We wtorek miałem wizytę u ortopedy z wynikiem swojego rezonansu. Dowiedziałem się co mi jest, dowiedziałem się co mi dolega. Mniejsza, środa miał być pierwszym dniem ciężkiego zapierdolu, pierwszym krokiem do powrotu pięknego, młodego i smukłego Pawła.
Pobudka rano, 5:24 dokładnie. Wiem, bo córka na mnie siedziała i sprawdzała jak głęboko da radę wsadzić mi palca do ucha, a zegarek stoi tak, że to jest pierwsze co widzę, niezależnie od tego jak głośno krzyczę.
Rzucić żarcia psom i iść się odlać, gdzie Lulka po zjedzeniu dogania mnie jeszcze przed dotarciem do kibla. Siadam na kiblu, szczam na siedząco, bo jednak poranny sik bywa zdradliwy i raz już nos złamałem. Lulka w tym czasie trąca mnie, budzi i ogólnie daje znaki, że trzeba iść na spacerniak. Bronię się, póki nie skończy jeść ta druga. Wtedy kończe szczanie i wypuszczam psy.
Krok następny to prysznic. Wbijam, piszczę na pierwszym zimnym strzale, który mnie nie trafia ale mógł, potem wchodzę pod ciepłą wodę, chwile tak sobie stoję, a potem robię skłony, bo jedna pani mówi, że ból kręgosłupa to już zaczyna się w ścięgnach gdzieś na kolanach. No chuj, skłaniam się, woda się leje na plecy, a mnie boli to coś z tyłu kolan. Przy okazji się myję.
Wracam na górę. W zależności, albo z uśmiechem patrzę na moją żonę, która już powinna wstać, ale jeszcze nie wygrała, a obecnie skacze po niej Młoda, ewentualnie z uśmiechem patrzę na to zombie co stoi w łazience i wyciska z tubki życie na twarz.
Wbijam do pokoju, odpalam kompa i zwalam się na ziemię. Dziś pierwszy dzień odnowy, więc brzuszki. Pani doktor pozwoliła te najprostsze, bez podrywania kręgosłupa z gleby. Uznałem, że za pierwszym razem będę robił, aż zacznie boleć. Wyszło 17. Teraz pompki. Tu bez problemu na wdechu 20. Więcej nie, bo pierwsza oznaka zmęczenia to opad bebecha i wygięcie kręgosłupa, a tak to mi już nie wolno.
Obowiązki zaliczone, teraz komp. Wbijam na bunia i teraz, jeśli wczoraj piłem przed snem to obczajam co za debilizmy po nocy wypisałem. Jeżeli nie piłem to nuda. Swoją drogą od trzech dni nie pije, nie chce mi się pić, więc mogę pić.
Rytuał kuchniowy. Kawa dla żony. Powaszka, nakurwiam kawę niczym rasowy basista, choć sam nigdy nie piłem. Nawet mam ograne wlewanie do kubka więcej mleka, żeby uwzględnić to co koty wypiją. Następnie robię śniadanie żonie i sobie, bo Młoda zwykła jadać później, a nie jak jakieś chamy bladym świtem. Potem już tylko kanapki do pracy i można iść oglądać baje z córą.
7.30 wypad z doma na pociąg. 7:51 pociąg i tu jest chwila na książkę.
8.40 kierat aż do obiadu. Na obiad wyrwałem się do galeryi, gdzie mieści się siłka. Wbiłem i ogadałem z panią jak jest. Pani doktur sugerowała joge albo pilates. Joga czasowo mi się siadła, ale na pilates się zapisałem. W sumie spoko, bo tam bywają super sztunie i może chociaż sobie popatrzę, ale znając moje szczęście, to przede mną będzie taka sama sierota jak ja. Lekko tłuściutki leszcz bez kondycji, który dodatkowo mimowolnie pierdzi przy wysiłku. Miałem już dziś iść na pako, ale zapomniałem rzeczy.
Po wizycie w pako należała mi się nagorda. Polazłem na podwójnego łupera w zestawie, gdzie do picia zamiast koli wziąłem ice tea, bo jednak trzeba o siebie dbać. Opierdoliłem na czysto, korciło mnie nawet, żeby wylizać papierek z sosu.
Kierat do 17 i potem dom. Buce z bonito oczywiście smsa, że czeka na mnie zamówiona książka przysłali mi o 17.08, w momencie odjazdu pociągu, tak, żebym sobie zobaczył ich siedzibę na Pawiej z okna pociągu. Jebane 100m do szczęścia. Sucze.
Dom i tu pierwsze sukcesy. Nie opierdoliłem połowy lodówki, nie wypiłem 0,7 egri, total pełna dyscyplina. Popykałem na kompie, zaliczyłem odcinek Rzymu, bo zachciało mi się od początku i w zasadzie tyle. Kima.
I dziś rano brzuszków było już 30.
Na wagę jeszcze się nie odważam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz