środa, 29 sierpnia 2018

MOTO - Ogonki2018

Jest taka mała galijska osada, która stawia opór rzymskim najeźdźcom... wróć.
Jest taka mała polska osada, która stawia opór motocyklowym najeźdźcom. Zwie się Ogonki.

Ogonki są gdzieś pomiędzy Giżyckiem, a Węgorzewem. Fajna lokalizacja. Tak się poskładało, że jeden dobry ziom, przez jednych zwany Andy, przez innych  Zabierz_Tą_Rękę, ma tam dość rozległe koneksje, w sensie wujostwo i znajomi królika. Efekt jest taki, że jest sobie duży domek, taki na 20 osób, do którego Andy ma klucze i nie waha się ich używać.

Świecka tradycja mówi o zakończeniu ciepłej części sezonu i ma miejsce pod koniec Sierpnia, w Ogonkach. To był właśnie ten weekend, właśnie teraz Ogonki zaliczyły najazd moto-hunów.

Chciałbym powiedzieć, że czekałem na ten weekend długie tygodnie, ale prawda jest taka, że miałem nie jechać i coś koło tygodnia przed nagle zdałem sobie sprawę, że jadę. Moje wewnętrzne ja uznało 'kurwa jadę', a moje zewnętrzne ja, żona znaczy, dała błogosławieństwo w swoim stylu, 'a jedź se'.

Wszystko było dopięte na ostatni guzik, bo w piątek wypadam z fabryki nieco wcześniej, spycam 550km, ląduje na miejscu, chleje w trupa, prasuje sobotę, budzę się w niedziele i obczajam na alkomatowym zegarku o której planowany wylot do domu. Ląduję po nocy, kima, w poniedziałek powrót do pracy z próbą zrozumienia kim jestem. Plan żyleta.

Termin się zbliżał i sytuacja się poprawiała. Prognozy mówiły o burzach, latających żabach nad całą Polską, ogólnie zapowiadały się wspaniałe wrażenia, bo przecież walić przez całą Polsze w ciepłym letnim deszczu, by na zakończenie się zniszczyć się z ziomami, no to jest coś nie do podrobienia.

Piątek w blokach startowych, przetrwać rano kilka spotkań, spałaszować obiadek (swoją drogą, przepyszna lazania od Mamusi <3), nie dać se wcisnąć innych spotkań, a potem już w Polskę.
W blokach startowych
Ubrałem podpinkę, zabrałem dodatkową bluzę wciskaną na kurtkę, przygotowałem się na ostre warunki, po czym wystrzeliłem z podziemnego parkingu.
Start!
Doturlałem do Miechowa i tam potrzebny był postój. Prażyło niemiłosiernie, musiałem się porozbierać.
Za Miechowem był pierwszy odcinek autostrady, potem drugi i zaraz zalałem się w Skarżysku. Nadal sucho, nadal nudno. Do Radomia na wdechu, potem Białobrzegi, potem pełen szacunku ukłon w stronę PKS Grójec, wreszcie Wawa.
Jest coś magicznego w spycaniu S'kami dookoła Wawy, z widokiem na wieżowce z centrum. Działa na mnie ten widok, bo ja naprawdę uwielbiam Warszawę w małych dawkach.
Za Wawą zeskok na Wyszków i tankowanie. Odcinek na Ostrów Mazowiecka to piekło remontów i skakania jak żabka. Jeszcze ten upał, to było ciężkie 30km, które jechałem 40min.
Potem była brama Mazur.
To jest na swój sposób zabawne, że w tej nazwie występuje i 'ł' i 'ż', a jednak da się tak poprzestawiać literki, żeby wyszło 'gej'
Za Łomżą w końcu było chłodniej i pojawiły się nawet mokre plamy na jezdni, no ale to już za bramą Mazurską, tu nawet jelonki pod koła inaczej się rzucają. Ten odcinek był czystą przyjemnością i ani się obejrzałem, jak stanąłem w Giżu. Dobra, nie stanąłem, przeciąłem i start na Węgorzewo. W tym miejscu dziwna akcja, bo dogoniłem jakiegoś... strażaka.
To było podejrzane, bo oto mamy strażaka, który turla na GSie z ujebanym lusterkiem. Tu było za dużo zbiegów okoliczności, a jak już zaczął mi machać i również skręcać na Węgorzewo, to już wiedziałem. Jeszcze nie rozpoznawałem kto zacz, ale że zaraz będziemy razem walić gaz to było pewna.
Trochę przypał z takim jechać...
Z Giża to już dosłownie chwila, ani się obejrzałem jak stanąłem w Ogonkach. Przywitałem się z ekipą, w łapę dostałem podłego browca i wszystko było zajebiście. 7h w siodle z dwiema przerwami na tankowanie, pogoda idealna, warunki na drodze super, jeden zdupy remont. Zaliczone. W zasadzie to śmieszna sprawa, bo miałem telefony i wiadomości z zapytaniami jak sobie poradziłem. Okazało się, że nawałnice zaorały pół Polski, a ja tą Polskę przeciąłem na skos bez jednej kropelki deszczu.
Podła szczyna, że zrównoważyć zjebistość chwili
Rozpakowanie się i umycie zajęło mi jakieś 3 piwa. W końcu się pozbieraliśmy i udaliśmy do pobliskiej miejscówki, gdzie mieliśmy być dokarmiani przez kolejne 2 dni. Dokładnie ten sam lokal, gdzie stacjonowaliśmy rok temu na naszym przelocie z Kraka do Łodzi przez Sandomierz, Białystok i Kołobrzeg. Ten sam przytulny lokal, te same zajebiście mięciutkie fotele, te same Warmińskie Rewolucje.
Grubemu skacze gul
Czy może być coś lepszego, niż wyśmienite piwko i Tekila po nawinięciu pół tysia kilometrów?
Tak, można dorzucić kartacze.
Gruby w spazmach
Najadły się, napiły, czas zrobić to co łaziło mi po łbie całą drogę. Wraz z Lukiem i Johnym poszliśmy nad jeziorko, porozbieraliśmy się i wpakowaliśmy do wody. Co prawda byliśmy delikatnie zrobieni i doszliśmy tylko na głębokość gdzie nam blade dupska woda zakryła, ale nadal. Była cicha noc, siąpił lekki deszczyk, a woda był cudownie ciepła. Takie momenty trącają magią. Właściwie mógłbym pokonać tą trasę dla tej jednej chwili.

Wróciliśmy na pokoje, browary i różne inne specyfiki nadal się lały. To jest chyba ten moment, kiedy Johny przestaje być Johnym i z wszelkimi honorami zostaje przechrzczony na Jezuska. Wystarczy spojrzeć na to zdjęcie poniżej by zrozumieć, że oto jest człowiek, który jest gotowy wziąć na siebie wszystkie browary tego świata.
B-Team
Z każdą chwilą zaczynało się robić co raz ciekawiej, w sensie głupie akcje. Jezusek wpadł w nastrój fochowy i nie mógł przeboleć nieobecności Grubego, bo ten mu przecież obiecał kaktusa.

Nie da się jechać pół dnia i potem chlać całą noc. Znaczy jedni mogą trochę dłużej niż inni i ci jedni bywają podstępni. Dla przykładu poniższe zdjęcie pokazuje jak to działa, bo oto Chłopak Izy padł jak zmięta stówka i zwalił się do wyra. Szakale zaraz się zleciały, licząc na coś, ale Chłopak Izy to nie w kij dmuchał, zna się na rzeczy. Przezornie położył się na plecach, a dodatkowo Iza zaciekle broniła swojej własności. Szakale musiały obejść się smakiem.
Po moich oczach widać jak bardzo wiatr mi dmuchał w twarz na trasie. Przy tego rodzaju zmęczeniu surowe parówki są najlepszym przyjacielem.
Nie wiem która była godzina, ale bliska agonii. Była jeszcze akcja z Jezuskiem, który miał spać na piętrowym łóżku, ale nie wychodziło mu wchodzenie na pięterko, wyjebał się z całym wielkim wyrem do tyłu, ale był tak pijany, że nic mu się nie stało. Poza tym za plecami miał łóżko, więc padł w nogi Emki i tam zamierzał spać, pieczołowicie przykryty łóżkiem piętrowym, ale na miejscu znalazł się Andy, zioma pozbierał na najbliższe wolne wyro. Jeszcze chwile spokojnie sobie umieraliśmy, a potem nastała ciemność.

Wziąłżem i odetchnął ja głęboko

Sobota to piękna sprawa. Rano okazało się, że większa część mojego uchlania wynikała z dużego zmęczenia. Czułem się znakomicie. Najpierw z rana kopnął mnie zaszczyt i miałem okazje załapać się na jajeczniczkę na maśle ze Studim, oficjalnym opiekunem wszystkich naszych zbłąkanych, GSowych duszyczek. Na drugie śniadanie poszedłem po godzinie i tu Andy polecił flaczki. No coś niesamowitego tak z rana. Na śniadaniu spytałem Jezuska o co chodzi z Grubym i tym kaktusem. Odpowiedź dość oczywista:
- jaki kurwa kaktus?
Polecam!
Po śniadanku podmuchałem i wyszło zero. Chciałem polatać i jak na życzenie zaczął padać deszcz. Prognozy na niedziele sugerowały powrót na sucho, a ja w tym sezonie jeszcze nie zaliczyłem deszczu. Teraz padał sobie taki delikatny, letni i to było idealne. Uznałem, że rundka 50km żółwim tempem po okolicy jest tym, czego trzeba mi najbardziej. Najpierw Giż i zalewanie, potem Kruklanki, Jakunówko, Kuty i powrót. Działamy.
Przejechałem może 5 kilometrów, jak mżawka zmieniła się w ulewę. Tak sobie jechałem totalnie przemoczony i zastanawiałem się czemu jestem taki pojebany. Po cholerę się pcham na deszcz i mocze ciuchy, które na powrót nie wyschną? To był też dobry moment, żeby sobie uświadomić, że nie wziąłem grubych rękawic na zmianę, tylko szmatki świetne na deszcze konwekcyjne, bo szybką schną, natomiast bezużyteczne na deszczu ciągłym. Narzekałbym dalej, ale okolica była powalająca, niepowtarzalna mieszanka zapachu mazurskich jezior i gnojówki z pobliskich pól napawał mnie radością. Turlałem swoje w deszczu, otwarta szyba, deszcz pada na pysk. Super.
Gołdapiwo <3
Wróciłem, ciepły prysznic, odszpuntowałem browara i byłem gotowy na kolejne akcje, a plan był fajniutki. Pozbieraliśmy ekipę i dwoma autkami na raty zawieźliśmy wszystkich do Kruklanek na rybkę. W zasadzie to rano było sporo zdolnych do służby, ale jak zaczęło padać to pokusy wygrały, przez co do Kruklanek na moto dojechały może 3-4 osoby.

Chciałbym wam w tym miejscu pokazać tego pycha halibuta, którego wysmażyli na moich oczach, jednak za wolno wyjmowałem telefon z kieszeni i wyszło jak wyszło.
Halibut tu był, grzaniec też
Najedli się, napili i wrócili na kwadrat. Plan był dość prosty, mianowicie na spokojnie spędzić wieczór i rano ruszyć w drogę powrotną. Jak pomyśleli, tak zrobili.
Wysprzęglamy
Pogoda się poprawiła, przygotowaliśmy ognisko, przygotowaliśmy boisko do gry w piffko, wszystko szło utartymi schematami.
Gramy w piffko!
Śmiechu było dużo, picia też trochę. Zagraliśmy dwie rundy, strzeliliśmy sobie pożegnalną fotkę i zabraliśmy do ogniska. Jeszcze obchodziliśmy okrągłe 18 urodziny Studiego. Były prezenty, pikolo, był wzrusz. Tu jeszcze raz dał o sobie znać Jezusek i to było wręcz symboliczne. Stał tak sobie, otworzył browara, ściągnął przepotężnego łyka, po czym doskoczył do mnie i płaczliwym tonem rzucił:
- gdzie jest Gruby?! Obiecał mi kaktusa...
kaktusa mi obiecał...
Długo nie balowałem, bo zamierzałem rano wystrzelić w stronę domu. Świetnie się bawić z ziomalstwem, ale świadomość przelotu przez całą Polskę napawała mnie taką radochą, że nie mogłem się doczekać. Już dawno to zrozumiałem. Nie torowanie, nie gymkowanie, a właśnie długa trasa gdzieś hen daleko.

Wracać miałem z Xalorem, ale dziwnym trafem podbił do pokoju jak już odpływałem i oznajmił, że on jednak wróci w poniedziałek. Zaspany już byłem, więc nie wiem czy już był najebany, czy dopiero zamierzał. W sumie spoko, gdybym mógł zostać, to czemu nie.

Wstałem rano z tym wspaniałym przeświadczeniem, że cały dzień w spędzę w siodle. Po cichutku spakowałem graty i poszedłem zaliczyć ostatnie śniadanko na Mazurach.

Mistrzowski start
Start konkretny, pierwsze kilometry do Rynu na sucho. W Mrągowie zaczęło padać i wyglądało, że tak już zostanie. Jeszcze przed Ostrołęką wbiłem się w kondoma. Niby cieplej, ale tak jakoś bez sensu. Tankowanie w miejscowości Różan. Przestało lać, uznałem, że ściągam ogumienie. Przecież to już zaraz Wawka, a za Wawką po chwili jest Radom, a z Radomia do domu to każdy gupi.
No właśnie, gupi.
Dopadłem do Wawy, wypadłem na S'ke, zaczęło padać, do tego od jezdni waliło konkretnie, tym bardziej, że nie dało się nie jechać za kimś. Przemoczyło i zmroziło mnie całkowicie. Zrobiłem postój w Jankach, gdzie trochę odtajałem i wrzuciłem coś ciepłego na ruszt. Korciło mnie, żeby wbić w kondoma znowu, ale jednak to już było za Wawą, lepiej rzutem na taśmę. Poleciałem
Kolejne tankowanie miałem w Radomiu. Kompletnie straciłem czucie, do tego jajca mi przemroziło, więc zatrzymywałem się co chwile na szczanie. To oczywiście w Radomiu zdarzyła mi się największa tragedia tego wyjazdu, jak skostniałymi z zimna łapami próbowałem rozpiąć spodnie i przyciąłem sobie jajca. Oh, nawet teraz mnie boli na samą myśl.
Każdy kolejny kilometr w tym wypiździe był już ciężki. Telepało z zimna, wiało, padało, rzeźnia. Straciłem czucie do tego stopnia, że kiedy spierdziałem się gdzieś na wysokości Kielc, to nie byłem przekonany, czy czasem nie posrałem się w porcięta. Cała autostradowa siódemka w niepewności.


W Jędrzejowie przestało padać, nawet momentami wychylało słońce, ale niewiele to zmieniło. Kierowałem się do domu na autopilocie. Miechów, potem Wolbrom, Olkusz, wreszcie zjazd na moje wioski i po 8 godzinach jazdy w deszczu stanąłem pod domem.
A w domciu cieplutko, bo kochana żona napaliła w kominku. Nie ma jak w domu.
Niestety, film mi się urwał dość szybko i nagle zrobił się poniedziałek, a przestawienie bani na tryb pracowniczy było wyjątkowo bolesne. Coś za coś.

Weekend doskonały. Było warto.
Ekipa

1 komentarz: