Obudziłem się o 4 rano. Budzik zawył jak popierdolony. Ustawiłem alarm na chybcika i wyszło, że z rana wyrwała mnie ze snu nieznana mi muzyczka, głośna bardzo. To była jedna z tych posranych pobudek, po których serducho wali jak oszalałe.
Zjadłem coś na szybkiego i poszedłem do garażu po motocykl. Garaż oddalony jakieś 500 metrów od domu. W sumie noc jeszcze, na ulicach pustki, nie licząc starszego pana, który zamiatał chodnik przed szkołą, choć Sierpień jeszcze.
- dzień dobry, coś wcześnie pan pracę zaczął.
- a dzień dobry, pan pewnie też do pracy wcześnie?
- no tak wyszło. zwykle tak wcześnie nie chodzę, ale dziś mam do pracy daleko.
- aha, to miłego dnia.
- wzajemnie.
Wytoczyłem chabetę, przez chwilę trzymałem łapę na spuście, ale zlitowałem się i założyłem dbkile. W końcu noc jeszcze, a to środek miasta.
Wróciłem do domu, dokończyłem ogarnianie i o 4:30 byłem w siodle, gotów do startu. Jeszcze na odchodne w oknie zobaczyłem tatę, który zbudzony odgłosami miarowej pracy Vki wstał, żeby mi pomachać. Pojechałem.
Startowe tankowanie jeszcze w Puławach, zaraz za Wisłą, na stacji, która już nie jest Orlenem. Potem już tylko droga.
Początkowe kilometry były bardzo przyjemne. Leciałem swoje, pod 90-100, ale wyprzedziło mnie Volvo klasy X, z Opola Lubelskiego. Na pokładzie musiał mieć małą elektrownię atomową, która zasilała oświetlenie. Przed nim był dzień. Leciał pod 160, podpiąłem się. Ciągnęliśmy tak slalomem pomiędzy TIRami aż za Zwoleń, natomiast pan zaczął przesadzać i kiedy na liczniku u siebie zobaczyłem 170, przed sobą tablicę terenu zabudowanego, oraz Volvo, które na wysokości tej tablicy jeszcze mi odchodziło, to uznałem, że dalej już razem nie jedziemy. Przed Radomiem go łyknąłem, kiedy już fizycznie nie dał rady wyprzedzać i w bezsilnej złości turlał 70.
Na obwodnicy (OBWODNICY!) Radomia był pierwszy, i jak się później okazało, ostatni patrol suszący. Właśnie haltowali jakiegoś zaspanego biedaka, więc tylko odprowadzili mnie wzrokiem. Zresztą jechałem przepisowo, bo tam się kurwa nie da po tych dziurach jechać szybciej.
O ile do Radomia jechałem w nieprzeniknionych ciemnościach, o tyle zaraz za, niczym w starej kreskówce z Królikiem Bugsem, po prostu nagle zrobił się dzień. Na obwodnicy egipskie ciemności, a w Orońsku, parę kilometrów za Radomiem, już rozważałem zmianę szyby na ciemną, wiadomo.
Polska w budowie, Szydłowiec, potem gruba imba na obwodnicy Kielc, gdzie jakaś cebra kozaczyła, ale odpadła jeszcze przy wartościach poniżej dwójki z przodu. Co poradzę, było pusto, były warunki, a on cwaniaczył samą swoją obecnością.
Tanksztel za Kielcami i była już godzina 6. Pizgało okrutnie i niecierpliwie oczekiwałem słońca.
Jędrzejów i Miechów to była kwestia chwili. Do Krakowa wpadłem przed 7:30, chwileczkę mi zajęło przestawienie się na tryb miejski i w okolicach 7:40 byłem pod fabryką.
Niespełna 300km w poniedziałek rano przed pracą. Słusznie.
Zjadłem coś na szybkiego i poszedłem do garażu po motocykl. Garaż oddalony jakieś 500 metrów od domu. W sumie noc jeszcze, na ulicach pustki, nie licząc starszego pana, który zamiatał chodnik przed szkołą, choć Sierpień jeszcze.
- dzień dobry, coś wcześnie pan pracę zaczął.
- a dzień dobry, pan pewnie też do pracy wcześnie?
- no tak wyszło. zwykle tak wcześnie nie chodzę, ale dziś mam do pracy daleko.
- aha, to miłego dnia.
- wzajemnie.
Wytoczyłem chabetę, przez chwilę trzymałem łapę na spuście, ale zlitowałem się i założyłem dbkile. W końcu noc jeszcze, a to środek miasta.
Wróciłem do domu, dokończyłem ogarnianie i o 4:30 byłem w siodle, gotów do startu. Jeszcze na odchodne w oknie zobaczyłem tatę, który zbudzony odgłosami miarowej pracy Vki wstał, żeby mi pomachać. Pojechałem.
Startowe tankowanie jeszcze w Puławach, zaraz za Wisłą, na stacji, która już nie jest Orlenem. Potem już tylko droga.
Początkowe kilometry były bardzo przyjemne. Leciałem swoje, pod 90-100, ale wyprzedziło mnie Volvo klasy X, z Opola Lubelskiego. Na pokładzie musiał mieć małą elektrownię atomową, która zasilała oświetlenie. Przed nim był dzień. Leciał pod 160, podpiąłem się. Ciągnęliśmy tak slalomem pomiędzy TIRami aż za Zwoleń, natomiast pan zaczął przesadzać i kiedy na liczniku u siebie zobaczyłem 170, przed sobą tablicę terenu zabudowanego, oraz Volvo, które na wysokości tej tablicy jeszcze mi odchodziło, to uznałem, że dalej już razem nie jedziemy. Przed Radomiem go łyknąłem, kiedy już fizycznie nie dał rady wyprzedzać i w bezsilnej złości turlał 70.
Na obwodnicy (OBWODNICY!) Radomia był pierwszy, i jak się później okazało, ostatni patrol suszący. Właśnie haltowali jakiegoś zaspanego biedaka, więc tylko odprowadzili mnie wzrokiem. Zresztą jechałem przepisowo, bo tam się kurwa nie da po tych dziurach jechać szybciej.
O ile do Radomia jechałem w nieprzeniknionych ciemnościach, o tyle zaraz za, niczym w starej kreskówce z Królikiem Bugsem, po prostu nagle zrobił się dzień. Na obwodnicy egipskie ciemności, a w Orońsku, parę kilometrów za Radomiem, już rozważałem zmianę szyby na ciemną, wiadomo.
Polska w budowie, Szydłowiec, potem gruba imba na obwodnicy Kielc, gdzie jakaś cebra kozaczyła, ale odpadła jeszcze przy wartościach poniżej dwójki z przodu. Co poradzę, było pusto, były warunki, a on cwaniaczył samą swoją obecnością.
Tanksztel za Kielcami i była już godzina 6. Pizgało okrutnie i niecierpliwie oczekiwałem słońca.
Jędrzejów i Miechów to była kwestia chwili. Do Krakowa wpadłem przed 7:30, chwileczkę mi zajęło przestawienie się na tryb miejski i w okolicach 7:40 byłem pod fabryką.
Niespełna 300km w poniedziałek rano przed pracą. Słusznie.
A codziennie by tak nie można?
OdpowiedzUsuń