Działo się w piątek. Tak się poskładało, że jechałem wieczorkiem do Krakowa na rezonans przydupnej części ciała i żona z koleżankami się podpięły na transport, bo jechały się łajdaczyć. Wyszło tak, że na Bora Komorowskiego kiera zaczęła lekko bić, a potem przegub się wziął i upierdolił. Znaczy wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, no ale wydało mi się podejrzane, że daje gazu, licznik leci w górę, a krajobrazu nie ubywa. Zjechałem przed wiaduktem i siłą rozpędu poturlałem aż do skrzyżowania, gdzie zmieniliśmy się z żoną, znaczy ona za kółku, a ja za auto i pchać.
Zaczęło się klasycznie, zapaliło się zielone, zaparłem się w auto, w tym momencie żona chujwieczemu wcisnęła hamulec, ja zajebałem pyskiem w szybę, w sam raz, żeby widzieć świecące światło stopu, zacząłem drzeć japę i w myślach ją dusić, tam mi krzyczała, że wcale nie hamuje, zaczęli nas trąbić w chuj, czyli klasyk.
Potem jest magia, bo drzwi passeratiego się otwierają i wysypują się koleżanki żony, że niby będzie mi lżej. Jak wspominałem, laski jechały się łajdaczyć, więc odstawione prima sort. Trąbienie ustało i nagle dwóch kolegów doskoczyło pomóc z pchaniem, a pomagali tak, że w pewnym momencie trzeba było biec, a po chwili już nie mogłem auta dogonić.
Pasek zepchnięty na parking, dziewczyny złapały taxe, a ja pogoniłem na rezonans części przydupnej. Przybiegłem idealnie na czas, więc mogłem w spokoju kontemplować godzinne opóźnienie, a potem i tak w tej tubie zasnąłem.
Po rezonansie szybki marsz do bolidu, upewnić się na spokojnie, że wszystko git, potem zgubiłem się na Olszy i Czerwonym Prądniku, aż nie znalazłem tego drewnianego mostku, na którym się kiedyś, w czasach studenckich, najebałem i pospałem. Jak dziś pamiętam, siąpił lekki deszcz, ziemia była zimna, a drewniany mostek przyciągał, kawaliery miętowe, gdzieś w połowie drugiego odpadłem i pan, taki co psa wyprowadzał, on rozumiał i pomocną dłoń wyciągnął, ale mi tam dobrze było i nawet podzielić kawalerem się chciałem, ale czy wziął to ja już nie wiem.
W każdym razie od mostka na trzeźwo trafić to ja już wszędzie, więc na dworcu stawiłem się o 22:16, w sam raz, żeby zobaczyć, że niespełna 10 minut temu se wziął i odjechał przedostatni. Godzinkę poczekałem, knigę miałem, było ok. Piątek, ostatni pociąg i ja w nim trzeźwy. Konduktor z przyzwyczajenia i chyba był zaskoczony tym, że mam bilet, nie bełkocze i w ogóle lus. Zasnąłem i tak, ale pozbierałem się w Zabrzu, w Zabierzowie znaczy.
Rano był smutek i walka, bo auto pozbierać trzeba, magika znaleźć trzeba, a tu jedni nie odbierają, a drudzy dają terminy pod koniec maja.
I wtedy sobie zdałem sprawę, że źle się do sprawy zabieram, tu trzeba speców. Napisałem do ekipy, na naszej strony drużynowej. Po 20 minutach miałem 2 oferty holowania, lawetę, mechanika i propozycję pożyczki auta na czas naprawy. Trochę kosmos i na serduszku zrobiło się bardzo ciepło. Na to wszystko wparował szwagier, z którym bez zbędnych komentarzy pojechaliśmy na miejsce zdarzenia, z linką i twardymi postanowieniami.
Samo holowanie to była poezja. Jeszcze się mnie nie zdarzyło łamać ograniczeń prędkości, będąc na holu. Fakt, kiedyś popsuty motocykl zepchnąłem z górki i złamałem ograniczenia, ale to inna inszość. Polecam, zamiast kawy.
Magik, auto pobrał, obiecał się zająć w wolnej chwili i w zasadzie tu powinien być koniec pieśni, ale nie. 3 godziny później magik dzwoni, odbieram ze złym przeczuciem, a ten mnie, że auto zrobione. 3 godziny i ja się pytam jak, a on do mnie, że miał akurat zioma na mieście, z tragarzami, to wziął i kupił przegub, bo przegub do passata, wiadomo, w każdym kiosku, obok mięsa. No to ja do niego, że ja gotowy byłem na ładnych parę dni, że zaplecze logistyczne już gotowe i czy w związku z tym nie zatrzymałby paska na parę dni i nie pogrzebał w wahaczach, bo passat. On mnie na to, że nie ma problemu, że wtorek, najpóźniej w środę autko będzie zrobione.
Powiem wam, że po odbiór jadę do niego z pięciolitrowym baniakiem wody. Może zmieni w wino.
To był wbrew pozorom udany weekend.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz