Ostatni dzień w pracy przed świętami odbębniony. Po drodze tylko bohaterska bitwa o papier do pakowania prezentów i już jestem w osobowym kierunek Oświęcim, już czytam książkę. Ciekawa się trafiła i ani się obejrzałem, a już była Rudawa. Wytoczyłem się i w drogę do domu.
Nie przeszedłem 500 metrów, kiedy na trawie obok drogi zamajaczył mi jakiś dziwny kształt. Podszedłem bliżej. Człowiek leży. Podszedłem bliżej, wkroczyłem w lokalny ekosystem. Pijany człowiek leży. Nie rusza się. Może bity? Może potrzebuje pomocy?
Nachyliłem się, żeby wyszukać jakiś oznak życia.
- spierdliiij....
Ok. Żyje. Krwi też nie widzę. Widocznie coś mu zaszkodziło.Całkiem możliwe, że alkohol. Nie wykluczam.
Dogadać się nie szło, inni pasażerowie pociągu już sobie poszli, zimno, ciemno, słabo. No przecież typa nie zostawię. Polazłem pukać po okolicznych domach.
W drugim z kolei domu jakaś pani otworzyła. Spytałem czy może podejść i sprawdzić, czy to nie jakiś lokales. Ubrała się i wyszła. Zbliżyła się do gościa, przez chwile uważnie studiowała patrycjuszowskie rysy 'na-oko-50' pijaczka, po czym krótko i profesjonalnie podsumowała:
- Niegoszowice.
No to kurwa słabo. Do Niegoszowic parę kilo, a ciągną się przecież następne parę. Na pytania o szczegóły już pani nie odpowiedziała. Poszła sobie.
Jeszcze raz próbowałem nawiązać kontakt z bazą, ale zero chęci z jego strony. Innego wyjścia nie widziałem, zadzwoniłem na 112.
Odebrała miła pani, która od razu zaczęła z krótkiej:
- Czy jest potrzebna pomoc medyczna?
Zawahałem się trochę, bo wiedziałem, że teraz się waży czas reakcji na wezwanie. Kusiło mnie, żeby powiedzieć, że pomoc potrzebna, ale jednak ktoś w tym samym momencie mógł potrzebować karetki.
- Nie potrzebna. Żywy, obrażeń nie widać.
- Rozumiem. Zgłoszenie przyjęte. Policja podjedzie.
- Kiedy?
- Tego niestety nie wiem.
Uznałem, że postoję i poczekam te 10-20 minut, no a potem się ulotnie. Obowiązek obywatelski spełniłem.
Minęło 10 minut. Stoję.
Minęło 20 minut. Marznę i stoję dalej. On przecież też marznie.
Chciałem do domu wracać, ale z drugiej strony coś mnie tam trzymało. W końcu twardo postanowiłem, że zostaje aż do końca. A co jeśli gość się przebudzi, ruszy w krzaki 50 metrów dalej i policja go nie znajdzie? Trzeba czekać.
Po około 40 minutach od wezwania policji przyjechał drugi pociąg i trochę ludzi wysiadło. Nie mogłem się powstrzymać. Stanąłem w większej odległości od pijaczka i obserwowałem.
Mogłem tego nie robić.
Nikt się nie zatrzymał. Parę osób na niego popatrzyło i poszło dalej. Ależ to kurwa było smutne.
Niedługo potem pacjent zaczął wracać trochę do życia. Zaczął do siebie gadać, potem próbował się zbierać. Najpierw siadł, potem wstawać chciał. Za szybko. Wstał, ale go przechyliło. Poszedł rozpędem i wyjebał w asfalt. Niby ryjem, ale pijak. Nic mu się nie stało. Wiadomo. Jedyny problem, w efekcie gość znalazł się na środku ulicy. Ciemna uliczka dojazdowa do stacji PKP. Żadnego oświetlenia, a on leży na środku i chyba znów odpłynął. Złapałem go za rękę i zacząłem ściągać z tej drogi. Zatargałem go na trawnik, przy okazji zdając sobie sprawę, że problem wyszczania już sam sobie ogarną nie kłopocząc się ze ściąganiem spodni. Papier do pakowania prezentów w mojej ręce trochę w efekcie ucierpiał, ale tragedii nie było.
Parę minut później, jak w jakimś przeklętym przeznaczeniu, po tej dróżce zadupnej przejechał samochód. Może by zobaczył tobół na drodze i wyhamował, a może nie. Może by się po tym pijaczku przejechał i go tam zabił. Tego nie wiem. Natomiast wiem, że chwilę wcześniej chciałem do domu iść, bo mi zimno było... ale nie poszedłem.
Minęła prawie godzina od czasu wezwania, kiedy zawodnik znów złapał kontakt z rzeczywistością i tym razem z moją pomocą staną na nogi.
Spróbowałem nawiązać z nim jakiś kontakt. Zaczęliśmy zwyczajowo w takich chwilach, w sensie wybełkotał, że ma nóż, że mnie potnie, trochę mnie powyzywał. Cierpliwie przeczekałem i w miarę szybko przeskoczyliśmy na znajomość i kumplostwo. Dał się w końcu przekonać, że pójście do domu będzie dobrym pomysłem. On szedł przodem, ja za nim, od czasu do czasu lekko go korygując szarpnięciem za kołnierz.
Leźliśmy przez tą naszą wiochę. Wszystkie psy na niego szczekały, a on nie pozostawał im dłużny. Raz się komuś na bramę wyszczał, ale widać było, że z każdą sekundą było z nim lepiej.
Nie szliśmy nawet jakoś daleko, paręnaście minut. Nagle skręcił i zapakował się do jakiegoś domu. Krzyknąłem za nim 'Trzymaj się!', on chyba coś próbował mi odkrzyknąć, po czym, prawie jestem pewien, wypierdolił się jeszcze w wiatrołapie tego domostwa. Chuj tam, ważne, że ciepło.
Rozejrzałem się za kimś trzeźwym, żeby potwierdzić, że gość się nie zapakował komuś do domu losowo.
Obok był warsztat. Światło się paliło. Zapukałem, typ otworzył. Chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że mieszka tu takich dwóch starszych pijaczków. Opis się zgadzał. Życzyliśmy sobie wesołych świąt i ruszyłem w końcu do domu.
Telefon zadzwonił. Obcy numer. Odebrałem.
Pan policjant się pyta co tam u mnie słychać i czy to nie ja wzywałem. Powiedziałem mu, że i owszem, ponad godzinę temu i niech się cieszy, bo gdybym nie został, to mieli by wezwanie w to samo miejsce, ale w innej sprawie.
Podziękował za troskę, usprawiedliwił się, że radiowozu nie mieli, bo 'wyskoczył im zgon', ale już słać mieli. Kolejne życzenia świąteczne i tym razem już naprawdę do domu.
No prawie. Jakimś cudem apteka była jeszcze otwarta. Miałem do odebrania receptę J.
Leki odebrałem i żeby tradycji stało się zadość, to ten jebany, zmaltretowany papier do pakowania prezentów zostawiłem na ladzie.
Chyba skończyło się dobrze.
Nie przeszedłem 500 metrów, kiedy na trawie obok drogi zamajaczył mi jakiś dziwny kształt. Podszedłem bliżej. Człowiek leży. Podszedłem bliżej, wkroczyłem w lokalny ekosystem. Pijany człowiek leży. Nie rusza się. Może bity? Może potrzebuje pomocy?
Nachyliłem się, żeby wyszukać jakiś oznak życia.
- spierdliiij....
Ok. Żyje. Krwi też nie widzę. Widocznie coś mu zaszkodziło.Całkiem możliwe, że alkohol. Nie wykluczam.
Dogadać się nie szło, inni pasażerowie pociągu już sobie poszli, zimno, ciemno, słabo. No przecież typa nie zostawię. Polazłem pukać po okolicznych domach.
W drugim z kolei domu jakaś pani otworzyła. Spytałem czy może podejść i sprawdzić, czy to nie jakiś lokales. Ubrała się i wyszła. Zbliżyła się do gościa, przez chwile uważnie studiowała patrycjuszowskie rysy 'na-oko-50' pijaczka, po czym krótko i profesjonalnie podsumowała:
- Niegoszowice.
No to kurwa słabo. Do Niegoszowic parę kilo, a ciągną się przecież następne parę. Na pytania o szczegóły już pani nie odpowiedziała. Poszła sobie.
Jeszcze raz próbowałem nawiązać kontakt z bazą, ale zero chęci z jego strony. Innego wyjścia nie widziałem, zadzwoniłem na 112.
Odebrała miła pani, która od razu zaczęła z krótkiej:
- Czy jest potrzebna pomoc medyczna?
Zawahałem się trochę, bo wiedziałem, że teraz się waży czas reakcji na wezwanie. Kusiło mnie, żeby powiedzieć, że pomoc potrzebna, ale jednak ktoś w tym samym momencie mógł potrzebować karetki.
- Nie potrzebna. Żywy, obrażeń nie widać.
- Rozumiem. Zgłoszenie przyjęte. Policja podjedzie.
- Kiedy?
- Tego niestety nie wiem.
Uznałem, że postoję i poczekam te 10-20 minut, no a potem się ulotnie. Obowiązek obywatelski spełniłem.
Minęło 10 minut. Stoję.
Minęło 20 minut. Marznę i stoję dalej. On przecież też marznie.
Chciałem do domu wracać, ale z drugiej strony coś mnie tam trzymało. W końcu twardo postanowiłem, że zostaje aż do końca. A co jeśli gość się przebudzi, ruszy w krzaki 50 metrów dalej i policja go nie znajdzie? Trzeba czekać.
Po około 40 minutach od wezwania policji przyjechał drugi pociąg i trochę ludzi wysiadło. Nie mogłem się powstrzymać. Stanąłem w większej odległości od pijaczka i obserwowałem.
Mogłem tego nie robić.
Nikt się nie zatrzymał. Parę osób na niego popatrzyło i poszło dalej. Ależ to kurwa było smutne.
Niedługo potem pacjent zaczął wracać trochę do życia. Zaczął do siebie gadać, potem próbował się zbierać. Najpierw siadł, potem wstawać chciał. Za szybko. Wstał, ale go przechyliło. Poszedł rozpędem i wyjebał w asfalt. Niby ryjem, ale pijak. Nic mu się nie stało. Wiadomo. Jedyny problem, w efekcie gość znalazł się na środku ulicy. Ciemna uliczka dojazdowa do stacji PKP. Żadnego oświetlenia, a on leży na środku i chyba znów odpłynął. Złapałem go za rękę i zacząłem ściągać z tej drogi. Zatargałem go na trawnik, przy okazji zdając sobie sprawę, że problem wyszczania już sam sobie ogarną nie kłopocząc się ze ściąganiem spodni. Papier do pakowania prezentów w mojej ręce trochę w efekcie ucierpiał, ale tragedii nie było.
Parę minut później, jak w jakimś przeklętym przeznaczeniu, po tej dróżce zadupnej przejechał samochód. Może by zobaczył tobół na drodze i wyhamował, a może nie. Może by się po tym pijaczku przejechał i go tam zabił. Tego nie wiem. Natomiast wiem, że chwilę wcześniej chciałem do domu iść, bo mi zimno było... ale nie poszedłem.
Minęła prawie godzina od czasu wezwania, kiedy zawodnik znów złapał kontakt z rzeczywistością i tym razem z moją pomocą staną na nogi.
Spróbowałem nawiązać z nim jakiś kontakt. Zaczęliśmy zwyczajowo w takich chwilach, w sensie wybełkotał, że ma nóż, że mnie potnie, trochę mnie powyzywał. Cierpliwie przeczekałem i w miarę szybko przeskoczyliśmy na znajomość i kumplostwo. Dał się w końcu przekonać, że pójście do domu będzie dobrym pomysłem. On szedł przodem, ja za nim, od czasu do czasu lekko go korygując szarpnięciem za kołnierz.
Leźliśmy przez tą naszą wiochę. Wszystkie psy na niego szczekały, a on nie pozostawał im dłużny. Raz się komuś na bramę wyszczał, ale widać było, że z każdą sekundą było z nim lepiej.
Nie szliśmy nawet jakoś daleko, paręnaście minut. Nagle skręcił i zapakował się do jakiegoś domu. Krzyknąłem za nim 'Trzymaj się!', on chyba coś próbował mi odkrzyknąć, po czym, prawie jestem pewien, wypierdolił się jeszcze w wiatrołapie tego domostwa. Chuj tam, ważne, że ciepło.
Rozejrzałem się za kimś trzeźwym, żeby potwierdzić, że gość się nie zapakował komuś do domu losowo.
Obok był warsztat. Światło się paliło. Zapukałem, typ otworzył. Chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że mieszka tu takich dwóch starszych pijaczków. Opis się zgadzał. Życzyliśmy sobie wesołych świąt i ruszyłem w końcu do domu.
Telefon zadzwonił. Obcy numer. Odebrałem.
Pan policjant się pyta co tam u mnie słychać i czy to nie ja wzywałem. Powiedziałem mu, że i owszem, ponad godzinę temu i niech się cieszy, bo gdybym nie został, to mieli by wezwanie w to samo miejsce, ale w innej sprawie.
Podziękował za troskę, usprawiedliwił się, że radiowozu nie mieli, bo 'wyskoczył im zgon', ale już słać mieli. Kolejne życzenia świąteczne i tym razem już naprawdę do domu.
No prawie. Jakimś cudem apteka była jeszcze otwarta. Miałem do odebrania receptę J.
Leki odebrałem i żeby tradycji stało się zadość, to ten jebany, zmaltretowany papier do pakowania prezentów zostawiłem na ladzie.
Chyba skończyło się dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz