poniedziałek, 1 sierpnia 2016

nieMOTO - prawie nowy przyjaciel

Piątek, końcówka Lipca, blisko południa, trasa Mrągowo - Giżycko. Zupełnym przypadkiem znaleźliśmy się w tych okolicach w czasie trwania ŚDM. Pół roku wcześniej załatwiliśmy rezerwacje noclegów, urlopy i opiekę nad zwierzyną. Zadbaliśmy o to, aby ten przypadek miał miejsce.
Wracamy z Mrągowa. Młoda doi sok, J patrzy przez okno, Marek, bratanek, bawi się telefonem. Pogoda ładna, wiedźmin z audiobooka leci. Geralt właśnie coś rżnął, bądź mordował, pewny nie jestem, bo jednym uchem słuchałem, a drugim okiem podziwiałem okolicę, czasem zerkając w tą dużą przestrzeń odpowiedzialności przed sobą. Sielanka.
Minęliśmy Ryn, opuszczaliśmy właśnie jakąś wiochę, wtedy jeszcze nie wiedziałem jaką. Droga kręta, wąska, ale asfalt dobry. Wypadliśmy właśnie zza wzniesienia ze ślepym zakrętem, wprost na mocno hamujące auto przed nami. Mocno zahamowałem i ja, budząc z letargu J i zwracając uwagę Marka. Tylko Młoda dalej doiła swój ulubiony jabłkowy.
Auto przed nami nie zatrzymało się, a jedynie zwolniło znacznie. Toczyliśmy się za nim, wypatrując jednocześnie powodu całego zajścia. Po chwili powód zajścia dostrzegliśmy i trochę za serducho chwyciło.
Poboczem kluczył mały pies. Widać było, że jest zagubiony. Trąbiące i mijające auta zdecydowanie nie pomagały. Było jasne, że jego chwile są policzone. Szybka decyzja, zjechaliśmy na pobocze.
Wyskoczyliśmy we trójkę. Baczenie na auta z obu stron i spokojne nawoływanie psa. Przyszedł po chwili.
Z bliska było jeszcze gorzej. Wychudzony szczeniak, na oko Seter Irlandzki, obroża jest, błędny wzrok, obleczony rzepami i innym zielskiem, wymęczony do granic. Z początku trochę się obawiał, ale po chwili dał się ugłaskać. Delikatnie uspokojony momentalnie zasnął. Był wycieńczony. Ile dni tak błądził po lasach?
Zaczęliśmy działać. Z początku nierozważnie, bo emocje. Przed oczami miałem moment wyrzucania niechcianego psiaka gdzieś na poboczu. Odruchowo zacząłem dzwonić, gdzie się da, zamiast chwilę pomyśleć. Przecież był z nami Marek, który jak przystało na dzisiejszą młodzież, obcykany z telefonem na max. Już po chwili miał naszą dokładną lokalizację, oraz garść numerów. Zacząłem dzwonić, tym razem celniej.
Kolejnych kilka telefonów, to test na wiarę w ludzkość. Byłem zbywany, przekierowywany, byle tylko kto inny się tym zajął. Punkt kulminacyjny był, kiedy jeden chwiej z urzędu gminy Giżycko zasugerował mi, że to mój pies i próbuję się go pozbyć.
Gdyby w tym momencie zjawił się diabełek i zaproponował mi umiejętność napierdalania pięściami przez telefon, to bym duszę przehandlował w czasie jednego uderzenia serca. Zagotowałem się.
Po otrzymaniu kolejnego numeru telefonu, który okazał się głuchy, wkurwienie osiągnęło zenit. Wykręciłem 997, opisałem dyżurnemu jak się sprawy mają i wprost powiedziałem:
- niech mi pan pomoże. Wszędzie mnie zbywają, przekierowują. Niech pan pogoni kogoś, postraszy, nie wiem. Ja rozumiem, że są sprawy ważniejsze, ale ja tego psa tu nie zostawię. Pomoże pan?
Odezwałem się nie do służbisty, a do człowieka i człowiek mi odpowiedział. Obiecał, że sprawę ruszy, żebym czekał na telefon. Na koniec poprosił, żebym po załatwieniu sprawy dał mu znać, dzwoniąc ponownie na 997, bo zapewnił, że nie widzi innej opcji, tylko szczęśliwe zakończenie.
Po telefonie wsiadłem w auto i pojechałem do najbliższej wiochy, sklepu szukać. Marek i J zostali ze śpiącym pieskiem.
W sklepie jakieś lekkie mięsko i woda. W międzyczasie zadzwonił facet, który na spokojnie wyjaśnił jak się tutaj sprawy mają. W związku z dużą ilością porzucanych zwierząt i dużych kosztów się z tym wiążących, trwa tutaj walka o branie odpowiedzialności. Kto odpowiedzialny, ten płaci. Dlatego mnie tak wszyscy przerzucali gdzie indziej. Przepisy jednak są i miejsce znalezienia psa oznacza kto odpowiedzialny. Padło na sołtysa pobliskiej wsi i przy okazji wyszło, że tylko ów sołtys ma prawo zgłaszać takie sprawy do schroniska. To właśnie on do mnie dzwonił. Dopytał gdzie dokładnie jesteśmy i obiecał przyjechać.
Wróciłem ze sklepu. Lekki posiłek i woda swoje zrobiły. Piesek był na nogach, smutek dalej od niego bił i udzielał się nam z całą siłą.
Sołtys pojawił się po 15 minutach. Jak już było jasne kto odpowiedzialny, to zza biurokraty wyłonił się poczciwy człowiek. Przyjechał zdezelowanym Seicento. Chwile rozmawialiśmy. Wyszło na to, że porzucanie psów na Mazurach jest chyba jakimś nowym sportem narodowym, zgłoszeń mają całą masę. Dostał telefon z gminy giżyckiej, która podobno otrzymała telefon zjebujący z policji. Ciepła myśl do dyżurnego popłynęła. Poinformował mnie, że on pieska zabierze i przekaże do schroniska pod Giżyckiem. Otworzył bagażnik swojego małego auta. Okazało się, że wyłożył go własną kurtką, żeby pieskowi było wygodnie. Pieska wziąłem na ręce, pozwolił bez oporów, zapakowałem do bagażnika. Powstrzymałem chęć zabrania go do swojego auta i odjechania. Mimo wszystko brałem pod uwagę opcje, że to nie jest porzucony pies, a zguba, ktoś mógł tam czekać.

Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę. Zadzwoniłem do dyżurnego z podziękowaniem za pomoc, potem jeszcze do schroniska, dopytać co dalej. Otóż najpierw sprawdzą, czy nie ma czipa, a potem się zobaczy. No dobra.
Reszta drogi minęła nam w ciszy. J smutna. Było jasne, że pół godziny spędzone z pieskiem jej wystarczyło, już traktowała jak swojego.
Kolacja w smutnej atmosferze, a po kolacji decyzja, która była oczywista. Dzwonimy do schroniska, jeśli żaden właściciel się nie odnalazł, to kończymy urlop dzień wcześniej i zabieramy pieska do domu.
Zadzwoniłem.
Piesek nie był porzucony, właścicielka już po niego jechała. Z jednej strony wielka ulga i radość, być może jakiś dzieciak płacze tam teraz ze szczęścia.
Z drugiej strony trochę szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz