Taka sytuacja.
Upędziłem wina. Pierwszy raz w życiu, total na czuja, z poradami kolegów i oczywiście mojego taty. W tym tygodniu wziąłem się za butelkowanie. I teraz, wśród moich znajomych jest taka mała garstka, która czasem obdarowuje mnie wytworem pracy własnych rąców. To był właśnie ten moment, kiedy mogłem się zrewanżować. Szybko oceniłem kogo niedługo zobaczę, a komu trzeba wysłać. I tu zaczęły się schody.
Złaziłem kawał Krakowa, szukając sposobu na zapakowanie przesyłki. Wszędzie młodzi, uśmiechnięci ludzie wysyłali mnie na drzewo, w najlepszym razie, bo czasem szło krótkie 'nie', do czasu jak trafiłem do małej budki, gdzieś w starej kamiennicy w okolicach Dworca Głównego. Wbijam do środka, na marnych trzech metrach kwadratowych stoi totolotek, pralnia chemiczna, są rajstopy, proszek do prania, papierosy i torebki śniadaniowe, oczywiście jest też prasa, a na dobitkę to miejsce okazuje się też punktem nadania/odbioru DPD. Za ladą (tak, ladę też tam zmieścił) siedzi dziadziuś. Już miałem wychodzić, no ale spytałem, bo czemu nie. Dziadzio radośnie odparł, że nie ma tu takich pakunków, ale 'przynieśpan te butelki, coś wymyślimy'. I tak oto starszy pan, nie wiedząc, że w dzisiejszych czasach ludzi się spuszcza na drzewo według procedur, zaproponował mi po ludzku pomoc.
Dzień później, poranek, pakuje dwie butelki do plecaka. Nagle tknięty wrzucam trzecią, bo czuje, że trafiłem na zacnego człowieka i tak potraktować powinienem.
Przerwa w pracy, wbijam na kwadrat do dziadziusia. Od słowa do słowa i bierzemy się do pracy. Skołował trochę folii bąbelkowej, jakieś stare kartony, pokombinowaliśmy i wyszło. Wklepaliśmy adresy, opłaciłem, co było do opłacenia i tak jak zakładałem, dziadzio nie chciał słyszeć o żadnych dodatkowych opłatach za pomoc. To był ten moment. Wyjąłem trzecią butelkę i mu ją wręczyłem. Dziadzia lekko zamurowało. Bezwiednie siadł na krzesełku i długo patrzył się w butelkę.
- to mnie pan teraz kupił
I w tym momencie zaczyna się tyrada. Okazuje się, że dziadzio w młodości był kierowcą, który zjeździł całą Europę wzdłuż i wszerz, zna z nazwy chyba każde cholerne, istniejące na ziemi wino, wymieniał te wyjątkowe, z zastrzeżonymi formami i kolorami butelek, rozwodził się w uniesieniu o odpowiednio nasłonecznionych stokach, o sposobach fermentacji, o rozpoznawaniu roczników.
I w tym wszystkim byłem ja, ze spuszczoną głową, blady lekko, patrzący na tą podłą szczynę, nieklarowną, z kocimi włosami i muszkami, jeszcze chwile wcześniej dumny, że nie wyszedł ocet, patrzyłem i próbowałem siłą umysłu zniknąć albo siebie, albo tą cholerną butelkę. Taki mój kurwa fart.
Upędziłem wina. Pierwszy raz w życiu, total na czuja, z poradami kolegów i oczywiście mojego taty. W tym tygodniu wziąłem się za butelkowanie. I teraz, wśród moich znajomych jest taka mała garstka, która czasem obdarowuje mnie wytworem pracy własnych rąców. To był właśnie ten moment, kiedy mogłem się zrewanżować. Szybko oceniłem kogo niedługo zobaczę, a komu trzeba wysłać. I tu zaczęły się schody.
Złaziłem kawał Krakowa, szukając sposobu na zapakowanie przesyłki. Wszędzie młodzi, uśmiechnięci ludzie wysyłali mnie na drzewo, w najlepszym razie, bo czasem szło krótkie 'nie', do czasu jak trafiłem do małej budki, gdzieś w starej kamiennicy w okolicach Dworca Głównego. Wbijam do środka, na marnych trzech metrach kwadratowych stoi totolotek, pralnia chemiczna, są rajstopy, proszek do prania, papierosy i torebki śniadaniowe, oczywiście jest też prasa, a na dobitkę to miejsce okazuje się też punktem nadania/odbioru DPD. Za ladą (tak, ladę też tam zmieścił) siedzi dziadziuś. Już miałem wychodzić, no ale spytałem, bo czemu nie. Dziadzio radośnie odparł, że nie ma tu takich pakunków, ale 'przynieśpan te butelki, coś wymyślimy'. I tak oto starszy pan, nie wiedząc, że w dzisiejszych czasach ludzi się spuszcza na drzewo według procedur, zaproponował mi po ludzku pomoc.
Dzień później, poranek, pakuje dwie butelki do plecaka. Nagle tknięty wrzucam trzecią, bo czuje, że trafiłem na zacnego człowieka i tak potraktować powinienem.
Przerwa w pracy, wbijam na kwadrat do dziadziusia. Od słowa do słowa i bierzemy się do pracy. Skołował trochę folii bąbelkowej, jakieś stare kartony, pokombinowaliśmy i wyszło. Wklepaliśmy adresy, opłaciłem, co było do opłacenia i tak jak zakładałem, dziadzio nie chciał słyszeć o żadnych dodatkowych opłatach za pomoc. To był ten moment. Wyjąłem trzecią butelkę i mu ją wręczyłem. Dziadzia lekko zamurowało. Bezwiednie siadł na krzesełku i długo patrzył się w butelkę.
- to mnie pan teraz kupił
I w tym momencie zaczyna się tyrada. Okazuje się, że dziadzio w młodości był kierowcą, który zjeździł całą Europę wzdłuż i wszerz, zna z nazwy chyba każde cholerne, istniejące na ziemi wino, wymieniał te wyjątkowe, z zastrzeżonymi formami i kolorami butelek, rozwodził się w uniesieniu o odpowiednio nasłonecznionych stokach, o sposobach fermentacji, o rozpoznawaniu roczników.
I w tym wszystkim byłem ja, ze spuszczoną głową, blady lekko, patrzący na tą podłą szczynę, nieklarowną, z kocimi włosami i muszkami, jeszcze chwile wcześniej dumny, że nie wyszedł ocet, patrzyłem i próbowałem siłą umysłu zniknąć albo siebie, albo tą cholerną butelkę. Taki mój kurwa fart.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz