27.05, Niedziela, późne popołudnie
Ostatnie poprawki, już zaraz, za chwil kilka.
Wystartowaliśmy delikatnie. Śniadanko się układało, papcie się grzały, pogoda była nad wyraz łaskawa. Przebiliśmy zadupiami do obwodnicy, a stamtąd już w prostej linii na Zakopiankę. Tu zaraz na starcie zjechaliśmy się zalać, co byśmy wszyscy startowali z tego samego poziomu.
Zaraz za tunelem dolecieliśmy do słynnej podkowy. Krótki postój, podjarka traską poniżej, pogoda idealna, w zasadzie co mam powiedzieć więcej, było zajebiście i elegancko. Zero napinki, tempo spacerowe, sama radość.
Zawitali w Egerze, dojazdu do noclegu naumiałem się bez problemu i trafiliśmy jak po sznurku. Trochę się naszukałem miejscówki z zamkniętym podwórkiem i płotkiem takim, że motków 'z ulicy' nie widać. Warto było. Uchylono nam bramę, wtoczyliśmy chabety i naszym oczom ukazał się las krzyży... wróć, oczko wodne, mała fontanna i świątynia dumania. Kilka pokoi bardzo klimatycznie rozmieszczonych. Właściciel nie robił problemów z dodatkowym zawodnikiem. Skasował więcej i dał kluczyk do dodatkowego pokoju. Ogólnie starsze, miłe małżeństwo, całkiem znośny angielski. Powitali nas dobrze zmrożonym czerwonym. Niby nie dało się poprawić naszych humorów, a jednak dali radę.
Jakby ktoś szukał noclegu to szczerze polecam i namiary dać mogę.
Wypakowali się, podmyli i poszli w miasto.
Jakaś masakra, dalej nie mogę w to uwierzyć. Zalaliśmy się, zjedliśmy, dziewczyny zajarały fajeczkę, po fajeczce jakieś sranie, no kawał czasu tam staliśmy. I na miejscu obok nas parkowało auto. Również stało kawałek czasu. Wzięliśmy się za smarowanie łańcuchów. Jeden rwie tylne koło, przechyla na siebie, drugi kręci kołem i smaruje. Luzik. Przesmarowaliśmy, został tylko mój. Yaszczi poderwał koło, ja kucnąłem i zaczynam smarować. Nagle zajebisty ból w nodze, wyjebało mnie na ziemię i mnie na niej rozpłaszczyło. Co się dzieje, co się kurwa dzieje. Okazało się, że typ obok postanowił ruszyć właśnie teraz, nie popatrzył i dodatkowo wykręcił kierownicą na maksa, przez co lekko zjechał na nasze miejsce parkingowe i zahaczył mi o piętę, którą potem wciągnął pod koło. Drę się w chuj, podrywam głowę i widzę swoją stopę, ułożoną bokiem, pod oponą. Darłem się dalej i dodałem do tego napierdalanie pięścią w drzwi auta. Niestety nie miałem na sobie rękawic, więc się nie przebiłem do środka. W końcu typ mi z nogi zjechał, wysiadł i zaczął łamaną angielszczyzną od pytania po chuj mu wlazłem pod samochód. Ból zaczął mijać i zastępował go wkurw. U chłopaków też szok ustępował miejsca wkurwieniu i pan się delikatnie zreflektował. Wszyscy znamy Simina. Wiecznie spokojny, wiecznie uśmiechnięty, trochę duży, trochę silny, w sensie motocykle pod pachą nosi. Pan Węgier miał okazje zobaczyć Simina wkurwionego, więc z cwaniactwa przeskoczył na przeprosiny i chęć dzwonienia po policje. Dam głowę, ze strachu, a nie w trosce o mnie.
A u mnie? A u mnie zaczynało się robić fajnie. Strach o stopę powoli zaczęła zastępować ciekawość. Przełamałem się i spróbowałem poruszyć paluchami. Ok, czuje w bucie, że paluszki się ładnie poruszają. Kolejne ryzyko, zdjąłem but. Ja już wiedziałem, ale postanowiłem chwilę potrzymać ludzi w niepewności. W końcu zamerdałem paluszkami, chłopaki odetchnęli. Węgier się głupio gapił, czułem, że jak powie choć słowo to wstanę, a już wiedziałem, że dam radę, wstanę i mu zapierdole. Zamiast tego powiedziałem mu, żeby po prostu stąd spierdalał. Zniknij. Wsiadł, jeszcze raz przeprosił i odjechał. Nagle dał radę normalnie wyparkować. Mnie noga nadal bolała, ale on sobie za blacharza ładnie zapłaci i niech się cieszy, że nie miałem rękawic na rękach. W końcu, po tylu latach, moto butki się przydały. Nie powiem, bolała noga, ale to była prawa noga, a hamować nie musiałem, bo w SVce hamulec jest w roll-gazie.
Pozbieraliśmy się do kupy, zapakowaliśmy na moto i ruszyliśmy. Po chwili zaczęła się ekspresówka, przeskoczyliśmy granicę i pomknęliśmy do Koszyc. W zasadzie dopiero przed Koszyczami odpuściłem gaz ... i zdałem sobie sprawę, że te jebańce na stacji wyruchali mnie 2 razy. Najpierw mnie próbowali łamać na kole, hehe, a potem się okazało, że jakieś gówno mnie dali, zamiast paliwa. Niunia się dławiła! To jest jawna niesprawiedliwość. Yaszczi lał z tego samego dystrybutora i nic. No ale on ma gaźniki, więc ta jego chabeta pociągnie na oleju kujawskim wymieszanym razem z błotem. Eh.
Już kiedyś to przechodziłem. Wiedziałem, że Niunia sobie poradzi, muszę ją tylko trzymać non stop na minimum 4k obrotów, nie pozwolić zgasnąć i jakoś to będzie. Przepali syf, wtryski przepcha i pojedzie. To jest naprawdę fajne, jechać przez miasto, czekać na czerwonym, zmieniać biegi, wszystko na 4k obrotów utrzymanych. Do tego trzeba mieć fajne sprzęgło i nieco obycia. Inaczej, kto lata na endurakach, czy ogólnie trenuje zabawy na wolnych prędkościach, ten imprezy na pół-sprzęgle ma w małym palcu. Po raz n-ty winszowałem sobie wyboru sprzed laty, kiedy to będąc świeżakiem, zamiast iść na tor schodzić na kolanko, ja wybrałem szkolenie enduro w błocie. Taniec dupy, pokonywanie przeszkód na małych prędkościach, zabawy na pół-sprzęgle, wypierdalanie się, ogólnie trening lotu przez kierę, wszystko to było zaliczone i nadal po latach procentowało. Przebijałem się przez Koszyce dzielnie i wytrwale. Niestety czego nie dokonały korki i czerwone światła, tego dokonał Yaszczi, który mnie nagle wyprzedził, zajechał drogę i zjechał na pobocze. Próbowałem go minąć, ale akcja była za szybka, moto spadło poniżej 4k i zgasło.
Zatrzymuje się wkurwiony i z ryjem do Yaszczucha, a ten mnie mówi, że zatrzymał, bo słyszał, że mnie moto dziwnie chodzi i chciał spytać co jest. Zatrzymał nas na podjeździe.
No kurwa, chciałem dusić.
Starter w ogóle nie reagował. Wyskakiwał tylko CHEC. Wyglądało słabo. Zatrzymałem nawet radiole, żeby podpytać o machera, ale chłopaki nie umieli pomóc. W końcu w akcie desperacji zawróciłem moto i zepchnąłem z górki. Wbiłem 2 i puściłem sprzęgło. Zaskoczyła!
Nawrotka na 4k obrotów, fajnie fajnie, potem ogień i lecimy dalej. Pełne skupienie, starałem się nie śmiać jak na skrzyżowaniach kręciłem ją, a ludzie, z aut stojących obok, patrzyli jak na debila. Wszystko pod kontrolą, ogarniam, jechać!
Tak byłem skupiony, że nie zauważyłem kiedy zgubiłem chłopaków. Po cichu zakładałem, że Simin wie gdzie jechać, bo Poznaniak na pewno nie wiedział. W końcu, po 15 minutach jazdy uznałem, że już mogę się zatrzymać i na nich zaczekać. Wybrałem pobocze z lekkim spadkiem, zagasiłem Niunię i czekałem. I tak musiałem odsapnąć, bo Niunia już miała grubo ponad 90 stopni zagrzania.
Chłopaki się znaleźli, można było ciąć. Kwestia odpalenia. Uznałem, że przepyciłem dostatecznie długo, może już jej się poprawiło. Starter zaskoczył, z wydechu jebło czarną chmurą, można było jechać dalej. W zasadzie za chwile Polsza.
Tempo dobre, tyle ile znaki pozwalają, sms do Grubego, że do granicy już już. Pogoda śliczna, lecimy sobie i wtem jeb, TIR rozdupcony, droga zamknięta. Zdech pies.
Stoimy, sikamy, opalamy się, czas leci. Problem z tym, że wylecieliśmy wcześniej, właśnie się rozwiązał. Nie będziemy musieli czekać na Grubego, nie będziemy musieli go kierować prosto do Sanoka, złapie nas w Krośnie.
Czekamy.
Słychać wycie. Leci paczka sportów na słowackich blachach. Zajechali, przywitali się, popatrzyli, pocmokali, mówią do nas, że lecą objazdem, niedaleko, 20-30km wszystkiego. Zaznaczam, że wedle mapy jesteśmy w tym momencie jakieś 20km od granicy.
Zaproszenie oczywiście przyjmujemy, bo co może pójść źle. Jeszcze zabawny obrazek, kiedy jedne maleńkie dziewczątko musi zejść ze swojego giksa, żeby go nawrócić, bo nie sięga nogami do ziemi. Co może pójść źle.
Zastartowaliśmy za nimi, dość radośnie zapieprzają wzdłuż tego korka, jakby nigdy nie mieli akcji, gdzie wkurwiony kierownik postanawia nagle opuścić zgromadzenie i zawrócić. Zostajemy lekko z tyłu, choć ja za nimi gonię trochę mocniej, na granicy dobrego smaku. Jednak czuje się odpowiedzialny, jako przewodnik.
Mijamy korek i jest długi, ładnie profilowany zakręt, grubo ponad 90 stopni, widoczność doskonała, dzięki temu widzę, że w tym zakręcie to maleńkie dziewczę na giksie schodzi tam na kolano. W terenie zabudowanym na kolano i już wiem, że długo z nimi nie pojedziemy, postanawiam się jednak trzymać ile się da. Póki mam przed sobą zawodnika i widzę jak idzie przez winkiel, póty się trzymam. Na prostych mi odchodzą, w terenie zabudowanym idą po 120-140 i też mi odchodzą, ale twardo staram się nadrabiać i mieć ich choć w zasięgu wzroku. Na pierwsze rozwidlenie udaje mi się dojechać tuż za nimi, ale Niunia ledwie zipie, a i ja jestem spięty. Wyrosłem już z napierdalania winkli na ostro. Nigdy nie byłem w tym zajebisty, a brak treningu tylko to pogłębił. Czekamy na chłopaków. Minuty mijają, przez chwile się obawiałem, że pojebali temat. W końcu się pojawili, tempo spacerowe, na totalnym luzie. Minęli nasz skręt i pojechali prosto, w ostatniej chwili Yaszczi się obrócił i nas zauważył. Słowacy stanęli za daleko od skrętu, a ja jak ta pizda, razem z nimi. Chłopaki mieli prawo przegapić. Za to teraz nas minęli, są właśnie na moście, doskonale ich widać, Słowacy i ja ich obserwujemy, Yaszczi ogarnął temat, będą zawracać.
Pewne rzeczy należy robić z klasą.
Z mojej strony patrząc, mamy most, most jest pusty, tylko dwa moto jadące w tym samym kierunku, nagle pisk i te moto prawie się o siebie rozpierdalają. Słowacy okazali się cieniasami, w milczeniu obserwowali, tylko ja doceniłem kunszt kolegów i biłem brawo.
Z Yaszcziego strony patrząc, zauważył, że nas minął, wrzucił prawy kierunek po radomsku, znaczy prawy kierunek do zjechania na pobocze, co by wziąć TIRowski zamach i zawrócić w lewo. Co też uczynił.
Z Simina punktu widzenia patrząc, ogarnął, że źle jadą, zobaczył prawy kierunek u Yaszcziego, zobaczył zaraz za mostkiem zatoczkę, dobre miejsce do zawrotki i..... o kurrrrrrwaaaaaa!!
Z kamery Yaszcziego patrząc, jedzie jedzie, zwalnia coś do skrętu, nagle słychać pisk i w odbiciu lewego lusterka widać nurkującego sztukasa, znaczy fazera.
Pełna profeska. Szanujmy. Kto nigdy prawie nie zaparkował koledze w dupie, ten nie zna życia, a jak się lata na moto, to już w ogóle.
Kolejny oes za Słowakami. Uznałem, że będę się trzymał dalej i pilnował trasy. Niestety oes zaczął się od długiej prostej, Słowacy wyjebali tam ponad dwie paczki i posłałem za nimi spojrzenie, niczym gruby pies, któremu pan właśnie rzucił aport i nas coś liczył.
No chyba ciepojebało.
Poczekałem na dziewczyny i spacerowym tempem przelecieliśmy odcinek, a ten okazał się wykurwisty, bo prowadził dookoła urokliwego jeziorka, z konkretnym winklowaniem.
Słowacy czekali na nas przy kolejnym rozwidleniu. Pojeby, ale dobrze wychowane pojeby.
Jeszcze jeden oes na lajcie i wypadamy na jakąś lepsiejszą dróżkę, Słowacy znowu na nas czekali, tylko po to, żeby wypierdolić dwie paczki w pierwszych dziesięciu sekundach jazdy. Czekali na nas jakieś 5 kilometrów później, gdzie mieli swój zjazd, a nas pokierowali prosto, mówiąc, że gdzieś tam będzie granica. Spoko, pozdro, nara.
Okazało się, że przejechaliśmy z nimi przeszło 30 kilometrów i do granicy z tego miejsca było kolejne 40 kilometrów. No kurwa deal życia zrobiliśmy. Dodatkowo Niunia po przytkaniu paliła lepiej, do tego pałowanie za Słowakami i przy 160 zapala mi się żebrak. To tyle jeśli chodzi o zasadę nie tankowania na Słowacji i zostawiania im jedynie szczyny. Jedziemy.
180km przejechane, żebrak od prawie 20km wali ogniem ciągłym, jeszcze mi brakuje, żeby się zesrał przed granicą i było pchane. Mijamy kolejne wiochy i jest jeden wielki chuj, blada dupa, zło. Przy 30km na rezerwie, kiedy nie miałem już nadziei, właśnie wtedy pojawił się Slovnaft. Bocian, uratowani.
piąte zalewanie: Prawie na granicy, 193km zrobione, 669km total
Zalane aby aby, potem pyta niespełna 30km i wjeżdżamy do Polski, kraju niezliczonych możliwości i cudownych metafor.
szóste zalewanie: zaraz za granicą, 24km zrobione, 693km total
Polsza, Polsza, to naprawdę Polsza, ukochana, jedyna, niezastąpiona. Co za wzrusz. Nie ma jak się wysrać na swojej ziemi, tu inaczej redbule smakują, tu ptaki ładniej śpiewają, tak po chrześcijańsku trochę, tu jest mój dom.
Gruby wydzwoniony, spotykamy się w Miejscu Piastowym. Rzut beretem, chłopaki fajeczka, zaraz startujemy. Dolot po parunastu minutach, przejeżdżamy całą wioskę, po czym wybieramy miejsce postoju, długa prosta na wzgórzu, Gruby musi zdążyć nas zobaczyć, nawet jak będzie ciął grubo, bo Gruby lubi ciąć grubo.
Czekamy.
I kiedy tak sobie czekaliśmy, zajechał skuter. Pan się zatrzymał koło nas. Może uznał, że brać motocyklowa potrzebuje pomocy? Może nie wiedzieliśmy gdzie jechać i on mógł nam pomóc? Nic z tych rzeczy. Kazał nam spierdalać z JEGO podjazdu. Tak.
W końcu przybył. Najpierw usłyszeliśmy przyjemny odgłos V4, potem na horyzoncie pojawił się on, pan w gejowskiej kurteczce. To chyba miało być pod kolor moto, tyle tylko, że kupił kurtkę, potem wyjebał i przeszlifował plastiki i wziął i se je polepił i pomalował na czarno. A kurtka miszcza została. Trochę klasyk. Za to prosta kiera w VFR miazga.
Pojechali, bo co innego mieli do roboty. No, nie do końca. Lecieliśmy w Bieszczady, więc pozostała nam ostatnia rzecz. Pierdolnęliśmy wszystkim i pojechaliśmy w Bieszczady.
Pokierowali się na Sanok i tam mieli odbić na Przemyśl, bo Gruby się uparł, że tu ma być fajnie. No dobra, jak mówi to może i tak jest, się sprawdzi, ale to później, bo czas coś zjeść. Znaleźli my Maka i zamówili ścierwo, następnie potrzebny był spożywczak, bo Grubemu tytoń się kończył. Mówi, że niby zaraz obok, 2 minuty się niby idzie, to poszliśmy. Kurwa, pół życia tam leźliśmy, popołudniowe słońce prażyło, jajca mi się zagotowały... nie, pierdole, nie chce o tym pisać. Nawet gołąbków Yaszcziemu nie kupiliśmy, totalny upadek. Jedynym pocieszeniem było to, że u Yaszcza w końcu langosz i energetyk się przebił. Posadził w maku klocka, się okazało, że to był ostatni twardy, tak zwany bloker. Wziął i się wylał chłopak. To mi trochę humor poprawiło. Poczekaliśmy aż mu się trochę metabolizm poukłada, oczywiście uprzejmie mu cisnęliśmy, no ale nic nie trwa wiecznie, cza było jechać szukać tych winkli Grubego, to pojechali...
Bozia pokarała tą poznańską gnidę. Tej!
Powinklowali i poturlali do Ustrzyków. Tam była ostatnia zalewajka i wbijamy na Pętle Bieszczadzką.
30.05, Środa, blady świt
Zbijanie procentów, drużyna się sypie, rzeszowska patologia, walka o życie, Bajka
Budzę się, podnoszę twarz i widzę ducha Grubego, w sensie przezroczysty taki, który zmywa mopem wielką, czerwoną plamę. Może to krew, bo mu niedźwiedź w nocy nogę odgryzł, może wino wróciło, nie wykluczam. Musimy opuścić salę przed 7 rano, bo przygotowania pod śniadanie trwają. Przenosimy się na balkon i tam jeszcze chwile się zbieramy do kupy. To zbieranie się do kupy możecie zrozumieć dowolnie, każda wersja zadziała.
Pierwsze dmuchania nie wychodzą najlepiej. Simin, jak to Simin, waży prawie tyle, co SVka na sucho, więc u niego niespełna 0,2. U mnie i Yaszcziego pół, za to Gruby mocne jeden. Za szybko stąd nie wyjedziemy, równie dobrze możemy iść spać dalej. Zgruzowaliśmy się na świeżym powietrzu i delikatnie odpłynęliśmy, z bardzo kojącym krajobrazem.
Długo nie pospaliśmy, bo turysty na szlaki wybywali i chcieli zjeść śniadanie na werandzie, gdzie właśnie zażywaliśmy należnego odpoczynku. Tu naturalnie też przyfarciliśmy, bo trafiła nam się ekipa z jakiegoś AWFu, w tym kilka zdrowo zbudowanych joginek, które od razu zaczęły nakurwiać te swoje powitania słońca.
Budzenie w Bieszczadach raz poproszę!
Po rozciąganiu zaczęły się śniadania, kuchnie otworzyli, postanowiliśmy się załapać.
Paróweczki i jajóweczka, zestaw czempiona, do tego miejscowy specjał herbatkowy, w sensie pani wychyliła z okna i zerwała trochę zielska. Mistrzostwo świata, wchodziło jak złoto.
Po śniadaniu okazało się, że joginki dopiero się rozpędzały. Teraz zaczęły się nawzajem smarować kremami, no aż przestałem czytać książkę.
- kto mi posmaruje plecy!
Tak se krzyczały, tak się bawiły i chyba właśnie te okrzyki sprawiły wielkie zmartwychwstanie.
- ja ci posmaruje
Cichy szept wydobył się z czeluści grubego śpiwora, coś się tam nawet niemrawo poruszyło.
Joginki spłoszone zamilkły, znaczy ze słońcem to one i może się witają, ale życia to one nie znają.
Turysty poszły w trasę, zrobiło się spokojniej, można było wziąć prysznic i posadzić kackupe, w zasadzie w dowolnej kolejności. Trochę słabo było z ciepłą wodą, więc prysznic był w pytunie.
Nie było mowy o jeździe jeszcze przez parę ładnych godzin, ale coś robić trzeba było. Zebraliśmy graty na kupę, żeby nie przeszkadzać w ruchu turystycznym i uzbrojeni w dowody osobiste i kilka butelek wody ruszyliśmy na szlak. Byliśmy zaledwie dwie godziny od granicy ukraińskiej. Rok wcześniej zatrzymali nas na granicy ruskiej, pewien poziom trzeba trzymać. Ambicja, upór, wytrwałość, atakujemy!
Przeszliśmy 200 metrów, do pierwszych drzew, rozłożyliśmy hamaki i poszliśmy spać. Taki chuj.
No dobra, Gruby poszedł dalej, bo on musiał co nieco z krwi wyrzucić. Relaks trwał około godzinki, bywały momenty, że było słychać tylko śpiew ptaków i nasze pierdy, cudowne wygaszenie i reset.
Po powrocie Grubego ze szlaku udaliśmy się w drogę powrotną, całe 200 metrów. Styrani dotarliśmy do schroniska i to był moment, kiedy należało zacząć podejmować decyzje. Plan był lecieć przez Łódź, co by zgarnąć taką jedną uroczą osóbkę, ale to był moment prawdy. Do Łodzi byśmy dolecieli, ale nie było mowy, żebyśmy stamtąd polecieli dalej. Nie w przypadku startu po południu, na takim zmechaceniu. Nastąpił podział grupy, Simin postanowił lecieć do Łodzi, bo miłość nie wybiera. My zostaliśmy cucić Grubego, by następnie ruszyć w prostej linii do Ostródy. Jest plan.
Simin poleciał, Gruby odpłynął, a my z Yaszczim siedzieliśmy sobie i w zasadzie robiliśmy nic. Nadal fajnie, nadal miło, kredyt dobrego klimatu zbyt duży, by tak po prostu się wyczerpał.
Koło 13 alkomat i samopoczucie Grubego powiedziało, że możemy się zbierać. Jeszcze dla pewności wciągnęliśmy żurek i już zapakowani turlaliśmy szlakiem ku naszemu przeznaczeniu.
Dokończyliśmy Dużą Bieszczadzką i udaliśmy się w stronę Sanoka. Kurwa, nie sądziłem, że taki dzień nastanie, miałem dość winkli. Tempo mieliśmy poniżej przepisowej, auta za nami się zbierały w ogonek, było ciężko. Po przebyciu 30km mieliśmy pierwszy postój i pierwsze kryzysy, szczególnie Gruby, który tracił wiarę. Krótka drzemka w pobliskim parku i lecimy dalej.
ósme zalewanie: Lesko, 128km zrobione, 940km total
Doturlaliśmy do Leska. Jakieś 50-60km od schroniska. Zalaliśmy szpeje i na chwile siedliśmy na miejscu wypoczynkowym, ładne, zadaszone. To był kolejny moment prawdy i uznanie swoich słabości. Gruby powiedział, że tu zostaje, w ogóle żałował, że opuścił schronisko, bo mógł tam przekimać jeszcze jedną noc, no ale 50km w drugą stronę już robić nie zamierza. W zamian postanowił tu się przekimać, a potem powolutku poturlać do Puław, do których miał stąd mniej jak 300. Akurat przechodził koło nas pracownik stacji, który kosił trawniczek i któremu oznajmiliśmy, że kolega tu sobie kimnie i czy byłby tak uprzejmy rzucić okiem od czasu do czasu. Pracownik z błyskiem w oku i z idealnym wyczuciem żartu odparł, że on zadba, żeby Gruby nie musiał spać sam. Jak ja kocham takie przypadkowe interakcje! Jak ja uwielbiam mieć takie sympatyczne nawiązanie z zupełnie obcymi ludźmi. Pytają się mnie często skąd ja biorę te wszystkie opowieści, a one nas otaczają, wystarczy być na nie otwartym, wystarczy przebić ten murek, to zacietrzewienie malujące się na otaczających nas ludziach, którzy toczą nierówną walkę z tym zjebanym życiem, wystarczy do nich wyjść z uśmiechem i serduchem w łapie, a otwierają się jak kwiaty na wiosnę. No dobra, czasem trafi się chuj, ale i tak warto próbować.
Odjechaliśmy, mając śpiącego Grubego w lusterkach i Troskliwego Misia z obsługi stacji, kręcącego się obok. Przez chwile się zastanawiałem, czy Troskliwy Miś pozwoli Grubemu spać, czy też może wykorzysta okazje i zerwie mu gwint. W zasadzie zdałem sobie sprawę, że w obu scenariuszach Gruby wygrywa, więc już spokojny ruszyłem w trasę, a dopiero teraz miało się dziać.
Z Sanoka do Rzeszowa, w Rzeszowie jeden wielki, pierdolony remont, niewdzięczni, bądź nienauczeni kierownicy, a tak w ogóle to jebane 100 kilometrów terenu zabudowanego, z pagórkami, autobusami i TIRami. Minęliśmy Rzeszów i zdaliśmy sobie sprawę, że mamy przejechane raptem 160km, minęły 4 godziny, a do mety jeszcze ponad 500. Trochę nami tąpnęło.
dziewiąte zalewanie: za Rzeszowem, 111km zrobione, 1051km total
Pałujemy, pałujemy jak popierdoleni. Kac dawno minął, organizmy pobudzone hektolitrami energetyków, słońce powoli się chyli, napierdalamy jak samo zło. Dolatujemy do Ostrowca, przerwa na zalanie i złapanie oddechu. W tym miejscu warto wspomnieć. Obaj mamy SVki, z tymże Yaszczi gaźnikową, ja wtryskową. Moja ciut mniej pali, w związku z czym na każdej stacji uprzejmie i z uśmiechem pytam Yaszcza ile mu wzięła. Nie omieszkałem i tym razem.
- to ile? (uśmiech)
- spierdalaj (uśmiech)
- no mów, mów
- 7,17
- a pierdolisz
- no poważnie, a co? tobie lepiej?
- sam popatrz
- o kurwa
- no
- czekaj, wyfocimy, bo fajna akcja
dziesiąte zalewanie: Ostrowiec, 118km zrobione, 1169km total
Polecieli dalej, w Paszczę Szaleństwa, zwaną w niektórych kręgach również jako Radom. W tym miejscu oczywiście chciałem wymyślić coś głupiego, bo Radom, ale życie pisze takie scenariusze, że najstarszym góralom się nie śniło i ja wam teraz mówię, że nic z poniższego obrazka nie jest ściemą. Ja wiem, że tu czasem lekko przekręcę, tam podkoloryzuje, wiadomo, prawda nie powinna spierdolić dobrej opowieści, ale to poniżej naprawdę się wydarzyło i ja to w swojej durnej bani roztrząsałem bite sto kilometrów. Dobra, do rzeczy, obrazek.
Lecim, Yaszczu prowadzi, ja za nim. Doganiamy golfa trójkę, blachy WRA, tunning taki, że alusy jakieś w pytę, że ledwie gumy na to nawinęli, przyciemnione szyby, kolor wyzywający, wydechu nie słyszałem, bo mam swój. Der Klassik. Leci, Yaszczu go dochodzi i nagle jeb, golf ostry strzał w lewo na sąsiedni pas, jednocześnie stopy zaświeciły i wszystko to trwało dosłownie chwile i zaraz wróciło do normy. To były ułamki sekund, ja to przerabiałem w bani, o chuj radomskiemu gówniakowi chodzi, co mu tam kiep spadł na gacie, czy co? Trybiłem, trybiłem i w końcu do mnie dotarło, a jak do mnie dotarło, to z trwogą spojrzałem na pobocze. Była tam. W pełnym majestacie, stała połową dupy na trawie, połową już na asfalcie. Sarna, majestatycznie. Yaszczi przeszedł koło niej na prostym autopilocie, a ja byłem w hipnozie. Patrzyłem na nią, w efekcie jechałem na nią, a ona była całkiem nieruchoma.
I wtedy ożyła. Drgnęła i w mgnieniu oka się zerwała do biegu, ale tak szybko to zrobiła, że nie zdążyłem puścić sygnału do dupy, że czas puścić zwieracze. Byłem przekonany, że to jest właśnie ten moment, że moje przeznaczenie mnie spotka właśnie tam, gdzie spotkać mnie powinno, pod Radomiem. Już robiłem rachunek sumienia, już się zastanawiałem, czy sfarcę i zawiozą mnie do Ostrowca, czy już bliżej Radom.
I wtedy się okazało, że start był 180 stopni obrócony. Spierdoliła do tyłu, jak tylko sarny potrafią. Wyrok odroczony, odetchnąłem. Przyznam się wam, że ja o tym Yaszcziemu nie mówiłem i jest duża szansa, że on nie widział tego. Nie mówiłem mu, bo dla niego jazda w nocy i spotkanie zwierzątka jest jak kryptonit dla spajdermena, no kurwa spala go w środku. Możliwe, że czytając to właśnie się dowiaduje jak blisko było.
Ale do brzegu, bo ten scenariusz ma radomski twist taki wchuj, że sam w to nie wierzę.
Yaszczu śmignął golfiaka i ja go dolatuje, mam już mijać i spoglądam na gówniaka kierownika, bo on też to widział, on też to przeżył, mamy jakąś nić połączenia. Wszak większość z nas zna Kacka i wiemy, że nawet ten łez padół Radom może zrodzić perełkę, może ten młody gniewny jest jakoś sensownie poukładany, może spotkamy się spojrzeniami i w nim zawrze się całe nasze wspólne zrozumienie tego świata.
Mijam, zaglądam, w środku siedzą cztery zakonnice.
Radom.
Polecieliśmy dalej.
Przez Radom na strzale, potem już siódemka i obroty Niuni na szóstym biegu wzrastają do 8k i więcej, co w jej przypadku na tym biegu mówi, że mnożymy razy 20 i mamy aktualną prędkość.
Zalaliśmy Niunie i poturlaliśmy do Maka. Ruch był jak w ulu, kolejka do makdrajwa kosmiczna, ze spokojem wzięliśmy zapychacze i siedliśmy na krawężniku. Zadziwiające, bo po tym parkingu ciągle ganiali ludzie i każdy mijający z uśmiechem nam życzył smacznego. Już kiedyś o tym mówiłem, Warszawa w małych dawkach jest miejscem wspaniałym.
Jest po 21, do mety trochę ponad 200 kilo. W dobrych warunkach byśmy to łyknęli w półtorej-dwie godzinki, ale jest noc, mamy za sobą 8 godzin jazdy, zeszło z nas powietrze i na dodatek pół Wawki wali nad morze na długi weekend. Zakładamy trzy, może nawet cztery godziny.
Jesteśmy świadomi swojego zmęczenia, jesteśmy świadomi ciemności, jesteśmy świadomi przemykających po drodze zwierzątek, takich jak żubr, bóbr, kurwa, łoś, lis, wilk, kuna, koń, wydra, ryjówka, zając. Mamy się na baczności, twardo postanawiamy być ostrożnym.
Wystartowaliśmy i od razu się zgubiliśmy, w sensie się, nawzajem, a było to tak, że ja prowadziłem, były 3 pasy zatkane całkowicie, a to jest moja codzienność dojazdowa do pracy i ja sobie zapiąłem szósty bieg, rozbujałem do setki i sobie między tymi autami leniwie leciałem, w swoim mały bąblu. W lusterku cały czas widziałem pojedyncze światło motka, więc robiłem swoje. Kilometry nawijałem monotonnie, korek wydawał się nieskończony, kiedy to nagle, tak po prostu, zniknął, ale tak nagle. Zacząłem lekko przyspieszać i wtedy zrozumiałem, że coś tu nie gra. Teraz było widać lepiej i zdałem sobie sprawę, że światło z moto Yaszcza było trochę za mocne. Nawinęliśmy już ponad tyś i wiedziałem, że jego lampa główna, to jak pozycyjne w maluchu. Zwolniłem, dobiłem do prawej i czekam, moto zwolniło razem ze mną i dalej leciało w formacji. No kurwa, chyba mam zwidy, może to zmęczenie, tak sobie myślałem, kiedy w końcu ta Yamaha za mną się znudziła, wyprzedziła i poleciała swoje.
Yaszcza ani widu ani słychu. Ups.
Lecieliśmy dalej, acz tempo nam spadło. Samochody nas mijały, monotonia i zmęczenie nad dobijały i w zasadzie to był moment, gdzie potrzebowaliśmy jakiegoś pozytywnego bodźca, czegoś co nas podniesie na duchu. I taka sytuacja miała miejsce, tylko jakoś nie do końca pozytywna.
Lecieliśmy ekspresówką, aut jakoś dużo nie było, więc wiedzieliśmy, że coś się musi dziać, skoro na horyzoncie ukazało się wiela świateł stopu i awaryjnych. Dolecieliśmy i naszym oczom ukazał się rozjebany łoś. Tak, łoś, taki gigant, który zajmował półtora pasa i auta mijały go poboczem. Żył jeszcze, rzucał się tam na ziemi, miałem nieszczęście to widzieć, a widok ten prześladował mnie już do końca trasy. Kop w jaja dla naszej psychiki.
Ekspresówka się skończyła, my też. To jest trudny moment, to jest mroczny wiek i byliśmy bliscy poddania się. Mieliśmy śpiwory, karimaty, hamaki, w zasadzie złapać chwilę snu mogliśmy wszędzie, to by nawet nie był zły pomysł, zamiast tego brnęliśmy dalej przez zaspy i zawieruchy, wróć, przez monotonie i otępienie. Prędkość momentami spadała nam do 40 kilo na godzinę, próbowaliśmy się łapać na zderzak mijających nas aut, żeby holowały, ale te jechały dla nas za szybko. Próbowaliśmy się zmieniać na prowadzeniu co kilka kilometrów, bo ten prowadzący jednak się trochę rozbudzał na myśl o spotkaniu sarenki, czy łosia. Raz udało nam się zaczepić za ciężarówkę i kolejnych kilka kilometrów udało nam się nawinąć. Za znakiem 60km do Ostródy zrobiliśmy postój i to był moment, kiedy postanowiliśmy zatrzymywać się co 10-20 kilometrów. Było naprawdę słabo. Trudy ostatnich dni i oczywiście bieszczadzka akcja odcisnęły na nas mocne piętno. Marudziliśmy na postoju, schowani gdzieś między naczepy TIRów i ich śpiących kierowców.
Mieliśmy jednak ważny cel. W tym roku Andy z nami nie mógł polecieć na wojaże, bo robił za ciecia na zlocie. Chcieliśmy przyjechać ten jeden dzień wcześniej, żeby spędzić z nim trochę czasu, najebać się trochę, zanim obowiązki obozowe go zawezwą. Pojechaliśmy dalej.
Jest ciężko, mamy zwidy. Yaszczi raz prawie wyjebał, bo mu wzrok już płatał figle i gra cieni wydała mu się zającem wbiegającym pod koła. Turlaliśmy 40-50 kilo na godzinę, znaki mówiły, że jeszcze dziesiątki kilometrów przed nami, że ukończenie tej misji jest niemożliwe, że w końcu ktoś po prostu zjedzie na pobocze i odmówi współpracy.
I kiedy byliśmy bliscy porażki, wtedy wydarzył się cud. Siódemka przestała być zadupną jednopasmówką, a zaczęła być ekspresówką, a może i autostradą, nie wiem, bo znaków już nie przyjmowałem do wiadomości. Jak na zawołanie pojawił się też lokales na tablicach z Giża, który szedł mocne 150, a my w przypływie desperacji zapięliśmy mu się na zderzak i szliśmy za nim w ogień. Kilometry połykaliśmy w zastraszającym tempie, nagle szansa ukończenia tego wszystkiego stała się na powrót realna, to nas pobudziło, musiało się udać.
Lokales dociągnął nas do Olsztynka, gdzie zjechaliśmy. Złośliwi twierdzą, że pojebaliśmy trasę, a tak naprawdę musieliśmy zobaczyć ten legendarny olsztynkowy ryneczek. Jest w deche, potwierdzam.
Po chwili wróciliśmy na dobrą trasę i pozostałe 20-30km przelecieliśmy już na względnym luzie. Oczywiście źle zjechaliśmy w Ostródzie i musieliśmy przebijać miastem, ale te 10 kilo to już był spacerek. Przy okazji namierzyliśmy stacje i sklep. Po chwili skończył się asfalt i zaczęła klepana dróżka. Tak zaczynaliśmy, tak też skończymy. Jeszcze kilkaset metrów i jest brama ośrodka. Ktoś doskakuje i uchyla nam jedno skrzydło, zatrzymuje się, otwieram szybę w kasku i... i mi jakiś gość pcha do środka szyjkę butelki z jakąś trucizną.
Kubuś i jego zbierający okrutne żniwo bimber. Czy ja śnię? Zdjąłem kask, ujebał mnie komar,witamy w ośrodku Bajka Panie Pawle.
Zwlokłem się ze szpeja, wymiśkowałem się z Kubusiem, wziąłem nawet łyczek trucizny, naparstek ledwie, a wytrząsło mnie równo. Poszedłem szukać ludzi. Najpierw namierzyłem Andiego. Zakrzyknałem. Odwrócił się, zbyt gwałtowanie chyba, bo mu systemy równowagi nie nadążały. Zaczął ogniskować na mnie wzrok i już wiedziałem, że on tu się nie nudził. Poprzytulaliśmy się i ledwie mi zdążył cześć powiedzieć, a już mnie gdzieś ciągnął, już mi perorował o jakichś dupeczkach tu i tam. Po drodze ukazała się kolejna postać. Temu chodzenie przychodziło już z dużą trudnością, widać było, że z grawitacją to już na śmierć i życie idzie. Dobił do nas. Z początku nie poznałem.
- siema
- dziaśśśmmmmm
- co?
- dziaśśśmmmmm
Planowaliśmy z Mojżeszem wrócić bladym świtem, więc nie wchodziło w grę chlanie i imprezowanie. Raptem 3 piwka od 16 zrobione i potem już wrzucone na luz. Kładłem się do wyrka, kiedy ekipa wpadła w ten swój patologiczny klimat. Jedne motki dziwnym trafem zaczęły się zakopywać w piachu po ośkę, inne za to jeździły po domkach.
Na przykład leżysz sobie w łóżeczku, powoli się wygaszasz i nagle w drzwiach domku, a pamiętajmy, że tam jest wąska weranda i schody, pojawia się moto.
- Kurwa, Karolek, tu już byłeś!
- a, no spoko, to na razie.
I moto znika.
Pewną legendą obrasta już tekst, który chyba jest najlepszym podsumowaniem całej tej imprezy. Do Andiego podbił cieć z ośrodka i powiedział mu tak:
- Panie Andrzeju, ktoś z pańskiej grupy próbuje wjechać na drzewo...
I na tym zakończmy ten opis.
03.06, Niedziela, blady świt
Powroty
Była 5.30 jak Mojżeszowi zadzwonił budzik. Bez zbędnych akcji zapakowaliśmy graty na moto i o 6 wystartowaliśmy.
piętnaste zalewanie: Ostróda, 179km zrobione, 2126km total
Tempo zdrowe, ani się obejrzeliśmy jak doskoczyliśmy do rogatek Warszawy. Tankowanie, kupa, piciu, lecą dalej.
Ogień na obwodnicę Kielc. Przed Miechowem postój na szybkie siku, oraz pożegnanie. Jak zwykle zlotowe powroty z Mojżeszem zaliczamy we dwóch i jest to połączenie ekspresowego przelotu z dużym spokojem i zerowym współczynnikiem przypałów. Tak jak być powinno.
Od Miechowa na Wolbrom, potem Olkusz, wreszcie Jerzmanowice i od tego momentu trzeba uważać podwójnie, bo nie ma nic bardziej pojebanego, niż wtopa 5km od domu, po zrobieniu ponad 2k. Szczęśliwie nic się nie wydarzyło i koło 12 zawitałem w domu. Wyszło w sumie w okolicach 2650km nawinięte. Całkiem nieźle. Teraz jeszcze tylko 2-3 miesiące nerwowego sprawdzania skrzynki na listy i potem będzie luz. Już myślę o zlocie 2019.
Preludium
Rozpoczyna
się druga połowa szlagierowego spotkania krakowskiej Serie B,
Niegoszowianka Niegoszowice podejmuje Wisłę Rząska. Pierwsza akcja
drugiej połowy kończy się bramką dla gospodarzy i wszyscy czterej kibice
szaleją z zachwytu. Pogoda nie rozpieszcza, słońce świeci mocno,
goście przyjechali gołą jedenastką z kilkoma oldbojami, więc w zasadzie
ten mecz jest już przesądzony, goście z Rząski się zmęczą i zostaną rozstrzelani. Wbrew temu goście wbijają bramkę i już do końca meczu jest
nerwowo.
Gwizdek końcowy, schodzę do szatni, rozglądam się za motkami. Yaszczi i Simin powinni już tu być od co najmniej trzydziestu minut. Dzwonię:
- no gdzie wy?
- zajebisty mecz Łełek! Głośno cię dopingowaliśmy!
- no dobra, ale gdzie wy jesteście?
- no koło szatni stoimy.
- jak kurwa koło szatni stoicie, jak ja stoję koło szatni?
- no piłkarze właśnie schodzą...
- czekaj, na jakim wy boisku jesteście?
- ...
Początek
zlotu mieliśmy zajebisty. Chłopaki przez pół godziny darli mordy na innym meczu i nawet mnie w jednej drużynie znaleźli i twardo
dopingowali. Przynajmniej im się wyjaśniło czemu ten inny Łełek tak
dziwnie na nich patrzył. Także ten.
Polały się browary, jakieś
smarowania, oglądanie trasy, ogólnie to jest ten wykurwisty wieczór przed
zlotem, kiedy wiesz, że przez kolejnych kilka dni odechce ci się jazdy na
moto, odpadnie ci dupa, a twój organizm obrazi się na ciebie kilka razy
za zbyt wysokie stężenie każdego jednego gówna, które dasz radę w siebie
wpakować. Bosko.
Simin naprawia błotnik pod surowym nadzorem Lulki |
28.05, Poniedziałek, blady świt
Zakopianka, Słowacka Podkowa i sex w Dolinie Pięknej Pani
Z
wyra zwleczone koło 5. Nie ustawiałem budzika, bo i po co, było pewne,
że mnie radość na nadchodzącą przygodę z wyra zwlecze. I psy. Wykarmiłem, przesrałem i zabrałem
się za śniadanie, to poniekąd też delikatna tradycja naszych zlotowych
wojaży, zaczynając od królewskich biesiad u Grubego, na parówkach
podgrzewanych w przeciętym wodnym baniaku u Yaszcziego kończąc.
Była jajówa, były parówki, siadło.Bieda namiastka legendarnego śniadania Grubego |
Zaraz zaczynamy |
pierwsze zalewanie: przed zakopianką, 20km zrobione, 20km total
Lubię zakopiankę. Po tylu latach nadal ją lubię, choć już tak nią nie zapierdalam. Wróć, nigdy nią nie zapierdalałem, ale latałem dość szybko. Obecnie jest to relaksacyjne 130, które można trzymać całą trasę i przyspieszać tylko na winklach. Zdrowa prędkość, szybciej niż auta i jednocześnie bez zwartych pośladów w złożeniach. Odpręża mnie to. Już na początku przyjęliśmy, że oesy robimy rozsypani, w tempie dowolnym. Punkty zborne były ustalone, więc można było. Już na wejściu Yaszczu został z tyłu, a Simin wyjebał jak z procy. Ten pierwszy, nieprzyzwyczajony do pagórkowatego terenu, mierzył się ze śniadaniem, które mu podchodziło do gardła, natomiast ten drugi zrobił kilka fajnie profilowanych winkli i poczuł krew. Fajnie to wyglądało na postoju, gdzie jeden szukał klopa, a drugi z ryja bananował. Bez przypałów przefrunęliśmy zakopiankę, potem była Patelnia, wreszcie odbicie w Nowym Targu, by za chwilę przed Jurgowem zalać się przed wjazdem na Słowację.
drugie zalewanie: przed granicą, 92km zrobione, 112km total
Na Słowacji klasyk. Jechać przepisowo i przejechać całą bez tankowania, ewentualnie zostawiając tylko szczynę na poboczu.
Słowacja wita
Początek na pamięć, byłem tu milion razy. Przez Jurgów pod Tatry, chwilę wzdłuż, potem przeskok do Tatrzańskiej Łomnicy, gdzie zwykle jest wciągana Bryndza, dziś natomiast tylko fot. Stąd odbicie na Poprad i po drodze jeszcze jedna focisza z panoramą Tatr. Po drodze mijaliśmy Sport Camp, gdzie biwakowałem paręnaście razy w czasach ostrego śmigania po górach. Został tylko gruz, zburzyli nawet spożywczaka, gdzie zwykłem się delikatnie najebywać. Smutny był to widok.Tatrzańska Łomnica jak zwykle na propsie |
Szczyna z widokiem. Zaraz Poprad. Pogoda taka, że aż trudno uwierzyć |
Dobiliśmy do Popradu, słowackie oznakowanie jak zwykle wkurwiało, no bo skąd mieliśmy wiedzieć, że aby trafić na naszą ścieżkę 66, to tak naprawdę trzeba jechać 67? Było źle, słońce prażyło tak, że aż Simin musiał poratować nawigacją z telefonu. Było to nieco niemęskie, no ale w jednej wsi skończyła się nam droga i działać trzeba było. Po odnalezieniu odpowiedniej dróżki poszło już spoko. Widoczki doskonałe, asfalt prawie też, kilometry połykaliśmy szybciutko, humory dopisywały, a potem był długi tunel i w tym tunelu Yaszczi i już chyba wszyscy wiedzą co musiało się wydarzyć.
Yaszczi w tunelu
Podkowa
Słowacka Podkowa |
Już do granicy nic się nie wydarzyło. Wpadliśmy w rytm 90-50-90, w sensie niezabudowany-zabudowany-niezabudowany. Potem granica i już były Węgry. To się od razu dało poczuć. Węgrzy, podobnie jak Polacy, mają wyjebane na ograniczenia prędkości, za to oznaczenia drogi jakieś takie przystępniejsze. Humor w zasadzie psuł tylko fakt, że Yaszczi walił już na oparach, bo jego chabeta nie lubi spokojnej jazdy, w sensie pali tyle samo jadąc szybko i wolno. Szczęśliwie doturlaliśmy do miejscowości Ozd i znaleźliśmy Shella. Jestem do tej stacji uprzedzony, ale jak to się mówi, kto wybrzydza ten nie rucha. Zajechaliśmy i miły zaskok, nikt mi nie blokował dystrybutora za to, że nie zsiadam z moto, jak to zwykli mi robić w Krakowie. W zamian miły pan się spytał po angielsku czy coś mi trzeba. No fajne przyjęcie. Zalaliśmy i dalej nam w drogę, Eger na wyciągnięcie ręki.
trzecie zalewanie: Ozd, 203km zrobione, 315km total
Zawitali w Egerze, dojazdu do noclegu naumiałem się bez problemu i trafiliśmy jak po sznurku. Trochę się naszukałem miejscówki z zamkniętym podwórkiem i płotkiem takim, że motków 'z ulicy' nie widać. Warto było. Uchylono nam bramę, wtoczyliśmy chabety i naszym oczom ukazał się las krzyży... wróć, oczko wodne, mała fontanna i świątynia dumania. Kilka pokoi bardzo klimatycznie rozmieszczonych. Właściciel nie robił problemów z dodatkowym zawodnikiem. Skasował więcej i dał kluczyk do dodatkowego pokoju. Ogólnie starsze, miłe małżeństwo, całkiem znośny angielski. Powitali nas dobrze zmrożonym czerwonym. Niby nie dało się poprawić naszych humorów, a jednak dali radę.
Jakby ktoś szukał noclegu to szczerze polecam i namiary dać mogę.
Przytulne podwórko, motki pod ręką, mały stoliczek, w sam raz na wino |
Świątynia dumania. Wcale tam nie srałem, nikt mi nic nie udowodni |
Szukaliśmy langosza i nawet znaleźliśmy odpowiednią budę, ale już było pozamykane. Postanowiliśmy rozegrać sprawę profesjonalnie. W domku była mikrofala, więc na mieście wciągnęliśmy tylko lody podane w zawiniętych gofrach (cudo!), po czym w pobliskim Tesco uzbroiliśmy się w dwie tony Tesco-pizz. Wróciliśmy na kwadrat, zeżarliśmy ile się dało i udaliśmy się w wiadomym kierunku, znaczy do Doliny Pięknej Pani.Zapewne paru czytelników ogarnęło nagłówek tego rozdziału i dopatrzyła się sexów. Moja żona na pewno i teraz czyta uważnie, hehe. Już śpieszę z wyjaśnieniami. Dolina Pięknej Pani to nic innego jak zaułek pełen knajp, gdzie z nalewaków płynie naprawdę doskonałe wino. Plan mieliśmy standardowy, napić się wszędzie. Weszliśmy do pierwszej miejscówki od lewej. Starsza pani rozpoznała w nas polaków, rzuciła kilka polskich słówek, po czym przyniosła butelczynę, która już wcześniej była otwarta. Zaczęła nam wmawiać, że to dziesięcioletnie wino jest, bo tak jest napisane na tej butelce. Simin się skonsternował i cichaczem nam powiedział, że on takie wino kupuje w Tesco, dokładnie takie. Pani próbowała nam wcisnąć tą butelkę, a po spotkaniu się z naszą odmową skasowała nas na gruby hajs za 3 małe lampki. Zapłaciliśmy tam za te lampki tyle, ile w kolejnym miejscu kosztowały 2 litry wina. Tak oto na wejściu zostaliśmy wyruchani.
Druga knajpa też lekko zachwiała naszymi humorami. Sprzedawca siedział przed wejściem i gadał z kolegą. Na nasz widok strzelił cierpiętniczą minę i wlazł do środka. Zagadywany dawał tylko podstawowe informacje i cierpliwie czekał na nasze decyzje, ale z tej cierpliwości biła zwykła niechęć. Rzucił cenę, wybraliśmy wino, po czym przychodzi do płacenia, a ten nam podaje cenę 3 razy wyższą. Okazało się, że wino na miejscu jest znacznie droższe od wina na wynos. No to wszystko ma sens, jest logiczne, ale sposób w jaki nas o tym poinformował był niefajny. Taka pogarda ukryta za wymuszoną uprzejmością. No kurwa.
Wyszliśmy lekko dobici. Inaczej to miejsce pamiętałem. Mieliśmy wejść do kolejnej knajpy, ale nagle one wszystkie wydały nam się takie same, tak samo nieprzyjazne. I kiedy tak się szwendaliśmy, to mijał nas jakiś lokalesowy żulik, który się przyjaźnie uśmiechnął i wskazał mi paluchem jedną z piwnic. Poważnie mówię. Nie podobał nam się klimat tej piwnicy, ale z drugiej strony żadna nam się w tej chwili nie podobała. Wbiliśmy do środka, obsługiwał młody chłopak z łamanym angielskim. Wzięliśmy po lampce, siedliśmy przy stoliku. W dolinie pustki, środek tygodnia, za to pogoda zacna i w zasadzie nie potrzeba nam innego towarzystwa jak nasza trójka.
Wypiliśmy po lampce, gadając o kolejnych dniach i ustalonych trasach, potem druga lampka, potem trzecia... i nagle, tak nagle, nie wiedzieć kiedy, wszyscy trzej zaczęliśmy się brechtać jak pojebani. Nagle klimat się rozkręcił w pytę.
Wzięliśmy jeszcze po lampce i do tego przy okazji 18 litrów w butelki. Nagle stało się jasne po co dygam z plecakiem. Doświadczenie to jednak ważna sprawa. Następnym razem Yaszczi i Simin wparują tu z torbami podróżnymi, takimi na kółkach.
Wychlaliśmy co się tylko dało wychlać i ruszyliśmy z buta w drogę powrotną. Ja z tą noclegową miejscówką nie żartowałem, ona jest zajebista, bo marsz ze śmiechawami, tankowaniem i szczaniem po kątach zajął nam niespełna 20 minut.
Na miejscu pizza z mikrofali i zapasy wina dziwnym trafem się nam uszczupliły o 2 litry. Doskonałe zakończenie pierwszego dnia wyprawy. Znaczy pierwszego dla mnie, bo Yaszczi był już w rozjazdach drugi dzień, a Simin trzeci. Ten to miał naprawdę problem trafić do Ostródy.
Druga knajpa też lekko zachwiała naszymi humorami. Sprzedawca siedział przed wejściem i gadał z kolegą. Na nasz widok strzelił cierpiętniczą minę i wlazł do środka. Zagadywany dawał tylko podstawowe informacje i cierpliwie czekał na nasze decyzje, ale z tej cierpliwości biła zwykła niechęć. Rzucił cenę, wybraliśmy wino, po czym przychodzi do płacenia, a ten nam podaje cenę 3 razy wyższą. Okazało się, że wino na miejscu jest znacznie droższe od wina na wynos. No to wszystko ma sens, jest logiczne, ale sposób w jaki nas o tym poinformował był niefajny. Taka pogarda ukryta za wymuszoną uprzejmością. No kurwa.
Wyszliśmy lekko dobici. Inaczej to miejsce pamiętałem. Mieliśmy wejść do kolejnej knajpy, ale nagle one wszystkie wydały nam się takie same, tak samo nieprzyjazne. I kiedy tak się szwendaliśmy, to mijał nas jakiś lokalesowy żulik, który się przyjaźnie uśmiechnął i wskazał mi paluchem jedną z piwnic. Poważnie mówię. Nie podobał nam się klimat tej piwnicy, ale z drugiej strony żadna nam się w tej chwili nie podobała. Wbiliśmy do środka, obsługiwał młody chłopak z łamanym angielskim. Wzięliśmy po lampce, siedliśmy przy stoliku. W dolinie pustki, środek tygodnia, za to pogoda zacna i w zasadzie nie potrzeba nam innego towarzystwa jak nasza trójka.
Na spokojnie |
Tak |
Wychlaliśmy co się tylko dało wychlać i ruszyliśmy z buta w drogę powrotną. Ja z tą noclegową miejscówką nie żartowałem, ona jest zajebista, bo marsz ze śmiechawami, tankowaniem i szczaniem po kątach zajął nam niespełna 20 minut.
Pan Paweł przyszedł na kulturalną degustacje |
Pan Paweł dwie godziny później |
29.05, Wtorek, rano
Park Bukki, węgierski seks grupowy, słowackie winkle, Gruby, Góry Stolcowe oraz legendarna bieszczadzka najebka
Budzimy się. W głowach leciutko szumi. Podmycie, pizza z mikrofali i dmuch w alkomat. Byliśmy przygotowani na ewentualności. Przy ostrym zrobieniu walimy na termy, przy lżejszym po prostu na miasto. Gubimy procenty, wsiadamy na motki i wracamy do Polszy. Zanosiło się na mocne wyniki, bo dzień wcześniej parę ładnych lampek się przelało, a potem jeszcze złoiliśmy butelczynę na kwadracie.
Alkomat wskazał zero.
Kurwa, co robić. Tego się nie spodziewaliśmy. Nic to, zapakowaliśmy na moto i pojechaliśmy na miasto coś zjeść. W efekcie cały wyjazd przyspieszył się nam o dobre dwie godzinki, znacznie wcześniej daliśmy znać Grubemu i zaskoczyliśmy go jeszcze w robocie.
Do centrum, na targ, do budy z langoszami. Do tego dobraliśmy miejscowy napój energetyczny z dolnej półki. Szykowało się ostre przesranie w trasie. Lubimy życie na krawędzi.
Zbieramy się do wylotu. Tu ma miejsce akcja z kluczykami. Po necie krąży już filmik, nawet ludzie z fabryki ciągną ze mnie bekę. Dla niewtajemniczonych, moto miałem tak zapakowane, że wsiadanie tylko z prostego kopa. Taki kop wymaga miejsca na rozpęd i uniesienia nóżki. Tutaj miejsca zabrakło. Szarpałem się dłuższą chwilę, a kiedy zwróciłem się do szanownych kolegów o pomoc, to ci w skupieniu mnie obserwowali, a gnida Yaszczi dodatkowo nagrywał...
Yaszczi ignorant nawet nie wiedział gdzie jedziemy. Miał wyjebane na trasę, po prostu w błogiej niewiedzy nawijał kilometry i łapał zen.
- tej, ale to nie jest ta sama trasa co wczoraj, nie?
- no kurwa raczej!
- bo jakoś winkle się nie kończą.
Bukki się skończyło, dojechaliśmy do Miszkolca, potem objęliśmy kierunek Koszyce. Dobry czas mieliśmy. Jeszcze tylko tankowanie i przekraczamy granicę. Byle nie zalewać na chujowej stacji... kurwa.
czwarte zalewanie: Przed granicą ze Słowacją, 161km zrobione, 476km total
Park Bukki, węgierski seks grupowy, słowackie winkle, Gruby, Góry Stolcowe oraz legendarna bieszczadzka najebka
Budzimy się. W głowach leciutko szumi. Podmycie, pizza z mikrofali i dmuch w alkomat. Byliśmy przygotowani na ewentualności. Przy ostrym zrobieniu walimy na termy, przy lżejszym po prostu na miasto. Gubimy procenty, wsiadamy na motki i wracamy do Polszy. Zanosiło się na mocne wyniki, bo dzień wcześniej parę ładnych lampek się przelało, a potem jeszcze złoiliśmy butelczynę na kwadracie.
Alkomat wskazał zero.
Gupi Yaszczi dumny z siebie, niewiadomo czemu. Wyszło mu zero, tyle wina zmarnowane. |
Do centrum, na targ, do budy z langoszami. Do tego dobraliśmy miejscowy napój energetyczny z dolnej półki. Szykowało się ostre przesranie w trasie. Lubimy życie na krawędzi.
Langosz z zakazem motonitowania w tle. Lubię symbolikę. |
Koledzy i kluczyki
Wyjechali z Egeru i pokierowali się na coś, co na mapie wygląda jak EKG gówniaka przed sprawdzianem z majcy. Zapowiadało się okrutne winklowanie. Znaczy my zapakowani na maks, dociążeni winami, nawet nie można ciałem dobrze balansować. Do tego daleko od domu, więc zasada 'lepiej sto razy za wolno, niż raz za szybko' obowiązywała w całej rozciągłości. Nie zmienia to faktu, że wbiliśmy do parku narodowego Bukki i mieliśmy sytą ucztę i miało miejsce kilka klasyków z serii 'o kurwa, kurwa, kurwa, kurwaaaaa... i gaz'. Prawie godzina po zboczach gór, widoki, winkle, jeszcze raz widoki. Wrócę tam.Yaszczi ignorant nawet nie wiedział gdzie jedziemy. Miał wyjebane na trasę, po prostu w błogiej niewiedzy nawijał kilometry i łapał zen.
- tej, ale to nie jest ta sama trasa co wczoraj, nie?
- no kurwa raczej!
- bo jakoś winkle się nie kończą.
Bukki |
czwarte zalewanie: Przed granicą ze Słowacją, 161km zrobione, 476km total
Jakaś masakra, dalej nie mogę w to uwierzyć. Zalaliśmy się, zjedliśmy, dziewczyny zajarały fajeczkę, po fajeczce jakieś sranie, no kawał czasu tam staliśmy. I na miejscu obok nas parkowało auto. Również stało kawałek czasu. Wzięliśmy się za smarowanie łańcuchów. Jeden rwie tylne koło, przechyla na siebie, drugi kręci kołem i smaruje. Luzik. Przesmarowaliśmy, został tylko mój. Yaszczi poderwał koło, ja kucnąłem i zaczynam smarować. Nagle zajebisty ból w nodze, wyjebało mnie na ziemię i mnie na niej rozpłaszczyło. Co się dzieje, co się kurwa dzieje. Okazało się, że typ obok postanowił ruszyć właśnie teraz, nie popatrzył i dodatkowo wykręcił kierownicą na maksa, przez co lekko zjechał na nasze miejsce parkingowe i zahaczył mi o piętę, którą potem wciągnął pod koło. Drę się w chuj, podrywam głowę i widzę swoją stopę, ułożoną bokiem, pod oponą. Darłem się dalej i dodałem do tego napierdalanie pięścią w drzwi auta. Niestety nie miałem na sobie rękawic, więc się nie przebiłem do środka. W końcu typ mi z nogi zjechał, wysiadł i zaczął łamaną angielszczyzną od pytania po chuj mu wlazłem pod samochód. Ból zaczął mijać i zastępował go wkurw. U chłopaków też szok ustępował miejsca wkurwieniu i pan się delikatnie zreflektował. Wszyscy znamy Simina. Wiecznie spokojny, wiecznie uśmiechnięty, trochę duży, trochę silny, w sensie motocykle pod pachą nosi. Pan Węgier miał okazje zobaczyć Simina wkurwionego, więc z cwaniactwa przeskoczył na przeprosiny i chęć dzwonienia po policje. Dam głowę, ze strachu, a nie w trosce o mnie.
A u mnie? A u mnie zaczynało się robić fajnie. Strach o stopę powoli zaczęła zastępować ciekawość. Przełamałem się i spróbowałem poruszyć paluchami. Ok, czuje w bucie, że paluszki się ładnie poruszają. Kolejne ryzyko, zdjąłem but. Ja już wiedziałem, ale postanowiłem chwilę potrzymać ludzi w niepewności. W końcu zamerdałem paluszkami, chłopaki odetchnęli. Węgier się głupio gapił, czułem, że jak powie choć słowo to wstanę, a już wiedziałem, że dam radę, wstanę i mu zapierdole. Zamiast tego powiedziałem mu, żeby po prostu stąd spierdalał. Zniknij. Wsiadł, jeszcze raz przeprosił i odjechał. Nagle dał radę normalnie wyparkować. Mnie noga nadal bolała, ale on sobie za blacharza ładnie zapłaci i niech się cieszy, że nie miałem rękawic na rękach. W końcu, po tylu latach, moto butki się przydały. Nie powiem, bolała noga, ale to była prawa noga, a hamować nie musiałem, bo w SVce hamulec jest w roll-gazie.
Pozbieraliśmy się do kupy, zapakowaliśmy na moto i ruszyliśmy. Po chwili zaczęła się ekspresówka, przeskoczyliśmy granicę i pomknęliśmy do Koszyc. W zasadzie dopiero przed Koszyczami odpuściłem gaz ... i zdałem sobie sprawę, że te jebańce na stacji wyruchali mnie 2 razy. Najpierw mnie próbowali łamać na kole, hehe, a potem się okazało, że jakieś gówno mnie dali, zamiast paliwa. Niunia się dławiła! To jest jawna niesprawiedliwość. Yaszczi lał z tego samego dystrybutora i nic. No ale on ma gaźniki, więc ta jego chabeta pociągnie na oleju kujawskim wymieszanym razem z błotem. Eh.
Już kiedyś to przechodziłem. Wiedziałem, że Niunia sobie poradzi, muszę ją tylko trzymać non stop na minimum 4k obrotów, nie pozwolić zgasnąć i jakoś to będzie. Przepali syf, wtryski przepcha i pojedzie. To jest naprawdę fajne, jechać przez miasto, czekać na czerwonym, zmieniać biegi, wszystko na 4k obrotów utrzymanych. Do tego trzeba mieć fajne sprzęgło i nieco obycia. Inaczej, kto lata na endurakach, czy ogólnie trenuje zabawy na wolnych prędkościach, ten imprezy na pół-sprzęgle ma w małym palcu. Po raz n-ty winszowałem sobie wyboru sprzed laty, kiedy to będąc świeżakiem, zamiast iść na tor schodzić na kolanko, ja wybrałem szkolenie enduro w błocie. Taniec dupy, pokonywanie przeszkód na małych prędkościach, zabawy na pół-sprzęgle, wypierdalanie się, ogólnie trening lotu przez kierę, wszystko to było zaliczone i nadal po latach procentowało. Przebijałem się przez Koszyce dzielnie i wytrwale. Niestety czego nie dokonały korki i czerwone światła, tego dokonał Yaszczi, który mnie nagle wyprzedził, zajechał drogę i zjechał na pobocze. Próbowałem go minąć, ale akcja była za szybka, moto spadło poniżej 4k i zgasło.
Zatrzymuje się wkurwiony i z ryjem do Yaszczucha, a ten mnie mówi, że zatrzymał, bo słyszał, że mnie moto dziwnie chodzi i chciał spytać co jest. Zatrzymał nas na podjeździe.
No kurwa, chciałem dusić.
Dobriden! |
Nawrotka na 4k obrotów, fajnie fajnie, potem ogień i lecimy dalej. Pełne skupienie, starałem się nie śmiać jak na skrzyżowaniach kręciłem ją, a ludzie, z aut stojących obok, patrzyli jak na debila. Wszystko pod kontrolą, ogarniam, jechać!
Tak byłem skupiony, że nie zauważyłem kiedy zgubiłem chłopaków. Po cichu zakładałem, że Simin wie gdzie jechać, bo Poznaniak na pewno nie wiedział. W końcu, po 15 minutach jazdy uznałem, że już mogę się zatrzymać i na nich zaczekać. Wybrałem pobocze z lekkim spadkiem, zagasiłem Niunię i czekałem. I tak musiałem odsapnąć, bo Niunia już miała grubo ponad 90 stopni zagrzania.
Chłopaki się znaleźli, można było ciąć. Kwestia odpalenia. Uznałem, że przepyciłem dostatecznie długo, może już jej się poprawiło. Starter zaskoczył, z wydechu jebło czarną chmurą, można było jechać dalej. W zasadzie za chwile Polsza.
Tempo dobre, tyle ile znaki pozwalają, sms do Grubego, że do granicy już już. Pogoda śliczna, lecimy sobie i wtem jeb, TIR rozdupcony, droga zamknięta. Zdech pies.
Stoimy, sikamy, opalamy się, czas leci. Problem z tym, że wylecieliśmy wcześniej, właśnie się rozwiązał. Nie będziemy musieli czekać na Grubego, nie będziemy musieli go kierować prosto do Sanoka, złapie nas w Krośnie.
Czekamy.
Słychać wycie. Leci paczka sportów na słowackich blachach. Zajechali, przywitali się, popatrzyli, pocmokali, mówią do nas, że lecą objazdem, niedaleko, 20-30km wszystkiego. Zaznaczam, że wedle mapy jesteśmy w tym momencie jakieś 20km od granicy.
Zaproszenie oczywiście przyjmujemy, bo co może pójść źle. Jeszcze zabawny obrazek, kiedy jedne maleńkie dziewczątko musi zejść ze swojego giksa, żeby go nawrócić, bo nie sięga nogami do ziemi. Co może pójść źle.
Zastartowaliśmy za nimi, dość radośnie zapieprzają wzdłuż tego korka, jakby nigdy nie mieli akcji, gdzie wkurwiony kierownik postanawia nagle opuścić zgromadzenie i zawrócić. Zostajemy lekko z tyłu, choć ja za nimi gonię trochę mocniej, na granicy dobrego smaku. Jednak czuje się odpowiedzialny, jako przewodnik.
Mijamy korek i jest długi, ładnie profilowany zakręt, grubo ponad 90 stopni, widoczność doskonała, dzięki temu widzę, że w tym zakręcie to maleńkie dziewczę na giksie schodzi tam na kolano. W terenie zabudowanym na kolano i już wiem, że długo z nimi nie pojedziemy, postanawiam się jednak trzymać ile się da. Póki mam przed sobą zawodnika i widzę jak idzie przez winkiel, póty się trzymam. Na prostych mi odchodzą, w terenie zabudowanym idą po 120-140 i też mi odchodzą, ale twardo staram się nadrabiać i mieć ich choć w zasięgu wzroku. Na pierwsze rozwidlenie udaje mi się dojechać tuż za nimi, ale Niunia ledwie zipie, a i ja jestem spięty. Wyrosłem już z napierdalania winkli na ostro. Nigdy nie byłem w tym zajebisty, a brak treningu tylko to pogłębił. Czekamy na chłopaków. Minuty mijają, przez chwile się obawiałem, że pojebali temat. W końcu się pojawili, tempo spacerowe, na totalnym luzie. Minęli nasz skręt i pojechali prosto, w ostatniej chwili Yaszczi się obrócił i nas zauważył. Słowacy stanęli za daleko od skrętu, a ja jak ta pizda, razem z nimi. Chłopaki mieli prawo przegapić. Za to teraz nas minęli, są właśnie na moście, doskonale ich widać, Słowacy i ja ich obserwujemy, Yaszczi ogarnął temat, będą zawracać.
Pewne rzeczy należy robić z klasą.
Z mojej strony patrząc, mamy most, most jest pusty, tylko dwa moto jadące w tym samym kierunku, nagle pisk i te moto prawie się o siebie rozpierdalają. Słowacy okazali się cieniasami, w milczeniu obserwowali, tylko ja doceniłem kunszt kolegów i biłem brawo.
Z Yaszcziego strony patrząc, zauważył, że nas minął, wrzucił prawy kierunek po radomsku, znaczy prawy kierunek do zjechania na pobocze, co by wziąć TIRowski zamach i zawrócić w lewo. Co też uczynił.
Z Simina punktu widzenia patrząc, ogarnął, że źle jadą, zobaczył prawy kierunek u Yaszcziego, zobaczył zaraz za mostkiem zatoczkę, dobre miejsce do zawrotki i..... o kurrrrrrwaaaaaa!!
Z kamery Yaszcziego patrząc, jedzie jedzie, zwalnia coś do skrętu, nagle słychać pisk i w odbiciu lewego lusterka widać nurkującego sztukasa, znaczy fazera.
Pełna profeska. Szanujmy. Kto nigdy prawie nie zaparkował koledze w dupie, ten nie zna życia, a jak się lata na moto, to już w ogóle.
Kolejny oes za Słowakami. Uznałem, że będę się trzymał dalej i pilnował trasy. Niestety oes zaczął się od długiej prostej, Słowacy wyjebali tam ponad dwie paczki i posłałem za nimi spojrzenie, niczym gruby pies, któremu pan właśnie rzucił aport i nas coś liczył.
No chyba ciepojebało.
Poczekałem na dziewczyny i spacerowym tempem przelecieliśmy odcinek, a ten okazał się wykurwisty, bo prowadził dookoła urokliwego jeziorka, z konkretnym winklowaniem.
Słowacy czekali na nas przy kolejnym rozwidleniu. Pojeby, ale dobrze wychowane pojeby.
Jeszcze jeden oes na lajcie i wypadamy na jakąś lepsiejszą dróżkę, Słowacy znowu na nas czekali, tylko po to, żeby wypierdolić dwie paczki w pierwszych dziesięciu sekundach jazdy. Czekali na nas jakieś 5 kilometrów później, gdzie mieli swój zjazd, a nas pokierowali prosto, mówiąc, że gdzieś tam będzie granica. Spoko, pozdro, nara.
Okazało się, że przejechaliśmy z nimi przeszło 30 kilometrów i do granicy z tego miejsca było kolejne 40 kilometrów. No kurwa deal życia zrobiliśmy. Dodatkowo Niunia po przytkaniu paliła lepiej, do tego pałowanie za Słowakami i przy 160 zapala mi się żebrak. To tyle jeśli chodzi o zasadę nie tankowania na Słowacji i zostawiania im jedynie szczyny. Jedziemy.
180km przejechane, żebrak od prawie 20km wali ogniem ciągłym, jeszcze mi brakuje, żeby się zesrał przed granicą i było pchane. Mijamy kolejne wiochy i jest jeden wielki chuj, blada dupa, zło. Przy 30km na rezerwie, kiedy nie miałem już nadziei, właśnie wtedy pojawił się Slovnaft. Bocian, uratowani.
piąte zalewanie: Prawie na granicy, 193km zrobione, 669km total
Zalane aby aby, potem pyta niespełna 30km i wjeżdżamy do Polski, kraju niezliczonych możliwości i cudownych metafor.
szóste zalewanie: zaraz za granicą, 24km zrobione, 693km total
Polsza, Polsza, to naprawdę Polsza, ukochana, jedyna, niezastąpiona. Co za wzrusz. Nie ma jak się wysrać na swojej ziemi, tu inaczej redbule smakują, tu ptaki ładniej śpiewają, tak po chrześcijańsku trochę, tu jest mój dom.
Gruby wydzwoniony, spotykamy się w Miejscu Piastowym. Rzut beretem, chłopaki fajeczka, zaraz startujemy. Dolot po parunastu minutach, przejeżdżamy całą wioskę, po czym wybieramy miejsce postoju, długa prosta na wzgórzu, Gruby musi zdążyć nas zobaczyć, nawet jak będzie ciął grubo, bo Gruby lubi ciąć grubo.
Czekamy.
A może by tak pierdolnąć wszystko i wyjechać w Bieszczady?... zaraz, przecież właśnie to robię. |
Idealne miejsce na odpoczynek |
Panie! Zabierz mnie pan do dużego pokoju! |
W końcu przybył. Najpierw usłyszeliśmy przyjemny odgłos V4, potem na horyzoncie pojawił się on, pan w gejowskiej kurteczce. To chyba miało być pod kolor moto, tyle tylko, że kupił kurtkę, potem wyjebał i przeszlifował plastiki i wziął i se je polepił i pomalował na czarno. A kurtka miszcza została. Trochę klasyk. Za to prosta kiera w VFR miazga.
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę |
Pokierowali się na Sanok i tam mieli odbić na Przemyśl, bo Gruby się uparł, że tu ma być fajnie. No dobra, jak mówi to może i tak jest, się sprawdzi, ale to później, bo czas coś zjeść. Znaleźli my Maka i zamówili ścierwo, następnie potrzebny był spożywczak, bo Grubemu tytoń się kończył. Mówi, że niby zaraz obok, 2 minuty się niby idzie, to poszliśmy. Kurwa, pół życia tam leźliśmy, popołudniowe słońce prażyło, jajca mi się zagotowały... nie, pierdole, nie chce o tym pisać. Nawet gołąbków Yaszcziemu nie kupiliśmy, totalny upadek. Jedynym pocieszeniem było to, że u Yaszcza w końcu langosz i energetyk się przebił. Posadził w maku klocka, się okazało, że to był ostatni twardy, tak zwany bloker. Wziął i się wylał chłopak. To mi trochę humor poprawiło. Poczekaliśmy aż mu się trochę metabolizm poukłada, oczywiście uprzejmie mu cisnęliśmy, no ale nic nie trwa wiecznie, cza było jechać szukać tych winkli Grubego, to pojechali...
Winkle Grubego
Jażesz nie jebe, ale winkle! Idealny asfalt, ładnie profilowane, nawet barierki zabudowane na dole, żeby ukryć gilotyny, jeszcze te ślady hamowania na jezdni, ależ tu musi odchodzić pałowanie. My zapakowani, na grzecznie, ale i tak było blisko do zamknięcia papci. Jeszcze świadomość, że Yaszczu ma sraczkę i nie może się nacieszyć imprezą, no coś pięknego, no bo gość przejechał całą Polskę, pół Węgier, dwa razy pokonał Słowację wszerz, a kiedy dojechał do najlepszych winkli, to mu z dupy pociekło. I tak by ściskał zwieracze, tylko powód byłby nieco radośniejszy.Bozia pokarała tą poznańską gnidę. Tej!
Powinklowali i poturlali do Ustrzyków. Tam była ostatnia zalewajka i wbijamy na Pętle Bieszczadzką.
siódme zalewanie: Ustrzyki, 119km zrobione, 812km total
Zmierzchało się już nieco, tempo nam zelżało i żart nieco zsucharzył, bo nikt nie chciał zajebać w sarenkę, jak byle leszcz, my chcieliśmy wyjebać w niedźwiedzia. Nawet się bardzo nie gubiliśmy, w końcu jechaliśmy na papierową mapę, ba, na kserówkę.
Zachodzące słońce zmusiło nas do zmiany szyby, co też uczyniliśmy, a wielki księżyc, niemalże w pełni, cudownie nam to wynagrodził. Ruszyliśmy i zaczął padać deszcz, który przybierał na sile, im szybciej jechaliśmy. Słychać było krople uderzające o kask i szybę, dużo. Chwile mi zajęło zrozumienie, że to owady się tak zabijają o szybę. No całe chmary, coś niesamowitego.
Tak turlaliśmy, aż nagle skończył nam się asfalt i jechaliśmy zielonym szlakiem. Nocleg w schronisku. Dzwoniłem tam wcześniej, dopytywałem. Niby tam się pchać nie wolno, ale dojazd dla terenówek strażników jest, do tego autka dojeżdżają całkiem blisko. Dostaliśmy pozwolenie na dojazd, ale pod warunkiem turlania na minimalnej, do tego trzeba było pozatykać wydechy. Filmik poniżej nie oddaje tego uczucia, kiedy to zrobiłeś pińcet przez trzy kraje, praktycznie cały dzień w siodle i nagle walisz dróżką po piachu i kamieniach, a księżyc oświetla Ci drogę. Wspaniała chwila, chwyciło mnie tam za serduszko.
Zjedli, wypili i klamoty wysypali. Schronisko było pełne turystów, buty się zostawiało przed wejściem, a zasad należy przestrzegać. Niech się ludzie rano zdziwią.
Kiedy łóżeczka były przygotowane, my nakarmieni i podmyci, to pozostała nam już tylko ostatnia, prozaiczna czynność, znaczy najebać się w Bieszczadach. I właśnie tym się sumiennie zajęliśmy.
Odszpuntowaliśmy butelczynę czerwonego, miejscowych poczęstowaliśmy, nawet były pogaduchy i dzielenie się konserwami, ale w końcu wyszliśmy na zewnątrz, do drewnianego stoliczka, gdzie picie było kontynuowane w tempie nieprzyzwoitym. Tłumaczyliśmy Grubemu, że to wino działa magicznie, że pijesz lampkę, potem drugą, niby nic, a nagle ogarnia Cię euforia, jest śmiechawa, dzieje się. Nie było to trudne w tej chwili, w takim miejscu. Świecił księżyc, było ciepło, przepełniała nas zajebistość, a pyszne wino lało się litrami. Nie dziwne, że mogliśmy się nieco zagubić, tym bardziej, że dzień wcześniej przyjęliśmy zbliżone ilości i rano było zero i zaledwie delikatne zmechacenie. Tym razem miało być inaczej, ale nie uprzedzajmy. Impreza leciała ładnie, klimacik był utrzymany. Siedzieliśmy, brechtaliśmy, totalnie nie przejmowaliśmy się setkami kilometrów przewidzianymi na jutro. Cały czas było sielsko, acz jedna akcja wbiła mi się pamięć. Konserwę mieliśmy, klasyczna turystyczna, właśnie przyszedł jej moment. Pociągnąłem za uchwyt, aluminiowe wieczko odskoczyło i ułamek sekundy później ze schroniska wypadło to psisko, o którym wcześniej wspominałem, i u którego już nie było śladu lenistwa. Doskoczył do nas tak szybko, że tylko po kęsie z tej konserwy udało nam się wyrwać. Nie, żeby nas napastował, czy groził pobiciem. Oddanie mu tej konserwy było naturalnym porządkiem rzeczy. Nikt nie oponował, każdy z uśmiechem patrzył jak pucuje puszkę do połysku. A potem gadaliśmy i brechtaliśmy dalej, a jak już Andy napisał z zapytaniem o której będziemy to mu posłaliśmy tak:
Gruby i Simin poszli spać i nie było to takie proste, bo od ławeczki do schroniska był delikatny spadek, a weź tu spróbuj się zatrzymać po nabraniu prędkości, kiedy jesteś nabity jak szpadel.
My z Yaszczim trochę się jeszcze poszwendaliśmy i polaków rozmowy przy winie uprawialiśmy. Obaj jesteśmy w podobnym wieku, obaj mamy zajebiste żony, obaj mamy przekosmicznie zajebiste córeczki, również w podobnym wieku, obaj mamy prawie własny kwadrat i dożywocie w banku, wreszcie najważniejsze, obaj latamy na SVkach. Tematy do rozmowy po prostu same się znajdują i właściwie są nieskończone. Trochu poszwendaliśmy po okolicy. Niedźwiedzi nie było, za to po powrocie do schroniska okazało się, że Yaszcziemu spanie zajął kot i ani myślał się przesuwać. Jakoś się w końcu pomieścili i kot w nagrodę odpalił wentylator. W spokoju odpłynęliśmy, by za parę godzin, już dziś tak po prawdzie, zacząć kolejny dzień tego zajebistego wypadu...
Zmierzchało się już nieco, tempo nam zelżało i żart nieco zsucharzył, bo nikt nie chciał zajebać w sarenkę, jak byle leszcz, my chcieliśmy wyjebać w niedźwiedzia. Nawet się bardzo nie gubiliśmy, w końcu jechaliśmy na papierową mapę, ba, na kserówkę.
Zachodzące słońce zmusiło nas do zmiany szyby, co też uczyniliśmy, a wielki księżyc, niemalże w pełni, cudownie nam to wynagrodził. Ruszyliśmy i zaczął padać deszcz, który przybierał na sile, im szybciej jechaliśmy. Słychać było krople uderzające o kask i szybę, dużo. Chwile mi zajęło zrozumienie, że to owady się tak zabijają o szybę. No całe chmary, coś niesamowitego.
Tak turlaliśmy, aż nagle skończył nam się asfalt i jechaliśmy zielonym szlakiem. Nocleg w schronisku. Dzwoniłem tam wcześniej, dopytywałem. Niby tam się pchać nie wolno, ale dojazd dla terenówek strażników jest, do tego autka dojeżdżają całkiem blisko. Dostaliśmy pozwolenie na dojazd, ale pod warunkiem turlania na minimalnej, do tego trzeba było pozatykać wydechy. Filmik poniżej nie oddaje tego uczucia, kiedy to zrobiłeś pińcet przez trzy kraje, praktycznie cały dzień w siodle i nagle walisz dróżką po piachu i kamieniach, a księżyc oświetla Ci drogę. Wspaniała chwila, chwyciło mnie tam za serduszko.
Na zielonym szlaku
Tak sobie pyrkaliśmy miło po tej dróżce, wszak SVki są stworzone do śmigania w terenie i każdy wam to powie, kiedy naszym oczom ukazały się autka rozsypane na poboczu. Tak się zastanawiałem nopochuj, kiedy nagle miła dróżka zmieniła się w delikatną wyrypę pod górę i to było tak nagłe i tak zajebiste i tak nierówne, że aż odruchowo przeleciałem ten odcinek na stojąco.
Jak ja się okrutnie próbuje wystrzegać zabaw w terenie, to ujebanie po sam daszek, co ty robisz Grzesiu, latanie przez kiere, no normalnie nie ma opcji, żebym jeszcze w to zanurkował. Coś wspaniałego. Nie.
Dobiliśmy do schroniska, zaparkowaliśmy motki i weszliśmy do środka.Naszym oczom ukazało się klasyczne turystyczne schronisko, z tym słynnym bieszczadzkim spokojem. Trzy koty, ale jeden taki skurwiel, że tu musiało coś być dymane przez żbika, wszystkie totalnie leniwe i bez spiny przed ludźmi. Do tego wielkie psisko, coś skundlono-podhalańskiego Śpi w przejściu i ma gdzieś. Trza duży krok robić. Fajnie.
Zostaliśmy przyjęci jak królowie, wskazano nam miejsce na podłodze, gdzie możemy przekimać, dano wojskowe materace i do tego wydano po gorącym naleśniku z czekoladą i zimny browarek. O tak, tak mi rób.
Królewskie przyjęcie |
My też jutro w góry idziem, a co |
Odszpuntowaliśmy butelczynę czerwonego, miejscowych poczęstowaliśmy, nawet były pogaduchy i dzielenie się konserwami, ale w końcu wyszliśmy na zewnątrz, do drewnianego stoliczka, gdzie picie było kontynuowane w tempie nieprzyzwoitym. Tłumaczyliśmy Grubemu, że to wino działa magicznie, że pijesz lampkę, potem drugą, niby nic, a nagle ogarnia Cię euforia, jest śmiechawa, dzieje się. Nie było to trudne w tej chwili, w takim miejscu. Świecił księżyc, było ciepło, przepełniała nas zajebistość, a pyszne wino lało się litrami. Nie dziwne, że mogliśmy się nieco zagubić, tym bardziej, że dzień wcześniej przyjęliśmy zbliżone ilości i rano było zero i zaledwie delikatne zmechacenie. Tym razem miało być inaczej, ale nie uprzedzajmy. Impreza leciała ładnie, klimacik był utrzymany. Siedzieliśmy, brechtaliśmy, totalnie nie przejmowaliśmy się setkami kilometrów przewidzianymi na jutro. Cały czas było sielsko, acz jedna akcja wbiła mi się pamięć. Konserwę mieliśmy, klasyczna turystyczna, właśnie przyszedł jej moment. Pociągnąłem za uchwyt, aluminiowe wieczko odskoczyło i ułamek sekundy później ze schroniska wypadło to psisko, o którym wcześniej wspominałem, i u którego już nie było śladu lenistwa. Doskoczył do nas tak szybko, że tylko po kęsie z tej konserwy udało nam się wyrwać. Nie, żeby nas napastował, czy groził pobiciem. Oddanie mu tej konserwy było naturalnym porządkiem rzeczy. Nikt nie oponował, każdy z uśmiechem patrzył jak pucuje puszkę do połysku. A potem gadaliśmy i brechtaliśmy dalej, a jak już Andy napisał z zapytaniem o której będziemy to mu posłaliśmy tak:
Dzieci się bawio, niepomne, że jutro też trzeba żyć |
My z Yaszczim trochę się jeszcze poszwendaliśmy i polaków rozmowy przy winie uprawialiśmy. Obaj jesteśmy w podobnym wieku, obaj mamy zajebiste żony, obaj mamy przekosmicznie zajebiste córeczki, również w podobnym wieku, obaj mamy prawie własny kwadrat i dożywocie w banku, wreszcie najważniejsze, obaj latamy na SVkach. Tematy do rozmowy po prostu same się znajdują i właściwie są nieskończone. Trochu poszwendaliśmy po okolicy. Niedźwiedzi nie było, za to po powrocie do schroniska okazało się, że Yaszcziemu spanie zajął kot i ani myślał się przesuwać. Jakoś się w końcu pomieścili i kot w nagrodę odpalił wentylator. W spokoju odpłynęliśmy, by za parę godzin, już dziś tak po prawdzie, zacząć kolejny dzień tego zajebistego wypadu...
30.05, Środa, blady świt
Zbijanie procentów, drużyna się sypie, rzeszowska patologia, walka o życie, Bajka
Budzę się, podnoszę twarz i widzę ducha Grubego, w sensie przezroczysty taki, który zmywa mopem wielką, czerwoną plamę. Może to krew, bo mu niedźwiedź w nocy nogę odgryzł, może wino wróciło, nie wykluczam. Musimy opuścić salę przed 7 rano, bo przygotowania pod śniadanie trwają. Przenosimy się na balkon i tam jeszcze chwile się zbieramy do kupy. To zbieranie się do kupy możecie zrozumieć dowolnie, każda wersja zadziała.
Tak to wyglądało w dzień |
Niunie rozstawione profesjonalnie, efekt domina zniwelowany |
Budzenie w Bieszczadach raz poproszę!
Po rozciąganiu zaczęły się śniadania, kuchnie otworzyli, postanowiliśmy się załapać.
Tak mi rób, tak do mnie mów |
Po śniadaniu okazało się, że joginki dopiero się rozpędzały. Teraz zaczęły się nawzajem smarować kremami, no aż przestałem czytać książkę.
- kto mi posmaruje plecy!
Tak se krzyczały, tak się bawiły i chyba właśnie te okrzyki sprawiły wielkie zmartwychwstanie.
- ja ci posmaruje
Cichy szept wydobył się z czeluści grubego śpiwora, coś się tam nawet niemrawo poruszyło.
Joginki spłoszone zamilkły, znaczy ze słońcem to one i może się witają, ale życia to one nie znają.
Turysty poszły w trasę, zrobiło się spokojniej, można było wziąć prysznic i posadzić kackupe, w zasadzie w dowolnej kolejności. Trochę słabo było z ciepłą wodą, więc prysznic był w pytunie.
Nie było mowy o jeździe jeszcze przez parę ładnych godzin, ale coś robić trzeba było. Zebraliśmy graty na kupę, żeby nie przeszkadzać w ruchu turystycznym i uzbrojeni w dowody osobiste i kilka butelek wody ruszyliśmy na szlak. Byliśmy zaledwie dwie godziny od granicy ukraińskiej. Rok wcześniej zatrzymali nas na granicy ruskiej, pewien poziom trzeba trzymać. Ambicja, upór, wytrwałość, atakujemy!
Przeszliśmy 200 metrów, do pierwszych drzew, rozłożyliśmy hamaki i poszliśmy spać. Taki chuj.
Turyści z krwi i kości |
Po powrocie Grubego ze szlaku udaliśmy się w drogę powrotną, całe 200 metrów. Styrani dotarliśmy do schroniska i to był moment, kiedy należało zacząć podejmować decyzje. Plan był lecieć przez Łódź, co by zgarnąć taką jedną uroczą osóbkę, ale to był moment prawdy. Do Łodzi byśmy dolecieli, ale nie było mowy, żebyśmy stamtąd polecieli dalej. Nie w przypadku startu po południu, na takim zmechaceniu. Nastąpił podział grupy, Simin postanowił lecieć do Łodzi, bo miłość nie wybiera. My zostaliśmy cucić Grubego, by następnie ruszyć w prostej linii do Ostródy. Jest plan.
Simin poleciał, Gruby odpłynął, a my z Yaszczim siedzieliśmy sobie i w zasadzie robiliśmy nic. Nadal fajnie, nadal miło, kredyt dobrego klimatu zbyt duży, by tak po prostu się wyczerpał.
Koło 13 alkomat i samopoczucie Grubego powiedziało, że możemy się zbierać. Jeszcze dla pewności wciągnęliśmy żurek i już zapakowani turlaliśmy szlakiem ku naszemu przeznaczeniu.
Dokończyliśmy Dużą Bieszczadzką i udaliśmy się w stronę Sanoka. Kurwa, nie sądziłem, że taki dzień nastanie, miałem dość winkli. Tempo mieliśmy poniżej przepisowej, auta za nami się zbierały w ogonek, było ciężko. Po przebyciu 30km mieliśmy pierwszy postój i pierwsze kryzysy, szczególnie Gruby, który tracił wiarę. Krótka drzemka w pobliskim parku i lecimy dalej.
ósme zalewanie: Lesko, 128km zrobione, 940km total
Doturlaliśmy do Leska. Jakieś 50-60km od schroniska. Zalaliśmy szpeje i na chwile siedliśmy na miejscu wypoczynkowym, ładne, zadaszone. To był kolejny moment prawdy i uznanie swoich słabości. Gruby powiedział, że tu zostaje, w ogóle żałował, że opuścił schronisko, bo mógł tam przekimać jeszcze jedną noc, no ale 50km w drugą stronę już robić nie zamierza. W zamian postanowił tu się przekimać, a potem powolutku poturlać do Puław, do których miał stąd mniej jak 300. Akurat przechodził koło nas pracownik stacji, który kosił trawniczek i któremu oznajmiliśmy, że kolega tu sobie kimnie i czy byłby tak uprzejmy rzucić okiem od czasu do czasu. Pracownik z błyskiem w oku i z idealnym wyczuciem żartu odparł, że on zadba, żeby Gruby nie musiał spać sam. Jak ja kocham takie przypadkowe interakcje! Jak ja uwielbiam mieć takie sympatyczne nawiązanie z zupełnie obcymi ludźmi. Pytają się mnie często skąd ja biorę te wszystkie opowieści, a one nas otaczają, wystarczy być na nie otwartym, wystarczy przebić ten murek, to zacietrzewienie malujące się na otaczających nas ludziach, którzy toczą nierówną walkę z tym zjebanym życiem, wystarczy do nich wyjść z uśmiechem i serduchem w łapie, a otwierają się jak kwiaty na wiosnę. No dobra, czasem trafi się chuj, ale i tak warto próbować.
Odjechaliśmy, mając śpiącego Grubego w lusterkach i Troskliwego Misia z obsługi stacji, kręcącego się obok. Przez chwile się zastanawiałem, czy Troskliwy Miś pozwoli Grubemu spać, czy też może wykorzysta okazje i zerwie mu gwint. W zasadzie zdałem sobie sprawę, że w obu scenariuszach Gruby wygrywa, więc już spokojny ruszyłem w trasę, a dopiero teraz miało się dziać.
Z Sanoka do Rzeszowa, w Rzeszowie jeden wielki, pierdolony remont, niewdzięczni, bądź nienauczeni kierownicy, a tak w ogóle to jebane 100 kilometrów terenu zabudowanego, z pagórkami, autobusami i TIRami. Minęliśmy Rzeszów i zdaliśmy sobie sprawę, że mamy przejechane raptem 160km, minęły 4 godziny, a do mety jeszcze ponad 500. Trochę nami tąpnęło.
dziewiąte zalewanie: za Rzeszowem, 111km zrobione, 1051km total
Pałujemy, pałujemy jak popierdoleni. Kac dawno minął, organizmy pobudzone hektolitrami energetyków, słońce powoli się chyli, napierdalamy jak samo zło. Dolatujemy do Ostrowca, przerwa na zalanie i złapanie oddechu. W tym miejscu warto wspomnieć. Obaj mamy SVki, z tymże Yaszczi gaźnikową, ja wtryskową. Moja ciut mniej pali, w związku z czym na każdej stacji uprzejmie i z uśmiechem pytam Yaszcza ile mu wzięła. Nie omieszkałem i tym razem.
- to ile? (uśmiech)
- spierdalaj (uśmiech)
- no mów, mów
- 7,17
- a pierdolisz
- no poważnie, a co? tobie lepiej?
- sam popatrz
- o kurwa
- no
- czekaj, wyfocimy, bo fajna akcja
Moja zalewajka |
Yaszcza zalewajka |
dziesiąte zalewanie: Ostrowiec, 118km zrobione, 1169km total
Polecieli dalej, w Paszczę Szaleństwa, zwaną w niektórych kręgach również jako Radom. W tym miejscu oczywiście chciałem wymyślić coś głupiego, bo Radom, ale życie pisze takie scenariusze, że najstarszym góralom się nie śniło i ja wam teraz mówię, że nic z poniższego obrazka nie jest ściemą. Ja wiem, że tu czasem lekko przekręcę, tam podkoloryzuje, wiadomo, prawda nie powinna spierdolić dobrej opowieści, ale to poniżej naprawdę się wydarzyło i ja to w swojej durnej bani roztrząsałem bite sto kilometrów. Dobra, do rzeczy, obrazek.
Lecim, Yaszczu prowadzi, ja za nim. Doganiamy golfa trójkę, blachy WRA, tunning taki, że alusy jakieś w pytę, że ledwie gumy na to nawinęli, przyciemnione szyby, kolor wyzywający, wydechu nie słyszałem, bo mam swój. Der Klassik. Leci, Yaszczu go dochodzi i nagle jeb, golf ostry strzał w lewo na sąsiedni pas, jednocześnie stopy zaświeciły i wszystko to trwało dosłownie chwile i zaraz wróciło do normy. To były ułamki sekund, ja to przerabiałem w bani, o chuj radomskiemu gówniakowi chodzi, co mu tam kiep spadł na gacie, czy co? Trybiłem, trybiłem i w końcu do mnie dotarło, a jak do mnie dotarło, to z trwogą spojrzałem na pobocze. Była tam. W pełnym majestacie, stała połową dupy na trawie, połową już na asfalcie. Sarna, majestatycznie. Yaszczi przeszedł koło niej na prostym autopilocie, a ja byłem w hipnozie. Patrzyłem na nią, w efekcie jechałem na nią, a ona była całkiem nieruchoma.
I wtedy ożyła. Drgnęła i w mgnieniu oka się zerwała do biegu, ale tak szybko to zrobiła, że nie zdążyłem puścić sygnału do dupy, że czas puścić zwieracze. Byłem przekonany, że to jest właśnie ten moment, że moje przeznaczenie mnie spotka właśnie tam, gdzie spotkać mnie powinno, pod Radomiem. Już robiłem rachunek sumienia, już się zastanawiałem, czy sfarcę i zawiozą mnie do Ostrowca, czy już bliżej Radom.
I wtedy się okazało, że start był 180 stopni obrócony. Spierdoliła do tyłu, jak tylko sarny potrafią. Wyrok odroczony, odetchnąłem. Przyznam się wam, że ja o tym Yaszcziemu nie mówiłem i jest duża szansa, że on nie widział tego. Nie mówiłem mu, bo dla niego jazda w nocy i spotkanie zwierzątka jest jak kryptonit dla spajdermena, no kurwa spala go w środku. Możliwe, że czytając to właśnie się dowiaduje jak blisko było.
Ale do brzegu, bo ten scenariusz ma radomski twist taki wchuj, że sam w to nie wierzę.
Yaszczu śmignął golfiaka i ja go dolatuje, mam już mijać i spoglądam na gówniaka kierownika, bo on też to widział, on też to przeżył, mamy jakąś nić połączenia. Wszak większość z nas zna Kacka i wiemy, że nawet ten łez padół Radom może zrodzić perełkę, może ten młody gniewny jest jakoś sensownie poukładany, może spotkamy się spojrzeniami i w nim zawrze się całe nasze wspólne zrozumienie tego świata.
Mijam, zaglądam, w środku siedzą cztery zakonnice.
Radom.
Polecieliśmy dalej.
Przez Radom na strzale, potem już siódemka i obroty Niuni na szóstym biegu wzrastają do 8k i więcej, co w jej przypadku na tym biegu mówi, że mnożymy razy 20 i mamy aktualną prędkość.
Przez Wawę jak po sznurku. Korki kosmiczne, ale totalnie nas to nie rusza, przebijamy się ładnie do Wisłostrady i na wylocie łapiemy zalewajke i obok maka. Czas na przerwę i obiad. Jest 20.30. 3 i pół godziny z Rzeszowa w środowe popołudnie, poprzedzające długi weekend. Określam to jako zdrowe tempo.
jedenaste zalewanie: Wylot Wawy, 191km zrobione, 1360km total
Zalaliśmy Niunie i poturlaliśmy do Maka. Ruch był jak w ulu, kolejka do makdrajwa kosmiczna, ze spokojem wzięliśmy zapychacze i siedliśmy na krawężniku. Zadziwiające, bo po tym parkingu ciągle ganiali ludzie i każdy mijający z uśmiechem nam życzył smacznego. Już kiedyś o tym mówiłem, Warszawa w małych dawkach jest miejscem wspaniałym.
Jest po 21, do mety trochę ponad 200 kilo. W dobrych warunkach byśmy to łyknęli w półtorej-dwie godzinki, ale jest noc, mamy za sobą 8 godzin jazdy, zeszło z nas powietrze i na dodatek pół Wawki wali nad morze na długi weekend. Zakładamy trzy, może nawet cztery godziny.
Jesteśmy świadomi swojego zmęczenia, jesteśmy świadomi ciemności, jesteśmy świadomi przemykających po drodze zwierzątek, takich jak żubr, bóbr, kurwa, łoś, lis, wilk, kuna, koń, wydra, ryjówka, zając. Mamy się na baczności, twardo postanawiamy być ostrożnym.
Wystartowaliśmy i od razu się zgubiliśmy, w sensie się, nawzajem, a było to tak, że ja prowadziłem, były 3 pasy zatkane całkowicie, a to jest moja codzienność dojazdowa do pracy i ja sobie zapiąłem szósty bieg, rozbujałem do setki i sobie między tymi autami leniwie leciałem, w swoim mały bąblu. W lusterku cały czas widziałem pojedyncze światło motka, więc robiłem swoje. Kilometry nawijałem monotonnie, korek wydawał się nieskończony, kiedy to nagle, tak po prostu, zniknął, ale tak nagle. Zacząłem lekko przyspieszać i wtedy zrozumiałem, że coś tu nie gra. Teraz było widać lepiej i zdałem sobie sprawę, że światło z moto Yaszcza było trochę za mocne. Nawinęliśmy już ponad tyś i wiedziałem, że jego lampa główna, to jak pozycyjne w maluchu. Zwolniłem, dobiłem do prawej i czekam, moto zwolniło razem ze mną i dalej leciało w formacji. No kurwa, chyba mam zwidy, może to zmęczenie, tak sobie myślałem, kiedy w końcu ta Yamaha za mną się znudziła, wyprzedziła i poleciała swoje.
Yaszcza ani widu ani słychu. Ups.
Lecieliśmy dalej, acz tempo nam spadło. Samochody nas mijały, monotonia i zmęczenie nad dobijały i w zasadzie to był moment, gdzie potrzebowaliśmy jakiegoś pozytywnego bodźca, czegoś co nas podniesie na duchu. I taka sytuacja miała miejsce, tylko jakoś nie do końca pozytywna.
Lecieliśmy ekspresówką, aut jakoś dużo nie było, więc wiedzieliśmy, że coś się musi dziać, skoro na horyzoncie ukazało się wiela świateł stopu i awaryjnych. Dolecieliśmy i naszym oczom ukazał się rozjebany łoś. Tak, łoś, taki gigant, który zajmował półtora pasa i auta mijały go poboczem. Żył jeszcze, rzucał się tam na ziemi, miałem nieszczęście to widzieć, a widok ten prześladował mnie już do końca trasy. Kop w jaja dla naszej psychiki.
Ekspresówka się skończyła, my też. To jest trudny moment, to jest mroczny wiek i byliśmy bliscy poddania się. Mieliśmy śpiwory, karimaty, hamaki, w zasadzie złapać chwilę snu mogliśmy wszędzie, to by nawet nie był zły pomysł, zamiast tego brnęliśmy dalej przez zaspy i zawieruchy, wróć, przez monotonie i otępienie. Prędkość momentami spadała nam do 40 kilo na godzinę, próbowaliśmy się łapać na zderzak mijających nas aut, żeby holowały, ale te jechały dla nas za szybko. Próbowaliśmy się zmieniać na prowadzeniu co kilka kilometrów, bo ten prowadzący jednak się trochę rozbudzał na myśl o spotkaniu sarenki, czy łosia. Raz udało nam się zaczepić za ciężarówkę i kolejnych kilka kilometrów udało nam się nawinąć. Za znakiem 60km do Ostródy zrobiliśmy postój i to był moment, kiedy postanowiliśmy zatrzymywać się co 10-20 kilometrów. Było naprawdę słabo. Trudy ostatnich dni i oczywiście bieszczadzka akcja odcisnęły na nas mocne piętno. Marudziliśmy na postoju, schowani gdzieś między naczepy TIRów i ich śpiących kierowców.
Mieliśmy jednak ważny cel. W tym roku Andy z nami nie mógł polecieć na wojaże, bo robił za ciecia na zlocie. Chcieliśmy przyjechać ten jeden dzień wcześniej, żeby spędzić z nim trochę czasu, najebać się trochę, zanim obowiązki obozowe go zawezwą. Pojechaliśmy dalej.
Jest ciężko, mamy zwidy. Yaszczi raz prawie wyjebał, bo mu wzrok już płatał figle i gra cieni wydała mu się zającem wbiegającym pod koła. Turlaliśmy 40-50 kilo na godzinę, znaki mówiły, że jeszcze dziesiątki kilometrów przed nami, że ukończenie tej misji jest niemożliwe, że w końcu ktoś po prostu zjedzie na pobocze i odmówi współpracy.
I kiedy byliśmy bliscy porażki, wtedy wydarzył się cud. Siódemka przestała być zadupną jednopasmówką, a zaczęła być ekspresówką, a może i autostradą, nie wiem, bo znaków już nie przyjmowałem do wiadomości. Jak na zawołanie pojawił się też lokales na tablicach z Giża, który szedł mocne 150, a my w przypływie desperacji zapięliśmy mu się na zderzak i szliśmy za nim w ogień. Kilometry połykaliśmy w zastraszającym tempie, nagle szansa ukończenia tego wszystkiego stała się na powrót realna, to nas pobudziło, musiało się udać.
Lokales dociągnął nas do Olsztynka, gdzie zjechaliśmy. Złośliwi twierdzą, że pojebaliśmy trasę, a tak naprawdę musieliśmy zobaczyć ten legendarny olsztynkowy ryneczek. Jest w deche, potwierdzam.
Po chwili wróciliśmy na dobrą trasę i pozostałe 20-30km przelecieliśmy już na względnym luzie. Oczywiście źle zjechaliśmy w Ostródzie i musieliśmy przebijać miastem, ale te 10 kilo to już był spacerek. Przy okazji namierzyliśmy stacje i sklep. Po chwili skończył się asfalt i zaczęła klepana dróżka. Tak zaczynaliśmy, tak też skończymy. Jeszcze kilkaset metrów i jest brama ośrodka. Ktoś doskakuje i uchyla nam jedno skrzydło, zatrzymuje się, otwieram szybę w kasku i... i mi jakiś gość pcha do środka szyjkę butelki z jakąś trucizną.
Kubuś i jego zbierający okrutne żniwo bimber. Czy ja śnię? Zdjąłem kask, ujebał mnie komar,witamy w ośrodku Bajka Panie Pawle.
Zwlokłem się ze szpeja, wymiśkowałem się z Kubusiem, wziąłem nawet łyczek trucizny, naparstek ledwie, a wytrząsło mnie równo. Poszedłem szukać ludzi. Najpierw namierzyłem Andiego. Zakrzyknałem. Odwrócił się, zbyt gwałtowanie chyba, bo mu systemy równowagi nie nadążały. Zaczął ogniskować na mnie wzrok i już wiedziałem, że on tu się nie nudził. Poprzytulaliśmy się i ledwie mi zdążył cześć powiedzieć, a już mnie gdzieś ciągnął, już mi perorował o jakichś dupeczkach tu i tam. Po drodze ukazała się kolejna postać. Temu chodzenie przychodziło już z dużą trudnością, widać było, że z grawitacją to już na śmierć i życie idzie. Dobił do nas. Z początku nie poznałem.
- siema
- dziaśśśmmmmm
- co?
- dziaśśśmmmmm
- co?
- dziaa...bbbbong?
- Artex, wariacie!
Kolejny miś.
Jeszcze Wośka spotkałem, poza tym chwile przed nami dobił Simin i Iza. Poza tym Kubuś dojechał z Arnim. Parę osób było i wyraźnie nie próżnowali. Poza tym przemieszali się z inną imprezą i tam już wszyscy byli tak najebani, że dla trzeźwego był to już poziom abstrakcyjny.
Dobrzy ludzie, znaczy Kubuś i Arni, poratowali nas browarkiem i po chwili siedzieliśmy z Yaszczim na werandzie domku Simina, sącząc browary i czując ta niesamowitą błogość po dokonaniu czegoś niezwykłego. Ludzie gadali, atmosfera była sielankowa, nagle światło zgasło, by po chwili wrócić. Dalej siedziałem, tylko mi trochę głowa poleciała, obok pół piwa jeszcze. Popatrzyłem dookoła, na werandzie już nikogo nie było, nie licząc Yaszcziego, który tak jak i ja, siedział na ziemi i spał. Obudziłem go i obaj potoczyliśmy do naszego domku. Światło zgasło.
31.05, Czwartek, rano
Patologia
To był twardy sen. Położyłem się, zamknąłem oczy, po chwili je otworzyłem, ale to już było kilka godzin później. Był czwartek, oficjalnie pierwszy dzień zlotu, a mnie bolała dupa i byłem szczęśliwy. Ej fakju, ból dupy rozumcie sobie jak chcecie.
Pierwsza sprawa, odpalić szpeje i przebujać się do sklepu. Zarzuciłem sakwy, pozbieraliśmy zamówienia i polecieli. Najpierw stacja, potem sklep.
dwunaste zalewanie: Ostróda, 221km zrobione, 1581km total
Ale fajnie, ale fajnie, teraz już tylko najebka. Jedynie szkoda, że nagle zrobi się niedziela, no ale to dopiero za moment, teraz grzejemy.
Na ośrodek wróciliśmy powolutku, sporo szkła mieliśmy, tragedia była na wyciągnięcie ręki.
Mogła być 8-9 rano, kiedy zaczęło się powolne staczanie w dół. Najpierw browarek, a potem stopniowanie rudej, znaczy seria drinów, w których proporcja wódki i koli zmienia się z każdym drinem na korzyść wódy. Końcówka to już z reguły kolorowanie wódki, ale nie uprzedzajmy.
Czas płynął powoli, wóda lała się od samego rana. Na pierwszy ogień wzięliśmy się za wyrywanie dbkila z mojego wydechu, bo się wziął i zaklinował. Na co dzień jeżdżę bez, bo przebijanie się przez korki 30 kilo na godzinę na małych obrotach wymaga odgłosu, taki instynkt samozachowawczy. Inaczej ma się sprawa w długich trasach i na pałowaniach. O ile na małych prędkościach jest to przydatne, o tyle przy 9-10 tysiach obrotów puszcza krew z nosa. Nie, żeby to było złe, czy coś.
W każdym razie teraz się chłopak nieco zaklinował, nie mieliśmy WD40, więc rwaliśmy gnoja jak kowal siekacze teściowej.
Ludzie powoli zaczęli się zjeżdżać. Przyleciał Mojżesz, który był zmartwiony wysokim spalaniem swojej SVki i jakoś ciężko mu przychodziło zrozumienie zależności spalania do prędkości z dwójką z przodu.
Po czasie zawitał też Gruby, który dowiózł dwie ostatnie butelczyny wina. Tak, ostały się 4 litry na zlot, ale cele mieliśmy ambitne, to nie nasza wina, że w Bieszczadach było podstępnie zajebiście.
Impreza się kręciła, wóda, wino, piwo, wszystko się lało w ilościach skandalicznych, humory zaczynały dopisywać aż za mocno.
Z akcji, o których warto wspomnieć, bo były rano i jeszcze nieźle je pamiętam. Mamy sytuacje, gdzie Iza przymierza się do motków. Z jakiegoś powodu spodobał się jej paździoch Yaszcza, dosiadła, poprzymierzała się i nawet go sobie zepchnęła na chodnik, gdzie radośnie i ku uciesze gawiedzi się koncertowo wyjebała.
Rzuciliśmy się na pomoc. Laska leży na glebie we krwi, doskoczyliśmy, troskliwie podnieśliśmy i zaczęliśmy, wręcz czule, sprawdzać obrażenia.
- lusterko całe
- wgniotki na baku też nie ma
- nawet nie porysowało wydechu
Nie no żarcik. Tak naprawdę to Iza wywlokła się spod moto sama, my leniwie podeszliśmy i powiedzieliśmy, że to jest doskonała okazja do nauki podnoszenia moto.
Z tego co wiem, to poza rozbitym kolanem ucierpiał też nadgarstek. Chłopak Izy troskliwie zabrał ją na izbę przyjęć, co swoją drogą odbębniło też ten obowiązkowy punkt zlotowego programu.
Od tej chwili opowieść zaczyna przyspieszać. Lała się wóda, film zaczął się zrywać. Mam przebicia, że próbuję grać w siatkę, kąpię się w wodzie po kolana, potem jest późne popołudnie i ktoś mnie ratuje, bo się prawie utopiłem w rosole, w sensie łyżka to już było za dużo i próbowałem siorbać. Potem jest już ciemno i jestem na ognisku.
A właśnie, totalnie zapomniałem o wyjątkowo ważnej kwestii. Poza naszą ekipą była jeszcze jedna zorganizowana grupa, tak zwani przedsiębiorcy i wannabe przedsiębiorcy. Mieli tu swój kołczingowy zlot. Nazywaliśmy ich Ludźmi Sukcesu. Byli prawdziwymi ludźmi sukcesu, patrzyli na innych z góry, widać było, że to oni są solą tej ziemi. Bekę mieliśmy przednią. Oczywiście byli między nimi zajebiści ludzie, ale pakiet większościowy wygrywał.
Wracając do ogniska, doszedłem tam idealnie w momencie jak naszą ekipę wypierdalali za to, że nie zapłaciliśmy za drewno. Znaczy oczywiście tam jakoś grubiej poszło, w sensie były dwa ogniska bardzo blisko siebie, nasza ekipa była znacznie większa i nie wszyscy ogarniali gdzie jest nasze, a gdzie nie jest. W zasadzie wszystko spoko i uzasadnione, ale sposób w jaki się zabierali do dochodzenia swoich racji był napędem do szydery i nieco godny pożałowania.
Nie ma to znaczenia, bo potem lał się bimber i inne fajne wziewy, potem znowu mi się lekko prasuje czas i w zasadzie obie imprezy skurczyły się do jednej ekipy przy jednym stole. Tu ma miejsce legendarna scena, która wywróciła mój światopogląd. Siedzimy z Santosem i z narastającą radością obserwujemy jak gościu zarywa laskę. On jest zrobiony, ona trochę też, my w zasadzie wedle encyklopedii powinniśmy już nie żyć, jest zajebiście. I tak obrazek, laska patrzy gdzieś w dal, lekko znudzona, gość się w nią wgapia i aż mu z czachy dymi, tak pracuje nad podrywem stulecia.
- ale masz zajebiste cycki, ale masz zajebistą dupę, chodź się ruchać
My tam z Santosem recholimy, a w tym momencie laska się odwraca, patrzy wprost na typa i wypala:
- ok
Wstali i poszli.
Następny błysk jak siedzimy gdzieś między domkami, znaczy opuściliśmy ognisko. Zaczyna być faza niebezpieczna. Panowie, którzy się nie załapali na ruchanie zaczynają szukać drugiej w kolejności rozrywki, czyli lania się po ryjach. W tym stanie ludzie zaczynają być swarliwi, zaczynają brać górę emocje i ogólnie są loty o tak pojebane rzeczy, że aż czasem przykro słuchać. Były jakieś kłótnie, był płacz, po mordzie chyba bite nie było, po mojej na pewno nie, w każdym razie jakoś tak zeszło i zrobił się kolejny dzień, ludzie porozchodzili się do wyrek, w końcu i ja dotarłem do swojego. Zegar wskazywał 7.30 rano, śniadanie koło 10. Lus.
01.06, Piątek, nie wiem
Ten złoty dzień zlotowy
Obudzili, bo śniadanie. Spałem coś koło dwóch godzin, najebany jeszcze byłem przepotężnie, gdzie ja jestem, który mamy rok? Na start szczyna na siedząco, bo jednak nie ufam, potem prysznic. Pod prysznicem nie znalazłem żelu pod prysznic, w zamian stał keczup. Jestem pewien, że kryła się za tym pyszna historia.
Podmyty chłodną wodą, zacząłem kontaktować. Ubrałem się i czekam przed domkiem na resztę. Nagle z drzwi wypada Mojżesz, w samych gaciach, wychyla się przez balustradę i puszcza pawia. Następnie, trzymając się ścian, wraca do wyra. Podążamy za nim.
Leży tam, jak na łożu śmierci, scena trochę jak z tandetnych amerykanideł. Pochylamy się nad nim.
- Mojżesz, co z Tobą?
- kkk....Kubuś...
- Kubuś? Co Kubuś?
- bbb... bimber
I padł martwy.
- dziaa...bbbbong?
- Artex, wariacie!
Kolejny miś.
Jeszcze Wośka spotkałem, poza tym chwile przed nami dobił Simin i Iza. Poza tym Kubuś dojechał z Arnim. Parę osób było i wyraźnie nie próżnowali. Poza tym przemieszali się z inną imprezą i tam już wszyscy byli tak najebani, że dla trzeźwego był to już poziom abstrakcyjny.
Dobrzy ludzie, znaczy Kubuś i Arni, poratowali nas browarkiem i po chwili siedzieliśmy z Yaszczim na werandzie domku Simina, sącząc browary i czując ta niesamowitą błogość po dokonaniu czegoś niezwykłego. Ludzie gadali, atmosfera była sielankowa, nagle światło zgasło, by po chwili wrócić. Dalej siedziałem, tylko mi trochę głowa poleciała, obok pół piwa jeszcze. Popatrzyłem dookoła, na werandzie już nikogo nie było, nie licząc Yaszcziego, który tak jak i ja, siedział na ziemi i spał. Obudziłem go i obaj potoczyliśmy do naszego domku. Światło zgasło.
31.05, Czwartek, rano
Patologia
To był twardy sen. Położyłem się, zamknąłem oczy, po chwili je otworzyłem, ale to już było kilka godzin później. Był czwartek, oficjalnie pierwszy dzień zlotu, a mnie bolała dupa i byłem szczęśliwy. Ej fakju, ból dupy rozumcie sobie jak chcecie.
Pierwsza sprawa, odpalić szpeje i przebujać się do sklepu. Zarzuciłem sakwy, pozbieraliśmy zamówienia i polecieli. Najpierw stacja, potem sklep.
dwunaste zalewanie: Ostróda, 221km zrobione, 1581km total
Ale fajnie, ale fajnie, teraz już tylko najebka. Jedynie szkoda, że nagle zrobi się niedziela, no ale to dopiero za moment, teraz grzejemy.
Co, ja nie spakuje!? Potrzymaj mi... a nie, piwo też mam spakować |
Mogła być 8-9 rano, kiedy zaczęło się powolne staczanie w dół. Najpierw browarek, a potem stopniowanie rudej, znaczy seria drinów, w których proporcja wódki i koli zmienia się z każdym drinem na korzyść wódy. Końcówka to już z reguły kolorowanie wódki, ale nie uprzedzajmy.
Czas płynął powoli, wóda lała się od samego rana. Na pierwszy ogień wzięliśmy się za wyrywanie dbkila z mojego wydechu, bo się wziął i zaklinował. Na co dzień jeżdżę bez, bo przebijanie się przez korki 30 kilo na godzinę na małych obrotach wymaga odgłosu, taki instynkt samozachowawczy. Inaczej ma się sprawa w długich trasach i na pałowaniach. O ile na małych prędkościach jest to przydatne, o tyle przy 9-10 tysiach obrotów puszcza krew z nosa. Nie, żeby to było złe, czy coś.
W każdym razie teraz się chłopak nieco zaklinował, nie mieliśmy WD40, więc rwaliśmy gnoja jak kowal siekacze teściowej.
Ludzie powoli zaczęli się zjeżdżać. Przyleciał Mojżesz, który był zmartwiony wysokim spalaniem swojej SVki i jakoś ciężko mu przychodziło zrozumienie zależności spalania do prędkości z dwójką z przodu.
Po czasie zawitał też Gruby, który dowiózł dwie ostatnie butelczyny wina. Tak, ostały się 4 litry na zlot, ale cele mieliśmy ambitne, to nie nasza wina, że w Bieszczadach było podstępnie zajebiście.
Impreza się kręciła, wóda, wino, piwo, wszystko się lało w ilościach skandalicznych, humory zaczynały dopisywać aż za mocno.
Z akcji, o których warto wspomnieć, bo były rano i jeszcze nieźle je pamiętam. Mamy sytuacje, gdzie Iza przymierza się do motków. Z jakiegoś powodu spodobał się jej paździoch Yaszcza, dosiadła, poprzymierzała się i nawet go sobie zepchnęła na chodnik, gdzie radośnie i ku uciesze gawiedzi się koncertowo wyjebała.
Rzuciliśmy się na pomoc. Laska leży na glebie we krwi, doskoczyliśmy, troskliwie podnieśliśmy i zaczęliśmy, wręcz czule, sprawdzać obrażenia.
- lusterko całe
- wgniotki na baku też nie ma
- nawet nie porysowało wydechu
Nie no żarcik. Tak naprawdę to Iza wywlokła się spod moto sama, my leniwie podeszliśmy i powiedzieliśmy, że to jest doskonała okazja do nauki podnoszenia moto.
łapiesz tu, a potem tu... |
Od tej chwili opowieść zaczyna przyspieszać. Lała się wóda, film zaczął się zrywać. Mam przebicia, że próbuję grać w siatkę, kąpię się w wodzie po kolana, potem jest późne popołudnie i ktoś mnie ratuje, bo się prawie utopiłem w rosole, w sensie łyżka to już było za dużo i próbowałem siorbać. Potem jest już ciemno i jestem na ognisku.
A właśnie, totalnie zapomniałem o wyjątkowo ważnej kwestii. Poza naszą ekipą była jeszcze jedna zorganizowana grupa, tak zwani przedsiębiorcy i wannabe przedsiębiorcy. Mieli tu swój kołczingowy zlot. Nazywaliśmy ich Ludźmi Sukcesu. Byli prawdziwymi ludźmi sukcesu, patrzyli na innych z góry, widać było, że to oni są solą tej ziemi. Bekę mieliśmy przednią. Oczywiście byli między nimi zajebiści ludzie, ale pakiet większościowy wygrywał.
Wracając do ogniska, doszedłem tam idealnie w momencie jak naszą ekipę wypierdalali za to, że nie zapłaciliśmy za drewno. Znaczy oczywiście tam jakoś grubiej poszło, w sensie były dwa ogniska bardzo blisko siebie, nasza ekipa była znacznie większa i nie wszyscy ogarniali gdzie jest nasze, a gdzie nie jest. W zasadzie wszystko spoko i uzasadnione, ale sposób w jaki się zabierali do dochodzenia swoich racji był napędem do szydery i nieco godny pożałowania.
Nie ma to znaczenia, bo potem lał się bimber i inne fajne wziewy, potem znowu mi się lekko prasuje czas i w zasadzie obie imprezy skurczyły się do jednej ekipy przy jednym stole. Tu ma miejsce legendarna scena, która wywróciła mój światopogląd. Siedzimy z Santosem i z narastającą radością obserwujemy jak gościu zarywa laskę. On jest zrobiony, ona trochę też, my w zasadzie wedle encyklopedii powinniśmy już nie żyć, jest zajebiście. I tak obrazek, laska patrzy gdzieś w dal, lekko znudzona, gość się w nią wgapia i aż mu z czachy dymi, tak pracuje nad podrywem stulecia.
- ale masz zajebiste cycki, ale masz zajebistą dupę, chodź się ruchać
My tam z Santosem recholimy, a w tym momencie laska się odwraca, patrzy wprost na typa i wypala:
- ok
Wstali i poszli.
Santos i Łełek |
01.06, Piątek, nie wiem
Ten złoty dzień zlotowy
Obudzili, bo śniadanie. Spałem coś koło dwóch godzin, najebany jeszcze byłem przepotężnie, gdzie ja jestem, który mamy rok? Na start szczyna na siedząco, bo jednak nie ufam, potem prysznic. Pod prysznicem nie znalazłem żelu pod prysznic, w zamian stał keczup. Jestem pewien, że kryła się za tym pyszna historia.
Podmyty chłodną wodą, zacząłem kontaktować. Ubrałem się i czekam przed domkiem na resztę. Nagle z drzwi wypada Mojżesz, w samych gaciach, wychyla się przez balustradę i puszcza pawia. Następnie, trzymając się ścian, wraca do wyra. Podążamy za nim.
Leży tam, jak na łożu śmierci, scena trochę jak z tandetnych amerykanideł. Pochylamy się nad nim.
- Mojżesz, co z Tobą?
- kkk....Kubuś...
- Kubuś? Co Kubuś?
- bbb... bimber
I padł martwy.
W sensie nie poszedł na śniadanie.
Po śniadanku piwerko i potem już było tylko lepiej. Zebrała się mocna paka i serwowaliśmy sobie miks siatkóweczki plażowej z siatkóweczką wodną. Parę ładnych godzin nagrzewania się na słoneczku i chłodzenia w jeziorku, w którym woda była wprost cudowna, a to wszystko okraszone żartami i świetną zabawą. Dla mnie zlotowa kwintesencja, nie licząc libacji. Popołudniu zasiedliśmy przy stoliku, koło naszego domku i był czil z głupimi gadkami. Tu miała miejsce jedna delikatnie krzywa akcja, kiedy to Skuter prewencyjnie pobierał kluczyki od napranych kolegów z ułańskimi fantazjami. Znaczy Artex dosiadł swojego moto, które miał na werandzie i nie było do końca pewne co zamierza z nim zrobić. Spalić gumę, czy może zjebać się ze schodów. Biorąc pod uwagę, że Artex trzymał wysoki poziom stężenia dziabonga we krwi, była duża szansa, że brał pod uwagę obie opcje. W każdym razie Skuter kluczyki pobrał, a Artex mu nawet za to podziękował, czym zdobył sobie sympatie wszystkich zebranych. Bawimy się grubo, czasem ktoś wyląduje na izbie przyjęć, ale jednak są granice, których nie przekraczamy. Było ryzyko, że po pijaku pojedzie, a raczej zjebie z werandy razem z moto, kluczyki pobrane. Pełen luz.
Okazało się, że nie dla wszystkich. Jeden z nowych kolegów podszedł do sprawy dość osobiście i pojechał do Skutera personalnie i to dość na ostro. Skuterem aż zagotowało. Wzięło i się napięło. Yaszczu chciał zażartować, wskoczył między nich i rzucił, że jeśli chcą się bić, to mają ściągnąć koszulki. Yaszczu się śmieje, a Ci dawaj i ściągają. Na to wszystko wpadłem ja, zdrowo wkurwiony, bo zaczęli całą imprezę akurat jak siedziałem na klopie, niegodziwcy.
Beka była dobra, no ale jednak zrobiło się trochę niezręcznie. Nowy sobie poszedł, zapadła cisza.
I kiedy wydawało się, że atmosfera się nam nieco zjebała, to wjechał Artex, cały na biało, pijackim ruchem poprawił okulary, lekko zogniskował wzrok, i na pełnym skupieniu, żeby literki było wyraźnie słychać, rzucił:
- on ma delikatne problemy z relacjami międzyludzkimi
Załoga wylądowała na parterze.
Czilowaliśmy sobie, oczywiście za główny temat żartów biorąc Skutera i rozbijając na fraktale każdy jeden moment wzburzenia. Jego energicznie ściąganie koszulki i ciskanie jej w kąt stało się hitem dnia i teraz już każdy, przy nadarzającej się okazji ściągał koszulkę i ciskał w kąt. Znacie ten klimat, nie? Wasz kolega na chwile poważnieje, pyta się was o opinię, próbuje się utwierdzić, że nie przesadził, że tak należało zrobić, widać, że mu trochę głupio za to, że go poniosło, no ale sam sobie tłumaczy, że powód był, szuka waszego zrozumienia, a wy w tym czasie tarzacie się po ziemi ze śmiechu i jedziecie z zioma na maxa, ale tak, że aż łzy i smarki lecą. W końcu ten ziom mówi wam, żebyście spierdalali i sam zaczyna się brechtać z wami i teraz już płaczą wszyscy, a każda przechodząca trzeźwa osoba na to patrzy i wie, że najlepiej by było podstawić autobus, żeby wszystkich razem zabrać w piździec do wariatkowa.
Wieczorem lekki deszcz, ludzie pozbierali się pod wiatą, za to ja już byłem na misji. Od ładnych paru godzin schodziłem z krwi i po 20 alkomat wskazał zero. Wypadłem, pospycałem niespełna godzinkę po okolicy, w lekkim deszczu, było mi dobrze. Po powrocie trochę z ludźmi posiedziałem, ale w zasadzie zwinąłem się szybko, bo chciałem jutro jechać, a głupie pomysły po głowie krążyły.
02.06, Sobota, rano
Morze, wysprzęglanie, patologia na trzeźwo
Wstaliśmy z Yaszczim i nie czekając na śniadanie polecieliśmy w świat. Szybki przeskok na ekspresówkę i już spycamy konkretnie. Śniadanie dopiero w Nowym Dworze Gdańskim i nie że byle gówniany hotdog z Orlenu, tylko konkret, wrap w Maku.
trzynaste zalewanie: Nowy Dwór Gdański, 160km zrobione, 1741km total
Zalali i wystrzelili dalej. Minęli Trójmiasto i we Władysławowie odbili w prawo. Od tego momentu jest urokliwie, acz tłumnie. Masa aut, masa pieszych, masa rowerów. Później się okaże, że mój kumpel z pracy był w tych okolicach i nawet na nagraniu z mojej kamery znajdziemy jego ekipę turlającą obok nas na rowerach. 700 kilo od domu i się z ziomem mijamy o kilka metrów, w sumie spoko.
Yaszczi prowadził jak po sznurku, miał misje. Poprowadził do magicznego miejsca, gdzie szybciorem zamówił nam tackę smakowitości.
Twierdził, że strasznie miał ochotę na te rybki, ale szybkość z jaką zrobił zdjęcie, i złośliwy uśmiech, kiedy wysyłał fotkę żonie, jasno mi powiedział, że powodów było więcej. Ktoś tam w Poznaniu właśnie wył do księżyca i obiecywał okrutną pokoleniową zemstę.
Po rybce przeskok na Hel. Tu podpina się do nas na trzeciego jakiś ziom, który bardzo szybko i sprawnie dołącza do formacji. Dużo wyprzedzania, fajna zabawa, typ się pojawia, spyca 10 kilo z nami i na Helu znika, machając na pożegnanie. Lubimy takie akcje.
Hel jak Hel, kupiliśmy maskotki i magnesy, jeszcze zjedliśmy loda, a potem wróciliśmy się do Chałup, gdzie Yaszczu miał upatrzoną dobrą miejscówkę do kąpieli.
Rzuciliśmy graty na piasek, a sami do morza z twardym zamiarem zanurzenia. Woda pizgała okrutnie, ale są specjalne metody zanurzeń w takiej lodówie. To jest bardzo proste. Wbijasz do wody, aż ta ci sięgnie do jajek. Tu jest ciężki moment, bo musisz w końcu przestać stać na palcach i zanurzyć te jajca. Teraz szczasz i następnie szybko się cały zanurzasz, póki jest ciepło. Proste i skuteczne.
Słoneczko, piasek, leżymy. Plan jest prosty, kolacja o 19, a na powrót zostawiamy sobie 3 godzinki, więc możemy tu leżeć do 16. Jest dopiero 13. Zajebiście.
13:05
- ty, nie chce mi się tak po prostu leżeć
- mi też nie. spierdalamy?
- spierdalamy
czternaste zalewanie: Rumia, 206km zrobione, 1947km total
Po śniadanku piwerko i potem już było tylko lepiej. Zebrała się mocna paka i serwowaliśmy sobie miks siatkóweczki plażowej z siatkóweczką wodną. Parę ładnych godzin nagrzewania się na słoneczku i chłodzenia w jeziorku, w którym woda była wprost cudowna, a to wszystko okraszone żartami i świetną zabawą. Dla mnie zlotowa kwintesencja, nie licząc libacji. Popołudniu zasiedliśmy przy stoliku, koło naszego domku i był czil z głupimi gadkami. Tu miała miejsce jedna delikatnie krzywa akcja, kiedy to Skuter prewencyjnie pobierał kluczyki od napranych kolegów z ułańskimi fantazjami. Znaczy Artex dosiadł swojego moto, które miał na werandzie i nie było do końca pewne co zamierza z nim zrobić. Spalić gumę, czy może zjebać się ze schodów. Biorąc pod uwagę, że Artex trzymał wysoki poziom stężenia dziabonga we krwi, była duża szansa, że brał pod uwagę obie opcje. W każdym razie Skuter kluczyki pobrał, a Artex mu nawet za to podziękował, czym zdobył sobie sympatie wszystkich zebranych. Bawimy się grubo, czasem ktoś wyląduje na izbie przyjęć, ale jednak są granice, których nie przekraczamy. Było ryzyko, że po pijaku pojedzie, a raczej zjebie z werandy razem z moto, kluczyki pobrane. Pełen luz.
Okazało się, że nie dla wszystkich. Jeden z nowych kolegów podszedł do sprawy dość osobiście i pojechał do Skutera personalnie i to dość na ostro. Skuterem aż zagotowało. Wzięło i się napięło. Yaszczu chciał zażartować, wskoczył między nich i rzucił, że jeśli chcą się bić, to mają ściągnąć koszulki. Yaszczu się śmieje, a Ci dawaj i ściągają. Na to wszystko wpadłem ja, zdrowo wkurwiony, bo zaczęli całą imprezę akurat jak siedziałem na klopie, niegodziwcy.
Beka była dobra, no ale jednak zrobiło się trochę niezręcznie. Nowy sobie poszedł, zapadła cisza.
I kiedy wydawało się, że atmosfera się nam nieco zjebała, to wjechał Artex, cały na biało, pijackim ruchem poprawił okulary, lekko zogniskował wzrok, i na pełnym skupieniu, żeby literki było wyraźnie słychać, rzucił:
- on ma delikatne problemy z relacjami międzyludzkimi
Załoga wylądowała na parterze.
Czilowaliśmy sobie, oczywiście za główny temat żartów biorąc Skutera i rozbijając na fraktale każdy jeden moment wzburzenia. Jego energicznie ściąganie koszulki i ciskanie jej w kąt stało się hitem dnia i teraz już każdy, przy nadarzającej się okazji ściągał koszulkę i ciskał w kąt. Znacie ten klimat, nie? Wasz kolega na chwile poważnieje, pyta się was o opinię, próbuje się utwierdzić, że nie przesadził, że tak należało zrobić, widać, że mu trochę głupio za to, że go poniosło, no ale sam sobie tłumaczy, że powód był, szuka waszego zrozumienia, a wy w tym czasie tarzacie się po ziemi ze śmiechu i jedziecie z zioma na maxa, ale tak, że aż łzy i smarki lecą. W końcu ten ziom mówi wam, żebyście spierdalali i sam zaczyna się brechtać z wami i teraz już płaczą wszyscy, a każda przechodząca trzeźwa osoba na to patrzy i wie, że najlepiej by było podstawić autobus, żeby wszystkich razem zabrać w piździec do wariatkowa.
Wieczorem lekki deszcz, ludzie pozbierali się pod wiatą, za to ja już byłem na misji. Od ładnych paru godzin schodziłem z krwi i po 20 alkomat wskazał zero. Wypadłem, pospycałem niespełna godzinkę po okolicy, w lekkim deszczu, było mi dobrze. Po powrocie trochę z ludźmi posiedziałem, ale w zasadzie zwinąłem się szybko, bo chciałem jutro jechać, a głupie pomysły po głowie krążyły.
02.06, Sobota, rano
Morze, wysprzęglanie, patologia na trzeźwo
Wstaliśmy z Yaszczim i nie czekając na śniadanie polecieliśmy w świat. Szybki przeskok na ekspresówkę i już spycamy konkretnie. Śniadanie dopiero w Nowym Dworze Gdańskim i nie że byle gówniany hotdog z Orlenu, tylko konkret, wrap w Maku.
trzynaste zalewanie: Nowy Dwór Gdański, 160km zrobione, 1741km total
Zalali i wystrzelili dalej. Minęli Trójmiasto i we Władysławowie odbili w prawo. Od tego momentu jest urokliwie, acz tłumnie. Masa aut, masa pieszych, masa rowerów. Później się okaże, że mój kumpel z pracy był w tych okolicach i nawet na nagraniu z mojej kamery znajdziemy jego ekipę turlającą obok nas na rowerach. 700 kilo od domu i się z ziomem mijamy o kilka metrów, w sumie spoko.
Yaszczi prowadził jak po sznurku, miał misje. Poprowadził do magicznego miejsca, gdzie szybciorem zamówił nam tackę smakowitości.
Wchodziło jak złoto |
Po rybce przeskok na Hel. Tu podpina się do nas na trzeciego jakiś ziom, który bardzo szybko i sprawnie dołącza do formacji. Dużo wyprzedzania, fajna zabawa, typ się pojawia, spyca 10 kilo z nami i na Helu znika, machając na pożegnanie. Lubimy takie akcje.
Hel jak Hel, kupiliśmy maskotki i magnesy, jeszcze zjedliśmy loda, a potem wróciliśmy się do Chałup, gdzie Yaszczu miał upatrzoną dobrą miejscówkę do kąpieli.
Rzuciliśmy graty na piasek, a sami do morza z twardym zamiarem zanurzenia. Woda pizgała okrutnie, ale są specjalne metody zanurzeń w takiej lodówie. To jest bardzo proste. Wbijasz do wody, aż ta ci sięgnie do jajek. Tu jest ciężki moment, bo musisz w końcu przestać stać na palcach i zanurzyć te jajca. Teraz szczasz i następnie szybko się cały zanurzasz, póki jest ciepło. Proste i skuteczne.
czil |
13:05
- ty, nie chce mi się tak po prostu leżeć
- mi też nie. spierdalamy?
- spierdalamy
czternaste zalewanie: Rumia, 206km zrobione, 1947km total
Powrót na lajcie. Znowu coś wtryski szalały, ale w umiarkowany sposób. Popierdział chwilę, potem na stacji przyjął uszlachetniacz i już wszystko było ok. Tempo powrotne okrutne i nawet nie wiedziałem, że na gołej SVce da się tyle jechać.
Na miejscu okazało się, że wszyscy są na obstawie i tam będzie karmienie, więc kolacja odwołana. Spoko, od czego są tanie zupki i konserwy.
Na miejscu okazało się, że wszyscy są na obstawie i tam będzie karmienie, więc kolacja odwołana. Spoko, od czego są tanie zupki i konserwy.
Planowaliśmy z Mojżeszem wrócić bladym świtem, więc nie wchodziło w grę chlanie i imprezowanie. Raptem 3 piwka od 16 zrobione i potem już wrzucone na luz. Kładłem się do wyrka, kiedy ekipa wpadła w ten swój patologiczny klimat. Jedne motki dziwnym trafem zaczęły się zakopywać w piachu po ośkę, inne za to jeździły po domkach.
Na przykład leżysz sobie w łóżeczku, powoli się wygaszasz i nagle w drzwiach domku, a pamiętajmy, że tam jest wąska weranda i schody, pojawia się moto.
- Kurwa, Karolek, tu już byłeś!
- a, no spoko, to na razie.
I moto znika.
Pewną legendą obrasta już tekst, który chyba jest najlepszym podsumowaniem całej tej imprezy. Do Andiego podbił cieć z ośrodka i powiedział mu tak:
- Panie Andrzeju, ktoś z pańskiej grupy próbuje wjechać na drzewo...
I na tym zakończmy ten opis.
03.06, Niedziela, blady świt
Powroty
Była 5.30 jak Mojżeszowi zadzwonił budzik. Bez zbędnych akcji zapakowaliśmy graty na moto i o 6 wystartowaliśmy.
piętnaste zalewanie: Ostróda, 179km zrobione, 2126km total
Tempo zdrowe, ani się obejrzeliśmy jak doskoczyliśmy do rogatek Warszawy. Tankowanie, kupa, piciu, lecą dalej.
szesnaste zalewanie: Przed Wawą, 173km zrobione, 2299km total
Przez Wawę na strzale, nie wiem czy zatrzymały nas jakiekolwiek światła. Zależało nam, żeby tu dolecieć zanim zaczną się długo-weekendowe powroty, to się udało. Przefrunęliśmy i w tym momencie był czas, żeby odsapnąć i zaliczyć śniadanko. Padło na Burger Kinga. Szybka szama i przed nami ostatnie potencjalnie ciężkie miejsce. Radom.
Liczyliście na coś? Nic się nie wydarzyło. Pustki. Radiolka się nam do dupy przykleiła, więc turlaliśmy przepisowo. Szybki skok do Skarżyska i ostatnie tankowanie.
siedemnaste zalewanie: Przed Wawą, 199km zrobione, 2498km total
Liczyliście na coś? Nic się nie wydarzyło. Pustki. Radiolka się nam do dupy przykleiła, więc turlaliśmy przepisowo. Szybki skok do Skarżyska i ostatnie tankowanie.
siedemnaste zalewanie: Przed Wawą, 199km zrobione, 2498km total
Ogień na obwodnicę Kielc. Przed Miechowem postój na szybkie siku, oraz pożegnanie. Jak zwykle zlotowe powroty z Mojżeszem zaliczamy we dwóch i jest to połączenie ekspresowego przelotu z dużym spokojem i zerowym współczynnikiem przypałów. Tak jak być powinno.
Od Miechowa na Wolbrom, potem Olkusz, wreszcie Jerzmanowice i od tego momentu trzeba uważać podwójnie, bo nie ma nic bardziej pojebanego, niż wtopa 5km od domu, po zrobieniu ponad 2k. Szczęśliwie nic się nie wydarzyło i koło 12 zawitałem w domu. Wyszło w sumie w okolicach 2650km nawinięte. Całkiem nieźle. Teraz jeszcze tylko 2-3 miesiące nerwowego sprawdzania skrzynki na listy i potem będzie luz. Już myślę o zlocie 2019.
Wygraliśmy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz