy telefon od Y. Zaspany byłem i nie poznałem, czy on wkurwiony, czy napity. Pytał, w którym domku jestem, na co odparłem wymijająco, bo spodziewałem się nalotu, jak rok wcześniej. Okazało się jednak, że Y nie był najebany, a wkurwiony. Miały miejsce trochę smutne sceny, bo było pałowanie o północy, a na ośrodku były dzieci. Jedna pani była zapłakana, prosiła, groziła, błagała. Nichuj, nie pomogło, pijana brać się bawi. Sam jeszcze rok wcześniej tak odkręcałem, ale wtedy podeszła do nas kobieta, prosząc o chwile spokoju dla dziecka. Wtedy obiecałem sobie, że takich zabaw nie będę robił po nocy, kiedy na ośrodku są dzieci. Hipokrytą bym był, gdybym teraz swoich ziomów opierdalał, natomiast dla mnie ta zabawa już nie ma racji bytu. Wiem, że Y się tam pospinał z kimś od nas. Najpierw dostał za frajer opierdol od zapłakanej kobiety, a potem jeszcze nasi mu popyszczyli i przycwaniakowali, że jak się lasce nie podoba to wypad na inną lokacje. "Słabo w chuj" jak to mawia ten poznaniak.
Sobota, 28.05.2016, 6:40
Chce mi się srać, rzygać i płakać
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
Na śniadaniu z Ciapkiem Maćkiem i Yaszczim, mapa rozłożona, rozkminiamy plany na dziś.
Ł: widzę to tak, przebijamy się na Słowację najkrótszą drogą, tam trochę z przepisami do Mikulasa, potem Strba i lecimy dookoła Tatr. Zjeżdżamy w Zakopcu, pyta do Czarnego Dunajca, potem znów Słowacja i jesteśmy w domu.
Y: Ile to kilometrów?
Ł: 150, max 200
naprawdę wyszło 350
C: Ile czasu?
Ł: Max 4 godzinki, na obstawę zdążymy bez problemu.
naprawdę wyszło 8 i pół
Y: Namówiłeś mnie. Startujemy od razu.
Ł: Pewnie, aby zjemy, wysramy i wio.
Po wszystkich niezbędnych rytuałach, całą czwórką udaliśmy się na tamę. Pamiątkowa fotka.
Jeszcze tylko tankowanie, dolanie oleju i możem lecieć. Już na pierwszym tankowaniu Ciapek wyraźnie zasygnalizował, że czeski Stoperan i śniadania czynią cuda. Zawołał nieświadomego Yaszcziego, żeby mu coś pokazać i kiedy ten już był naprawdę blisko, to sprzedał mu zdradzieckiego pierda. Y umykał goniony diabolicznym śmiechem C. Zapowiadało się dobrze.
Prowadzi Y, Żywiec, Jeleśnia i już przekraczamy granicę. Pierwsze kilometry złudnie fajne, ale już w terenie zabudowanym smutna rzeczywistość. Zerwany asfalt, kurz, gorąco, źle. Po 10 kilometrach postój.
Ł: I jak?
Y: Chce mi się srać, rzygać i płakać
Ł: Według mapy zaraz powinno być lepiej. Daj, ja poprowadzę
10 kilometrów później skończyły się remonty, korki i pojebane ograniczenia. Kolejne 30 kilometrów na całkiem znośnej pycie polecieliśmy. Było miło, acz nie obyło się bez zabawnych akcji. Na samym wylocie z jednej wioski oczom moim ukazały się cztery psy: trzy małe, kundelkowate i jeden labrador. Właśnie się na żarty napierdalały na poboczu i było pewne, że wylecą na ulicę. Zacząłem hamować i łapami machać do chłopaków, bo akcja murowana. Kotłowanina czterech psów przeleciała przez drogę jeszcze zanim ja do nich dojechałem. Lały się na prawym poboczy. Prym wiódł labrador, upierdolony cały oczywiście i mokry, znaczy w promieniu 5 kilometrów jest woda, którą labradory wyczuwają wręcz magicznie. Przerwały napierdalanie, usłyszały nas, labrador podniósł łeb, pies myśliwski. Już wiedziałem. Dałem gaz zaraz po zrównaniu i byłoby się to wszystko dobrze skończyło, ale Ciapek trąbić zaczął, czym tylko labka podkręcił. Widziałem jak tam wpadł między chłopaków i popłoch zasiał. Spierdalali na lewo i prawo, a labek, merdając ogonem, skakał między nimi. Z tego wszystkiego to ja bym się chyba najszybciej wyjebał, bo gapiłem się w lusterko i płakałem ze śmiechu, a zakręt się sam nie przejedzie. No wszystko fajnie się skończyło.
Przed samym Liptowskim Mikulasem niespodzianka. Winkle pod górę, winkle w dół, ostre, ślepe, zawężające, ze żwirem i bez, z obesraniem i ze ściśniętymi pośladami. Co kto lubi, nic tylko po wszystkim zjechać na ręcznym. Było pysznie. Przerwa, każdy opowiedział jakie miał uślizgi, szybka szczyna i dygamy dalej.
Z Mikulasa do Popradu autostrada, za to my starą drogą. Puściutka, bez policji, więc pyta w opór. W Tatrzańskiej Strbe stawiliśmy się parę chwil później. Piciu i fotka.
Ł: Uwierzcie mi chłopaki, tam są Tarty za tymi chmurami.
C: Czekaj, czyli my jedziemy w te chmury?
Ł: No tak.
M: W taki deszcz? To może założymy przeciwdeszczówki?
Ł: Pfff.
M: Zatrzymujemy się jak zacznie padać?
Ł: Ok
Padać zaczęło 30 sekund później. Temperatura nieznacznie spadła. Znalazłem mostek, pod którym się zatrzymałem.
Y: Czemu się zatrzymaliśmy?
Ł: Żebyście mogli założyć przeciwdeszczówki na wasze cipy.
Nie no, dobra. Z Żywca mam do domu rzut beretem, a jazdę w deszczu uwielbiam. Trochę mnie wkurwia taka pod 0 stopni, ale tu było naprawdę przyjemnie. Deszczyk zacinał radośnie, widoki były cudowne, wzdłuż trasy leciała kolejka 'żelaźnićka', czy jakoś tak. Minęliśmy Strbskie Pleso, potem Smokovce, wreszcie zatrzymaliśmy się w Tatrzańskiej Łomnicy. Tu zakupy i obiadek, jednak przedtem ważna operacja. Jak wspominałem, Ciapek sadził bengale jednego za drugim. Ostatnie 30 minut jechał w przeciwdeszczówce, wszystko tam było skumulowane. Musieliśmy mu pomóc to zdjąć. Powoli, bez nerwowych ruchów, przecież jak pójdzie iskra przy zamku błyskawicznym, to wszystko pierdolnie, ale ino raz. Udało, teraz obiad i zakupy.
Obowiązkowo Bryndza ze słoniną. Tylko Maciuś spedalił i wziął pierogi. Kurwa pierogi wziął.
Po obiadku i zakupach wyszliśmy w piękne słoneczko. Aż miło było spojrzeć.
Stąd już rzut beretem. 20 kilometrów do granicy, kilka wiosek i 1:0 z policją. Sucze syny zasadziły się w zabudowanym zaraz za winklem. Wypadłem zza niego mając coś poniżej 60. Kiedyś mi tu wjebali 150euro pokuty, także teraz oczy dookoła głowy. Pomimo głośnego wydechu ja zareagowałem przed nimi. Hebel ściśnięty na max, dosłownie na chwilę. Dziób zanurkował, prędkość spadła do 49km/h, Y prawie mi wyjebał w dupsko, a suczy syn policyjny opuścił swoje źródło dochodu, bo wiedział, że przegrał. Wkurwiony machał sobie lizakiem i spoglądał spode łba, jak go mijaliśmy. Oczywiście się grzecznie ukłoniłem.
Za Łysą Polaną Y wyrwał. Wpadł w amok. Zabił dwójkę i aż do Zakopanego cisnął pod czerwone jak pojebany. Dopiero tam go dogoniliśmy.
Tankowanie na BP, to samo, na którym z Y tankowaliśmy 3 dni temu. Deszczyk też zaczął padać.
Zalewam chabetę, obok stoi duży merol na warszawskich blachach. Tankująca wydała mi się znajoma. Na migi wywołałem Ciapka i pokazuje. Ciapek bez zbędnych ceregieli poprawił włosy, wyprostował się i ruszył na głuszenie. Przed samym autem się zatrzymał, staksował laskę, po czym lekko zniesmaczony odwrócił się do mnie.
C: Co ty mi tu jakąś starą klempe pokazujesz?
Ł: Kurwa Ciapek, nie masz jej ruchać, tylko obczaić. Nie poznajesz?
C: No nie.
Ł: Justyna Kowalczyk. Mówi Ci to coś?
C: aaaa...eeeee.
Kurwa. Fotki nie pyknęliśmy, bo zaczęło kropić i Y z M stali pod daszkiem i powlekali swoje cipy nieprzemakalnym. No trudno.
Strzał na Kościelisko, potem kierujemy się na Czarny Dunajec. Deszcz zamienił się w burzę z piorunami. Grad też grali. Dopiero teraz nam dolało i dopiero teraz naprawdę byłem mokry. W takiej sytuacji najważniejsza jest zasada nie ruszania jajami. Na styku baku i jaj robi się małe jeziorko. Lodowata woda na jajach nie jest najlepszym co może nas spotkać w życiu, więc lepiej nie ruszać się i nie pozwolić wodzie stamtąd uciec. Lepsza woda stojąc ogrzana na jajach, niż ciągle wymieniana zimna.
Z Czarnego Dunajca odbiliśmy na Słowację. Bezbłędnie obierałem kierunek, gdzie były najciemniejsze chmury i skąd pizgały największe pioruny. Nowa ksywa 'Łowca Burz' brzmi kozacko. Podoba mi się. Stojąc na pagórku i patrząc na walące pioruny na trasie przed nami Y lekko się zawahał.
Y: a pioruny to czasem nie walą w motocykle?
Ł: walą, ale nie w SVki.
Pośmialiśmy wszyscy, no może Ciapek ze swoim gixem nie do końca.
Gdzieś w tym miejscu wydarza się kolejny lekki przypał. Długa prosta, przede mną Octavia. Skoda mnie prędzej słyszy, niż widzi, natomiast robi miejsce. Zjeżdża do prawej i... ochlapuje jakiegoś dziadka na poboczu. No dziadek wyłapał najbidniej 3 wiadra wody na pysk. Ściana. Dziadek złapał wkurwa i pałał zemstą. Ktoś musi za to zapłacić, nieważne kto. Tak się składa, że najbliższym celem był Y, który właśnie do niego dojeżdżał. Wyskoczył do niego z pięściami. Oczywiście chuja ugrał, bo Y go po prostu minął, ale do kolejnego postoju Y jechał cholernie zdziwiony, o co mogło chodzić.
Ostatnia wiocha na Słowacji, potem już Polska. Miało być szybko i sprawnie, a okazało się, że wjechaliśmy w jakieś miejsce kaźni. Rozpierdol okrutny, jakieś wyjebane drzewa, chyba ruszone dachy, zalane podwórka, ludzie biegają, masakra. Turlamy powoli, rozglądamy się lekko spłoszeni. Co tu się kurwa działo? Jakieś objazdy były, trochę trzeba było kombinować, ale wyglądało na to, że się uda. Na samym końcu wsi korekta. Ostra jazda dopiero przed nami.
Wiocha długa. Z prawej góra, z lewej potok, obecnie rwąca rzeka. Z góry woda napierdala jak dzika, gdzieniegdzie wodospady. Zalewa wszystko. Obrotni mieszkańcy w jednym punkcie usypali szaniec i zrobili sztuczne korytko rzeki, przez środek drogi. Musieli to zrobić, bo to było w wysokim punkcie. Albo mała tama na drodze, albo wiochę zaleje. Objazdu nie było.
W wyższym punkcie drogi podsypali trochę kamieni, robiąc lekko offroadowy podjazd. Z drugiej strony też wysypali kamienie, żeby auta się nie potopiły. Innymi słowy wjazd do rwącej rzeczki, gdzie na dnie leżą kamienie. Jechałem pierwszy. Zasada prosta, nie hamować, nie patrzeć pod nogi, pyta. Do zrobienia.
Wtoczyłem się na kamienie, już chce zjeżdżać do wody, kiedy jeden z lokalesów mnie haltuje.
- nie, tu nie, tu za głęboko.
Po czym stawia łopatę pionowo i cały czerpak chowa się w wodzie. Trochę mi gul skoczył.
- tędy jedź.
Pokazuje dwa razy płytsze miejsce 2 metry obok. No ale ja już nie zawrócę i w zasadzie już chuja zrobię. Stoję jak ta pizda na nasypie i w zasadzie jestem w kropce.
- a chuj, niech jedzie.
Drugi lokales wykazał się empatią.
Ruszyłem lekko z kopytka, do wody wpadłem na kowboja, podnóżki mi zakryło, gaz, jakoś poszło. Chłopaki też szczęśliwie. Stanęliśmy na przerwę 100 metrów dalej. Oczywiście dawka adrenaliny i happy end wprowadził nas w zajebiste humory.
Nie umawialiśmy się. Po fakcie się okazało, że zeza zrobiliśmy. Ale to wyjaśnia czemu tak winkle w górach przestrzelaliśmy.
Ostatnie 30 kilo bez problemów, dopiero w samym Żywcu odjebaliśmy. Rondo po stronie miasta, to przy dużym moście. Y nie zauważył gdzie pojechałem i wybrał zły zjazd. W lusterku zobaczyłem, że jest dupa, więc zawróciłem na kolejnym rondzie. Lecę przez most i widzę, że chłopaki też ogarnęli błąd. Walą prosto na mnie. Szybka decyzja, oczywiście najgłupsza. Auta za mną, więc nie mogę zrobić dobrego zamachu. Zjechałem na ich pas, skręciłem kierę i dałem w opór tylny hebel. Myślałem, że mnie obróci, jak na rowerze. Nic z tych rzeczy. Zaliczyłem ślizg bokiem oboma kołami. Chłopaki byli coraz bliżej. Y zaaferowany moimi wyczynami zapomniał hamować i teraz spycał w deszczu wprost we mnie. Wiedziałem, że już nie wykręcę na raz, więc dałem na max do krawędzi, oparłem się o krawężnik i tak czekałem, nie do końca pewny, czy Y da radę przejść za moim tylnym kołem. Dał radę, jeszcze mnie sucz strąbiła.
Ostatnie 5 kilo do domu, a głupawka zaczyna odwalać. W pewnym miejscu Y wyjebał auto poboczem. C chciał zrobić to samo, ale auto ruszyło i prawie mu zaparkował w dupie. No tylko tego brakowało, żebyśmy na koniec się wyjebali. Jeden Maciek tylko trzymał głowę na karku. Y bardzo chciał wjechać do ośrodka pierwszy, ja mu wcale tego nie ułatwiałem. Tak się zaaferował, że wyprzedził puszkę na wysokości wjazdu do ośrodka. W efekcie wjechał ostatni. Mega przelot.
Poniżej jeszcze poglądowe zdjęcie jak wygląda odpowiednia proporcja dla SVkowicza.
I kierownik i suka swoje wypić muszą, inaczej to nie działa. Nie działa i już.
Wieczorkiem lało się piwo i były opowieści. Długo się jeszcze jaraliśmy przypałami, nie wszystkie opisałem. Zabawa była przednia i tylko fakt, że Kacek się nie załapał trochę psuło. Okazało się, że chciał lecieć z nami, ale chyba po śniadaniu srał dłużej niż reszta i już nas nie zastał.
Z wzięcia udziału w obstawie gówno wyszło. Mieliśmy być o 14, najpóźniej o 15 w ośrodku, a zajechaliśmy koło 19. Spece mapę obczaiły, idealnie wyliczyli kilometry i czas. Eksperci. Na szczęście ludzie dopisali i obstawa wyszła zajebiście. Nie skrewiliśmy tak bardzo.
Tej nocy zamierzałem nie zlamić jak poprzednio i nie iść szybko spać. Zdałem sobie też sprawę czemu dzień wcześniej się zawinąłem tak szybko. Zabrakło punktu centralnego jak rok temu. Ludzie nie byli skupieni. Było kilka ekip, rozsypanych po domkach, trochę przy ognisku. Starałem się podejść do każdej ekipy, pogadać choć chwilę z każdym, browara pomęczyć. Być może to przewrażliwienie, ale jakoś tak nie do końca dobrze się czułem. Na ognisku ktoś rzucił, że jak chce siedzieć, to mam sobie drewno przynieść. Przy kolejnym domku ktoś rzucił, że się masa ludzi im tu nazłaziła i jest tłok. To wszystko oczywiście były żarty, ale jakoś tak się poskładało. Do tego odnosiłem wrażenie, że nie ma jednej, wielkiej paczki, tylko są jakieś małe frakcje. Nie wiem, nie bywam na forum, być może są jakieś niesnaski, chuj wie. Nie wnikam. Z pojedynczymi ludźmi super, do kogo bym nie podszedł, z kim bym nie zagadał, zajebiście. Śmiechy też oczywiście były, ale jednak nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Chodziłem od domku do domku, do ogniska, aż wreszcie zniechęcony popierdoliłem wszystko i poszedłem spać. W zasadzie ominęła mnie tylko jedna ciekawa akcja. Podobno jakieś pucybuty dymić próbowały. Nie wiem kto, nie wiem co, usłyszałem tylko, że jak Ciapek poszedł grzecznie prosić o spokój, to był tak przekonywujący, że się goście w domku zamknęli i wyjść nie chcieli. Tak też można.
29.05.2016, Niedziela, 6:40
Nie, no nie, no kurwa nie, no po prostu kurwa nie!
Wyspany, wysrany, piękna pogoda, czytanie na brzegu jeziora, cisza, spokój, idealnie.
Plan był, żeby wyrwać po śniadaniu, co by trochę weekendu z rodziną spędzić. Zjedliśmy, pogadaliśmy, czas był najwyższy. Razem z Maciusiem spakowaliśmy klamoty, bez pośpiechu odpaliliśmy szpeje, pożegnaliśmy się z wszystkim w najbliższym otoczeniu i ruszyliśmy. Kierunek Kęty.
To co teraz napiszę nadal jest dla mnie niezrozumiałe. W zasadzie nie wierzę, nie chce wierzyć, że to miało miejsce. Po kolei.
Wyjeżdżamy z Maciusiem z ośrodka, skręcamy w prawo, robimy dwa winkle i naszym oczom ukazuje się obrazek. Stary GS w rowie, zdrowo poobijany, z karetki właśnie się wysypali ratownicy i biegną do poszkodowanego. Obok drugi motonita i jakaś pani z osobówki. Bez zastanowienia się zatrzymaliśmy.
Obaj panowie wiek zaawansowany, jakieś okolice 60tki. Jeden na starym ścigu, drugi na GSie, jak się później okazuje, należącym do syna. GS leży wkomponowany w przydrożny odpływ, tylko kiera wystaje. Sam poszkodowany ma wybity, lub złamany bark. Ratownik nie wykonywał badań z powodu wyjątkowo niskiego ciśnienia. Gość był biały na twarzy, ale przytomny. Chłopaki wyjechali rano z okolic Trzebini. W nocy padało, a na górskich winklach bywa zdradliwie. W tym miejscu drobne stróżki wody spływają z góry i przecinają drogę. Ten winkiel jest wyjątkowy, lewy dół, zacieśniający. 4 czy 5 sezonów temu wyciągałem zioma z dokładnie tego samego pobocza. Złamał wtedy rękę i zdrowo rozjebał moto, też starego GSa. Obstawiamy, że gość leciał z góry, nerwowo się złożył do zacieśniającego, w tym momencie najechał na stróżkę wody, zgubił na chwilę przyczepność, zamiast jechać dalej swoje to zaczął się pewnie ratować, w efekcie czego powrót przyczepności był dla niego zaskakujący. Poszedł high-side, wyjebało go przez kierę, sam GS przekoziołkował i wylądował w rowie. Uszkodzenia też na to wskazywały. Rama bez start, silnik bez strat, koła bez strat, za to lampa, manetki i lusterka rozjebane w drobny mak.
Było nas tylko dwóch, do tego starszy pan i kobieta. Nie było opcji, żebyśmy wytargali tego GSa z dołu. Ugadaliśmy się Maćkiem, ten wsiadł na moto i wrócił do ośrodka. Przecież wystarczy jedno słowo a 10 osób stawi się migusiem, żeby pomóc ziomowi w potrzebie.
Ja żesz nie pierdole.
Rozumiem, że sporo ludzi w ogóle się o sytuacji nie dowiedziało, bo ciężko oblecieć wszystkie domki. Kilka osób już pojechało, inni byli na śniadaniu, no ale nas tam było ponad 60 ludzi.
Ciężko mi uwierzyć w nieporozumienie, poza tym Maciek ma swoje zasady i nie chce mi powiedzieć o kogo dokładnie chodzi. Rozumiem, może tak jest lepiej na dłuższą metę, ale ja naprawdę jestem gotowy powiedzieć paru osobom prosto w twarz, że są zwykłymi chujami. Jakby mało było, to Maciek wyznał, że jeden koleś pogadał z nim mniej więcej tak:
- a gdzie ten wypadek?
- a tu zaraz w prawo
- ale ja jadę w lewo
Nie wierzę, że to miało miejsce. Nie wierzę, że to mógł powiedzieć człowiek, z którym prawdopodobnie wódkę piłem. To jest dla mnie niepojęte. Serce mi pękło na pół.
Maciek wrócił sam. Parę minut po nim przyjechał jeden (słownie jeden) ziomuś. Dzięki Ci za to kolego.
Dołączył jeden lokales i we czterech daliśmy radę GSke z rowu wyciągnąć. W międzyczasie przyjechała policja i wlepiła gościowi mandat. Karetka zapakowała gościa, GS przestawiony i wysprzęglony, lokales zgodził się przechować rozbitka. Nic więcej nie było do zrobienia. Życzyliśmy
zdrowia i ruszyliśmy w swoją stronę. Wkurw opuścił mnie dopiero na leśnych winklach pod Alwernią. Nie powiem, zapierdalaliśmy z Maciusiem te ostatni kilometry okrutnie. Obaj chyba chcieliśmy wywalić z głowy ostatnie akcje.
W domu stawiłem się punkt 12.
Ponad 1500 nawinięte w doborowym towarzystwie. Kilka dobrych akcji, kilka przypałów, jedno pęknięte serce. Zlot Zaliczony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz