Dzień pierwszy
W drodze na spęd, przywitanie
Zaczęło się w zasadzie trochę słabo, bo wstałem przed 6, wyjąłem firmowego lapa i wziąłem się do pracy. Musiałem nadrabiać, bo w planach była szybsza ucieczka od kieratu, a samo się nie zrobi, wiadomo. Szło mi całkiem nieźle, ale im bliżej południa było, tym gorzej ze skupieniem. Jakoś tak mejle traciły sens, no ciekawe czemu. W końcu koło 11.30 zagadałem do szefa i powiedziałem, że to nie ma sensu. Szef zrozumiał co chodzi, w końcu niedawno sam prawko zrobił i wiedział jak jest.
11:33 już byłem w blokach startowych. Z domu dziś robiłem, także strzał do Miechowa przez Olkusz i Wolbrom, gdzie zresztą miałem pierwsze zalewanie. Akurat obok pana z cysterną się zalewałem, to i pogadaliśmy o życiu i pojemności cysterny. Zgodnie stwierdziliśmy, że moglibyśmy taką trzymać na podwórku. Wyszło, że przez tę parę lat wyjeździłem już beny, która mieści się w jednej z komór takiej cysterny. Poważnie, robię pomiary i razem z moją niunią nawinęliśmy niemalże 60kkm, przepalając jakieś 3500 litrów beny, w sumie spoko.
Pierwsze zalewanie w Wolbromiu |
Na spokojnie, wszystko było idealnie zaplanowane. Dolecieć do Miechowa, potem parę kilometrów i zaczyna się autostrada, a tam kładziemy się na tankbag, który jest wypchany miękkimi rzeczami i pyta przed siebie. Podnosimy się dopiero na kolejne tankowanie gdzieś za Radomiem, bo co może pójść źle...
Miałem parę minut na psychiczne przygotowanie się, kiedy wychyliłem zza jednej górki i oczom moim ukazała się chmura, czarna jak atrament no i nie za często widzi się dwa pioruny walące jednocześnie. Kropić zaczęło po chwili, ale jak mi dojebało gdzieś na wysokości Kielc, to jedynie co to udało mi się dociągnąć pod wiadukt. Właśnie się odlewałem jak przyjebał piorun. Dźwięk się zlał z odgłosem i powietrze się delikatnie zmieniło. Włosy mi dęba nie stanęły, telefon się nie spalił, więc aż tak blisko nie było, ale i tak.
Miałem parę minut na psychiczne przygotowanie się, kiedy wychyliłem zza jednej górki i oczom moim ukazała się chmura, czarna jak atrament no i nie za często widzi się dwa pioruny walące jednocześnie. Kropić zaczęło po chwili, ale jak mi dojebało gdzieś na wysokości Kielc, to jedynie co to udało mi się dociągnąć pod wiadukt. Właśnie się odlewałem jak przyjebał piorun. Dźwięk się zlał z odgłosem i powietrze się delikatnie zmieniło. Włosy mi dęba nie stanęły, telefon się nie spalił, więc aż tak blisko nie było, ale i tak.
Parę chwil później pod wiadukt dobiło drugie moto. Typo na kieleckich numerach, uznałem więc, że miejscowego pechowo trafiło na krótkim przelocie, tym bardziej że nie miał na sobie nawet kombiaka, tylko jakąś bluzę dresową i trampeczki.
Okazało się, że leci do Augustowa.
Gadaliśmy sobie chwilę i przyznam, że wzruszyłem się całkowicie, jak typek wytargał z tego swojego małego plecaczka pelerynkę przeciwdeszczową, taki worek co to można dostać w kiosku. Powiedział z pewną dumą, że od żony dostał. Patrzyłem z mieszaniną zdumienia, zdziwienia i wzruszenia na to co się wyprawiało. Sam wciągnąłem swojego kondoma i przed odjazdem mu jeszcze doradziłem, żeby nie zakładał tego worka, bo nawet się nie rozpędzi do stówki, a to już z niego zleci i może mu się gdzieś wkręcić w koło. Lepiej przeczekać największą zlewkę. Na pożegnanie zasugerowałem, żeby zaczepił o maka za Radomiem, gdzie planowałem obiad i tankowanie. Byłem ciekawy czy podołał.
Poleciałem.
Niby się już przejaśniało, ale daleko nie doleciałem. Zaczęło walić tak, że auta na autostradzie się zatrzymywały. Przejebane, bo nie było ich dobrze widać i ciężko się mijało. Widoczność spadła prawie do zera, otwarcie szyby groziło no chyba kurwa utopieniem, bo się tak szybko wlewała woda.
Nie no, wiadomo, że cieszyłem się jak małe, pojebane dziecko. Wykurwista impreza.
Za Skarżyskiem się uspokoiło, a za Radomiem już świeciło słonko. Cieplutkie, zajebiste słoneczko, no coś wspaniałego. Zalałem się, zdjąłem kondoma i ruszyłem na obiadek do maka.
Ślicznie najedzony i ślicznie zalany wystartowałem dalej i ani się obejrzałem, jak wbiłem w warszawskie korki. Warszawa w małych dawkach, lubimy. Trochę się nawet zgubiłem, ale bez szaleństw. Przeskok z siódemki na ósemkę i już cisnę na Ostrów Mazowiecka. 80 kilometrów, gdzie jadąc powyżej ograniczeń prędkości musiałem spierdalać na pobocza, bo fury chodziły jak pojebane. Niektóre cięły dwie paczki lekko, nie podobało mi się, z drugiej strony dobiłem do Ostrowa, a potem do Zambrowa w krótką chwilę. W Zambrowie zalałem się po raz ostatni tego dnia i skierowałem się na Łomże.
Start klasyczny.
To jest ten fajny moment każdego wypadu. Zaliczone jakieś większe wyzwanie i właśnie jest nagroda. Browary się lały, za to tekila czekała i raczyła tylko zapachem. Przed tekilą należało przyjąć najcudowniejszą specjalność Kuźni, kartacze...
Okazało się, że leci do Augustowa.
Gadaliśmy sobie chwilę i przyznam, że wzruszyłem się całkowicie, jak typek wytargał z tego swojego małego plecaczka pelerynkę przeciwdeszczową, taki worek co to można dostać w kiosku. Powiedział z pewną dumą, że od żony dostał. Patrzyłem z mieszaniną zdumienia, zdziwienia i wzruszenia na to co się wyprawiało. Sam wciągnąłem swojego kondoma i przed odjazdem mu jeszcze doradziłem, żeby nie zakładał tego worka, bo nawet się nie rozpędzi do stówki, a to już z niego zleci i może mu się gdzieś wkręcić w koło. Lepiej przeczekać największą zlewkę. Na pożegnanie zasugerowałem, żeby zaczepił o maka za Radomiem, gdzie planowałem obiad i tankowanie. Byłem ciekawy czy podołał.
Poleciałem.
Przejaśnia się, doskonale |
Nie no, wiadomo, że cieszyłem się jak małe, pojebane dziecko. Wykurwista impreza.
Za Skarżyskiem się uspokoiło, a za Radomiem już świeciło słonko. Cieplutkie, zajebiste słoneczko, no coś wspaniałego. Zalałem się, zdjąłem kondoma i ruszyłem na obiadek do maka.
Za Radomiem i za deszczem. Przeciwieństwa losu pokonane |
Ostatnie zalewanie dzisiejszego dnia |
Nareszcie koniec dwupasmówek i okrutnych prędkości. Zaczęły się fajne, leśne ścieżki, powietrze pachniało super i w zasadzie do pełni szczęścia brakowało tylko suchego asfaltu. Do Łomży na wdechu, potem szybciorem Pisz i Orzysz. Ostatnie 50 kilometrów i Andy ma czekać na Lotosie w Giżu. Gdzieś tu się zaczęły jakieś dziwne rzeczy dziać, w sensie na drodze leżały gałęzie i drzewa. Biorąc pod uwagę kałuże, musiało się tutaj dobrze wyprawiać i to dosłwanie parę minut temu.
W Giżu nikt nam mnie nie czekał, tylko sms na tel, gdzie Andy pisał o jakimś Armagedonie. Ruszyłem z Lotosa na obwodnicę i pewnie dzięki deszczowej aurze nie nadziałem się na suszarkę. Ta obwodnica Giża jest okrutnie zdradziecka.
Andy czekał w Pozezdrzu. Uradowane, wymiśkowane i 3 minuty później jestem u celu. 8 godzin pysznej zabawy za mną, jeszcze więcej przede mną.
Szybciutko osuszyłem browara, rozpakowałem siebie i graty, rzuciłem wszystko na wyro i już biegłem do Starej Kuźni, bo powiedzmy sobie szczerze, że Ogonki są naszą mekką, a Stara Kuźnia jest jej centrum.W Giżu nikt nam mnie nie czekał, tylko sms na tel, gdzie Andy pisał o jakimś Armagedonie. Ruszyłem z Lotosa na obwodnicę i pewnie dzięki deszczowej aurze nie nadziałem się na suszarkę. Ta obwodnica Giża jest okrutnie zdradziecka.
Andy czekał w Pozezdrzu. Uradowane, wymiśkowane i 3 minuty później jestem u celu. 8 godzin pysznej zabawy za mną, jeszcze więcej przede mną.
U celu. Tym razem powitany dobrym browarkiem |
Start klasyczny.
Genesis Grubego. Kto czyta mojego bloga, ten zapewne rozpoznaje |
Klasyczny start, tekila, rewolucje. w mięciutkich fotelach, które czule otulają obolałe dupsko |
długo czekałem... trochę smród szczecińskich śledzi przeszkadzał jak Wolfi dosiadł, ale nie narzekałem |
Cudowne to za mało powiedziane. Wchodziło jak złoto i to też nie przypadek, że tekilka była złota. Okazało się, że lokal nie do końca był przygotowany na najazd moto-hunów, biedna kelnerka dwoiła się i troiła. W efekcie kartacze Andiego przyszły ze sporym opóźnieniem i do tego bez sztućców, ale przecież takie drobnostki nie mogą być problemem...
Jedzenie kartacza kieliszkiem po tekili. można tak |
Dalej z górki. Wlaliśmy w siebie masę browarów i bliżej nieokreśloną ilość tekili. Wytoczyliśmy się z knajpy i udaliśmy do Ognistego Ptaka, gdzie znowu trochę popiliśmy. Tam akurat balowała inna ekipa. Kombinowaliśmy jak się tam do nich wkręcić. Podbiliśmy nieśmiało, a ekipa wykazała tak daleko idący entuzjazm w zapraszaniu nas, że aż się nam zrobiło głupio. Zwinęliśmy się jak zapuścili disco polo i brali się za tańce. Śmierdziało chamskim piciem i sztachetą przez plecy.
Powrót do noclegowej miejscówki. Nie do końca wiem co tam się lało i nie do końca wiem co się działo, wiem tylko, że Andiego zmogło najszybciej, co zostało skrzętnie wykorzystane.
Jak ci wsadzę palec w dupę, to kto ma palec w dupie? |
Byłem twardy do końca. Kozacko dałem radę zdjąć buty przed snem. Ciemność.
Dzień drugi
Obstawa i armagedon
Flaczki i Warmińskie Rewolucje na śniadanie. Ktoś to przebije? Czekam |
Szarlotka z lodami? chyba mi się wpis zmienia w kulinarną masturbacje |
Miśki dobrze się bawią |
Moment zamoczenia jajek zawsze jest trudny |
Andy podszedł się przywitać, a my włączyliśmy stoper. Niespełna 50 sekund było potrzebne i już jeden ciągnął Andiego na pokład, a drugi chciał lać mu banię. Życie stawia przed nami wiele wyzwań i pokus. Jezus o tym nauczał.
Powoli zbliżał się czas wyjazdu. Radomiak miał brać ślub w Ełku, do którego było trochę poniżej 100km. Podzieliśmy się na kilka grup i ruszyliśmy. Nas poniosło przez Węgorzewo, bo w planach były tradycyjne lody w Baniach Mazurskich i piramida z trupami. Skład mieliśmy całkiem spoko, był Andy, Betaszka, do tego Valdi, Luki, Wosiek i Krzysiek z Madzią na plecaku.
Z Madzią w sumie trochę przesrana sprawa, bo lecieli z Krzyśkiem i Betaszką na trzy GSy z Wrocławia (fun fact, chodzi o BMW GS, ale nie ogarnęli na czas i skumali się z ekipą z forum Suzuki GS, no takie gapy) i GS Madzi się wziął i zjebał. Alternator nie wybacza. W efekcie GS został porzucony u jednego magika w Łomży i zaczęło się plecakowanie. Piszę o tym, bo namawiałem Madzię, żeby zrezygnowała z wygodnej i bezpiecznej kanapy GSa i spróbowała SVkowego naleśnika. Trochę się obawiała, ale po lodach w Baniach Mazurskich nabrała odwagi.
Do Ełku polecieliśmy w zmienionym ustawieniu, w sensie Madzia przesiadła się do mnie. Klasyczny spokojny początek i potem ostre dzidowanie na mazurskich winklach. Świetnie się bawiłem, bo dawno plecaka nie miałem i w sumie miła odmiana, a SVkowe hamowanie przy odpuszczaniu gazu jest naprawdę zajebiste dla kogoś, kto nie zna.
W Ełku szybki skok na sklepy, co by dobrać upominków dla młodej pary. Dodatkowo miałem dla Kacka specjalny prezent. Klucz 'płaska trzynastka', hehe, POZDRO DLA KUMATYCH.
Wpadliśmy pod dom weselny i rozpoczęło się oczekiwanie, bo Pan Młody musiał się pozbierać do kupy, bo wszystko miało być wyliczone, bo cośtam cośtam, za to na miejscu był już Ciapek i Ciapkowa i wreszcie była okazja poznać małe Ciapiątko. Nie będę tu wrzucał fotek, bo komuś może za bardzo skoczyć poziom cukru.
W końcu Pan Młody wytoczył się z domu weselnego, pięknie ogolony, wbity w gajer, że drugiego takiego w Radomiu na pewno nie ma, no mistrzostwo świata. Zapakował się do wypasionej fury, Kornik spalił papcia i ruszyliśmy do domu wybranki, a potem pod kościół. Było głośno i fajnie.
Parka udała się do kościółka, my się w małym składzie udaliśmy do lokalnego Maka. Po drodze kupiłem bańkę oleju, bo w okienku już życia za wiele nie było. Z tym się w sumie wiąże dość zabawna sprawa, bo była pod kościołem jeszcze jedna frytkownica. Po przybyciu z Maka z namaszczeniem przekazałem świętą bańkę oleju Lukiemu, co by jego SVka trochu się napiła. Wyszło o tyle zajebiście, że kiedy goście się szykowali do przywitania wychodzącej z kościoła pary, to my właśnie 3 metry dalej laliśmy olej w sunie. Symbolika, którą Kacuś zapewne by docenił, acz uwinęliśmy się dosłownie 5 sekund przed jego wyjściem. Trochę szkoda, bo po latach pewnie by oglądał film z wesela, widziałby tych wszystkich pięknych gości, sypiących ryż i monety... a w boku kadru dwóch gości, którzy leją olej. Łezka by się zakręciła i nie mogłoby być inaczej.
Jeszcze rundka po mieście i do domu weselnego. Znowu było głośno i fajnie. Na miejscu normalni goście zaczęli składać gratulacje Młodej Parze, a dzikie stado, nas znaczy, odesłano na malowniczą wysepkę, gdzie czekał na nas poczęstunek. Zjedliśmy i akurat normalni ludzi kończyli składać życzenia. Tak wyszło, że my z Andym byliśmy pierwszymi nienormalnymi gośćmi, składającymi życzenia. Dialog był mniej więcej następujący:
- dobra kurwa, koniec normalnych życzeń, teraz pojeby. po pierwsze i najważniejsze, powiedz mi urocza młoda damo, czy Ty wiesz, że on pochodzi z Radomia?
Andy sypnął coś, że pierwszy raz cokolwiek zazdrości Kackowi, tak piękna jest Panna Młoda i on byłby gotowy się zaopiekować. Owa Panna Młoda w pierwszej chwili chyba była lekko zszokowana, bo dopiero co przeżyła godzinę klasycznych życzeń i nagle takie coś. Szybko się otrząsnęła i do końca już trzymała fason, nawet załapaliśmy się na buziaka. Kacek natomiast jak to Kacek, z lekkim uśmiechem i tą cechującą go cierpliwością po prostu przyjmował nieuniknione, acz życzliwe łokcie od bandy ziomów. Ciekawe czy będzie musiał sprzedać motka, w ramach małżeńskiego kompromisu oczywiście, hehe.
Zaczęło się robić późno, do tego pojawiły się oznaki nadchodzącego deszczu, zrobiło się ciemniej. Większość ekipy miała ciemne szyby, także trzeba było się zbierać. Powrót na dwie SVki z Lukim. Zaczęliśmy dobrze i po wyjeździe z domu weselnego pojechaliśmy nie w tą stronę co trzeba. Niestety, życzeniowe podejście i wyjazd w przeciwną stronę od chmur wcale nie sprawił, że było dobrze.
Powrót spokojny i uważny. Gdzieś tam lekko dupę ślizgnęło, trochę na głowę popadało i jeśli nie liczyć samobójczego zająca, przez którego narobiłem w zbroje, to w zasadzie nic się nie wydarzyło.
Szybka zmiana betów, pośpieszny marsz w wiadome miejsce i gramy w starą grę...
Warmińskie i tekilka wchodziły jak samo zło. Zebrała się konkretna ekipa i żartom nie było końca. Wszyscy bawili się jakby jutro nie mieli wracać. Trochę nami tąpnęło jak wyszło, że wyzerowaliśmy całą złotą w knajpie, ale srebrna dzielnie broniła honoru.
Siedzielibyśmy pewnie do rana, ale kelnerka miała prikaz siedzieć do ostatniego klienta. Była sobota, a to była młoda i ładna dziewczyna, nie mieliśmy serca jej tego robić. Zostawiliśmy suty napiwek za te dwa dni zapierdolu przy zjebach, po czym ruszyliśmy w stronę domków. Główna impreza kręciła się u Skuterów, ale my się odłączyliśmy małą grupką i Andy zabrał nas w miejsce specjalne, żeby nie powiedzieć magiczne. Otóż wyszło, że krewniak Andiego miał tu specjalny pokój ze sprzętem audio/video za grubą bańkę, a że przyszła z nim tylko ta poukładana patologia, to postanowił pokazać.
Poszedł koncert Iron Maiden.
Sączyliśmy domowej roboty wiśniówkę, leniwie sobie gadaliśmy i odpływaliśmy przy koncercie. Coś wspaniałego. Nie wiem nawet kiedy mnie odpięło, za to obudziłem się na odgłos zmiany. W sensie póki ostre kawałki szły, to spałem jak niemowlę, ale przy próbie wyłączenia telewizora i nagłej ciszy się wziąłem i przebudziłem.
Mogło być koło 3.
Poszliśmy na pomost. Czekaliśmy na wschód słońca, ptaki z brzegu grały o lepsze z żabami z szuwarów, słońce zaczynało delikatnie oświetlać mgłę na tafli jeziora, były polaków rozmowy, sięgające do samej głębi duszy i to był ten moment, kiedy uwierzyłem w Harrego Pottera.
I kiedy myślałem, że pozostało już tylko odpłynąć w krainę wiecznych łowów, spełnionym... wtedy pojawił się On.
Z pierwszego domku, czyli jakieś 100 metrów od pomostu, wytoczył się Skuter, ale wyszedł z progu tak, że mu ledwie starczyło ulicy na zakręt. Halsował pełną szerokością chodnika w stronę swojego legowiska, kiedy to radośnie zakrzyknąłem. Poderwał głowę, niczym pies myśliwski, namierzył pomost, zogniskował, rozpoznał i nagle ruszył żwawo. W biegu zaczął się rozbierać. Zdjął koszulkę i cisną nią o ziemię, ale tak jak tylko Skuter cisnąć potrafi. Ze spodniami były opory, ale do końca pomostu dotarł już w rosole i nie zatrzymując się choćby na chwilę, przechylił się przez barierkę i spierdolił do wody.
Nie było innego wyjścia, to nie jest wyzwanie, które można zignorować.
Wody było idealnie, bo po pas, była po prostu zajebista. Popluskaliśmy się zacnie, czyli i ten klasyk był grany.
Po wyjściu z wody okazało się, że wszyscy się już zwinęli, zostaliśmy sami. Włączyły nam się zwierzenia, włączyły się nam niesamowite opowieści. Zeszliśmy na ludzkie ułomności, na pułapki czyhające na nas, grzesznych. Zrobiło się nieco ponuro i ciężko, kiedy Skuter nagle lekko mnie przekręcił i docisnął do ściany.
- Łełek, koniec pierdolenia. Zadam Ci jedno, ale tylko jedno pytanie. Żadnego pierdolenia, żadnych uników, odpowiesz tak lub nie
Stoję przyparty do tego muru, całe życie leci mi przed oczyma i się zastanawiam co się dzieje i co się zaraz stanie. Patrzę na fanatyczny, świdrujący wzrok Skutera i jest gonitwa myśli. Czyżby chodziło o jego żonę? Nie jeden raz ją komplementowałem, bo jak Ona się uśmiecha to jakby nowy dzień wstawał, no ale przecież kumpela i do tego żona zioma, najświętsza świętość i bym nigdy. Ale czy zdążę się wytłumaczyć? Czy uwierzy, czy choćby będzie słuchał?
- jesteś gotowy?
Jezusku najukochańszy, miałem się rozjebać o sarnę, idąc jakimś przecinakiem dwie paczki przez las, gdzieś w wieku 70 lat, jak już całkiem nie będę w stanie lekko zrobić kupy. Taki piękny koniec sobie umyśliłem, w zamian zaraz mnie pod tą ścianą sprowadzi do parteru pięściami, a potem przygniecie swoim cielakiem. Co za koniec.... dobra, pogodziłem się ze swoim życiem, niczego nie żałuje.
- dawaj.
Zamknąłem oczy...
- jedziesz ze mną do Ugandy?
Odprowadziłem Skutera do jego legowiska, kiedy ten już w myślach się pakował na kolejny wyjazd. Wróciłem do audio pokoju, gdzie Andy smacznie chrapał. Drugi z kolei spęd, gdzie Andy robił za ciecia. To go za bardzo wykańczało, nie mógł z pełną mocą oddać się rozpuście. Trudno, co robić.
Wybrałem koncert Hansa Zimmera, zapuściłem i w taki sposób postanowiłem zakończyć ten jeden z najlepszych dni ever. Zasnąłem po paru minutach, koncert cały przeleciał i wrócił do menu startowego. Menu startowe miało zapętlony kilkunasto-sekundowy moment kawałka Now we are free z Gladiatora, w wykonaniu Czariny Russel. Jest na tubce ten kawałek, a ten odpowiedni moment zaczyna się w 4:12.
To zapętlenie szło cały czas, a spaliśmy kilka godzin. Budziłem się i zasypiałem, cały czas to słyszałem i wchodziło we mnie podprogowo. Ten kawałek na trwałe związał mi ten moment i to co wtedy czułem.
Wierzę, że wehikuł czasu istnieje. Jest w nas. Wszystko co widzimy jest subiektywne, dwie osoby patrzące na to samo zjawisko mogą to widzieć inaczej, mogą odbierać to inaczej. Jedyną stałą w tym wszystkim jest to co my czujemy. Wiążę moje uczucia z muzyką. Potrafię uruchomić Lunę Heavenwooda i w myślach znowu pić tanie wino z ziomami z liceum, czy odpalić Full Moon Madness Moonspella i znowu zamknąć się w sobie, razem ze swoimi demonami. Potrafię odpalić Elodię Lacrimosy i ponownie poznawać zaułki Krakowa, kiedy przeprowadziłem się tutaj 20 lat temu. JMJ koncert w Houston i znowu dzielę pokój z moim bratem i mam jakieś 10 lat. Rusty Nails Moderata i właśnie jest jeden z najbarwniejszych okresów po-studenckiego ostrego imprezowania, kiedy to poznałem moją żonę. Tiesto zabierze mnie z moją wybraną rodziną do klubów i studenckich domówek. Mógłbym tak długo wymieniać. Za każdym razem czuje to, co czułem wtedy. Wehikuł czasu.
Właśnie dodałem nowy punkt na mojej liście. Czarina Russel zabiera mnie na wyjątkową mazurską noc. Już zawsze będzie mnie tam zabierać.
Obudziłem się. Zresetowany i wolny od trosk, tak jak już dawno nie byłem. Zaczęliśmy od flaczków i szarlotki, zabrakło tylko Warmińskich Rewolucji.
Miałem jechać rano, ale to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Niby odstawiłem alko odpowiednio wcześniej i nie grzałem wódy z głównym strumieniem imprezowym, ale jednak dwa dni chlania to dwa dni chlania. Nikt nie miał alkomatu, więc po prostu opóźniłem wyjazd o prawie 5 godzin, pluskając się i opalając na przemian. Kolejne ekipy się zbierały do odjazdu, a także rysował się już skład, który postanowił zostać do poniedziałku. To było widać, kiedy zatroskany ryjek łamał się w dylematach, nagle odskakiwał kapselek Warmińskich i na czole wyskakiwał napis: 'a chuj, jutro się będę martwił'. Piękne.
Pozbierałem się do kupy po południu. O ile alko już nie było, to zmęczenia nie dało się obejść. Wiedziałem, że czeka mnie ciężki kawałek drogi i oczywiście na myśl o tym jarałem się tym bardziej. Jazda na Mazury zajęła mi ponad 8 godzin i teraz zakładałem lekką ręką 9 godzin, bo bankowo będą postoje, wolne tempo i ogólnie dodatkowa asekuracja opóźnionych reakcji zmęczonego ciała.
Aha.
Na drodze pustki, słoneczko świeciło, do Łomży dobiłem poniżej półtorej godziny, choć pewnie dało się to zrobić w godzinę.
Zalałem się i strzał na Ostrów Mazowiecka, gdzie odbiłem na krajową ósemkę. Tu już ruch gęsty i dość szybki, co mi bardzo odpowiadało, bo wpasowałem się prędkością do ogółu i leciałem ciągiem.
Warszawa była tak nudna, że nawet nie podniosłem się baku. Czułem się nad wyraz znakomicie, acz byłem lekko naszprycowany energetykami.
Gdzieś za Wawą musiał mieć miejsce drobny wypadek, którego nawet nie poczułem. Ujebało mi pług, a dokładniej ujebało przednie mocowanie i pęd powietrza dobił pług do ziemi, który teraz orał. Dopiero jak zjeżdżałem na stacje za Warszawą na tankowanie, to poczułem smród plastiku i usłyszałem dziwne dźwięki.
Oględziny pokazały spory krwisty ślad na crashpadzie i silniku. Obstawiam, że trafiłem jakiegoś małego ptaka, który uderzył w pług i urwał mocowanie. Nie poczułem, bo crashpad wyłapał to co miało iść w moją nogę. Następnie pług trzymał się na dwóch tylnych mocowaniach i delikatnie dociskany przez wiatr ścierał się o asfalt, aż zgubił cały czub. W każdym razie tak mi się wydaje, że było.
Poza tym trasa przebiegała nad wyraz dobrze i po nieco ponad 6 godzinach stanąłem pod domem. 2 razy mnie suszyli, raz nie zdążyli. Leciałem niemalże przepisowo i po prostu nie trafiłem na kompletnie żaden problem.
Nawinąłem ponad 1500 kilometrów, wlałem pół litra oleju, w siebie bliżej nieokreśloną ilość Warmińskich Rewolucji (nie tknąłem innego piwa) i tekili, wybalowałem dupsko konkretnie, popływałem w jeziorze i co najważniejsze, spotkałem się z moją moto-rodziną, która dała mi odpowiednią dawkę tych kompletnie spierdolonych i nieakceptowalnych społecznie zachowań (ten kartacz rozpływa się w ustach niczym cipka trędowatej). Tego mi było trzeba, odskoczni od normalności.
Było super.
PS: Johnny, ty dziwko.
Grobowiec barona von Fahrenheita, nie z tych Fahrenheitów |
prawie 50 lat tradycji, tylko 3 smaki, naturalnie wyrabiane na lokalnym mleku. takich miejsc nam brakuje |
tak |
Nie wiem co oni w tych Baniach palą, ale jestem wstępnie zainteresowany |
W Ełku szybki skok na sklepy, co by dobrać upominków dla młodej pary. Dodatkowo miałem dla Kacka specjalny prezent. Klucz 'płaska trzynastka', hehe, POZDRO DLA KUMATYCH.
Wpadliśmy pod dom weselny i rozpoczęło się oczekiwanie, bo Pan Młody musiał się pozbierać do kupy, bo wszystko miało być wyliczone, bo cośtam cośtam, za to na miejscu był już Ciapek i Ciapkowa i wreszcie była okazja poznać małe Ciapiątko. Nie będę tu wrzucał fotek, bo komuś może za bardzo skoczyć poziom cukru.
Oczekiwanie się przedłużało, nie wszyscy dali radę |
Czego się nie robi dla zioma |
No trudno, co robić. Dobry chłopak był, choć z Radomia |
Jeszcze rundka po mieście i do domu weselnego. Znowu było głośno i fajnie. Na miejscu normalni goście zaczęli składać gratulacje Młodej Parze, a dzikie stado, nas znaczy, odesłano na malowniczą wysepkę, gdzie czekał na nas poczęstunek. Zjedliśmy i akurat normalni ludzi kończyli składać życzenia. Tak wyszło, że my z Andym byliśmy pierwszymi nienormalnymi gośćmi, składającymi życzenia. Dialog był mniej więcej następujący:
- dobra kurwa, koniec normalnych życzeń, teraz pojeby. po pierwsze i najważniejsze, powiedz mi urocza młoda damo, czy Ty wiesz, że on pochodzi z Radomia?
Andy sypnął coś, że pierwszy raz cokolwiek zazdrości Kackowi, tak piękna jest Panna Młoda i on byłby gotowy się zaopiekować. Owa Panna Młoda w pierwszej chwili chyba była lekko zszokowana, bo dopiero co przeżyła godzinę klasycznych życzeń i nagle takie coś. Szybko się otrząsnęła i do końca już trzymała fason, nawet załapaliśmy się na buziaka. Kacek natomiast jak to Kacek, z lekkim uśmiechem i tą cechującą go cierpliwością po prostu przyjmował nieuniknione, acz życzliwe łokcie od bandy ziomów. Ciekawe czy będzie musiał sprzedać motka, w ramach małżeńskiego kompromisu oczywiście, hehe.
Zaczęło się robić późno, do tego pojawiły się oznaki nadchodzącego deszczu, zrobiło się ciemniej. Większość ekipy miała ciemne szyby, także trzeba było się zbierać. Powrót na dwie SVki z Lukim. Zaczęliśmy dobrze i po wyjeździe z domu weselnego pojechaliśmy nie w tą stronę co trzeba. Niestety, życzeniowe podejście i wyjazd w przeciwną stronę od chmur wcale nie sprawił, że było dobrze.
Powrót spokojny i uważny. Gdzieś tam lekko dupę ślizgnęło, trochę na głowę popadało i jeśli nie liczyć samobójczego zająca, przez którego narobiłem w zbroje, to w zasadzie nic się nie wydarzyło.
Szybka zmiana betów, pośpieszny marsz w wiadome miejsce i gramy w starą grę...
można fapić |
Siedzielibyśmy pewnie do rana, ale kelnerka miała prikaz siedzieć do ostatniego klienta. Była sobota, a to była młoda i ładna dziewczyna, nie mieliśmy serca jej tego robić. Zostawiliśmy suty napiwek za te dwa dni zapierdolu przy zjebach, po czym ruszyliśmy w stronę domków. Główna impreza kręciła się u Skuterów, ale my się odłączyliśmy małą grupką i Andy zabrał nas w miejsce specjalne, żeby nie powiedzieć magiczne. Otóż wyszło, że krewniak Andiego miał tu specjalny pokój ze sprzętem audio/video za grubą bańkę, a że przyszła z nim tylko ta poukładana patologia, to postanowił pokazać.
Poszedł koncert Iron Maiden.
Nigdy nie miałem parcia na duże hajsy, bo i po co... teraz już wiem po co... |
Mogło być koło 3.
Poszliśmy na pomost. Czekaliśmy na wschód słońca, ptaki z brzegu grały o lepsze z żabami z szuwarów, słońce zaczynało delikatnie oświetlać mgłę na tafli jeziora, były polaków rozmowy, sięgające do samej głębi duszy i to był ten moment, kiedy uwierzyłem w Harrego Pottera.
I kiedy myślałem, że pozostało już tylko odpłynąć w krainę wiecznych łowów, spełnionym... wtedy pojawił się On.
Z pierwszego domku, czyli jakieś 100 metrów od pomostu, wytoczył się Skuter, ale wyszedł z progu tak, że mu ledwie starczyło ulicy na zakręt. Halsował pełną szerokością chodnika w stronę swojego legowiska, kiedy to radośnie zakrzyknąłem. Poderwał głowę, niczym pies myśliwski, namierzył pomost, zogniskował, rozpoznał i nagle ruszył żwawo. W biegu zaczął się rozbierać. Zdjął koszulkę i cisną nią o ziemię, ale tak jak tylko Skuter cisnąć potrafi. Ze spodniami były opory, ale do końca pomostu dotarł już w rosole i nie zatrzymując się choćby na chwilę, przechylił się przez barierkę i spierdolił do wody.
Nie było innego wyjścia, to nie jest wyzwanie, które można zignorować.
Wody było idealnie, bo po pas, była po prostu zajebista. Popluskaliśmy się zacnie, czyli i ten klasyk był grany.
Po wyjściu z wody okazało się, że wszyscy się już zwinęli, zostaliśmy sami. Włączyły nam się zwierzenia, włączyły się nam niesamowite opowieści. Zeszliśmy na ludzkie ułomności, na pułapki czyhające na nas, grzesznych. Zrobiło się nieco ponuro i ciężko, kiedy Skuter nagle lekko mnie przekręcił i docisnął do ściany.
- Łełek, koniec pierdolenia. Zadam Ci jedno, ale tylko jedno pytanie. Żadnego pierdolenia, żadnych uników, odpowiesz tak lub nie
Stoję przyparty do tego muru, całe życie leci mi przed oczyma i się zastanawiam co się dzieje i co się zaraz stanie. Patrzę na fanatyczny, świdrujący wzrok Skutera i jest gonitwa myśli. Czyżby chodziło o jego żonę? Nie jeden raz ją komplementowałem, bo jak Ona się uśmiecha to jakby nowy dzień wstawał, no ale przecież kumpela i do tego żona zioma, najświętsza świętość i bym nigdy. Ale czy zdążę się wytłumaczyć? Czy uwierzy, czy choćby będzie słuchał?
- jesteś gotowy?
Jezusku najukochańszy, miałem się rozjebać o sarnę, idąc jakimś przecinakiem dwie paczki przez las, gdzieś w wieku 70 lat, jak już całkiem nie będę w stanie lekko zrobić kupy. Taki piękny koniec sobie umyśliłem, w zamian zaraz mnie pod tą ścianą sprowadzi do parteru pięściami, a potem przygniecie swoim cielakiem. Co za koniec.... dobra, pogodziłem się ze swoim życiem, niczego nie żałuje.
- dawaj.
Zamknąłem oczy...
- jedziesz ze mną do Ugandy?
Ziom na całe życie, z którym mógłbym choćby i na koniec świata, ewentualnie do Ugandy |
Wybrałem koncert Hansa Zimmera, zapuściłem i w taki sposób postanowiłem zakończyć ten jeden z najlepszych dni ever. Zasnąłem po paru minutach, koncert cały przeleciał i wrócił do menu startowego. Menu startowe miało zapętlony kilkunasto-sekundowy moment kawałka Now we are free z Gladiatora, w wykonaniu Czariny Russel. Jest na tubce ten kawałek, a ten odpowiedni moment zaczyna się w 4:12.
To zapętlenie szło cały czas, a spaliśmy kilka godzin. Budziłem się i zasypiałem, cały czas to słyszałem i wchodziło we mnie podprogowo. Ten kawałek na trwałe związał mi ten moment i to co wtedy czułem.
Wierzę, że wehikuł czasu istnieje. Jest w nas. Wszystko co widzimy jest subiektywne, dwie osoby patrzące na to samo zjawisko mogą to widzieć inaczej, mogą odbierać to inaczej. Jedyną stałą w tym wszystkim jest to co my czujemy. Wiążę moje uczucia z muzyką. Potrafię uruchomić Lunę Heavenwooda i w myślach znowu pić tanie wino z ziomami z liceum, czy odpalić Full Moon Madness Moonspella i znowu zamknąć się w sobie, razem ze swoimi demonami. Potrafię odpalić Elodię Lacrimosy i ponownie poznawać zaułki Krakowa, kiedy przeprowadziłem się tutaj 20 lat temu. JMJ koncert w Houston i znowu dzielę pokój z moim bratem i mam jakieś 10 lat. Rusty Nails Moderata i właśnie jest jeden z najbarwniejszych okresów po-studenckiego ostrego imprezowania, kiedy to poznałem moją żonę. Tiesto zabierze mnie z moją wybraną rodziną do klubów i studenckich domówek. Mógłbym tak długo wymieniać. Za każdym razem czuje to, co czułem wtedy. Wehikuł czasu.
Właśnie dodałem nowy punkt na mojej liście. Czarina Russel zabiera mnie na wyjątkową mazurską noc. Już zawsze będzie mnie tam zabierać.
Dzień trzeci, powroty
Obudziłem się. Zresetowany i wolny od trosk, tak jak już dawno nie byłem. Zaczęliśmy od flaczków i szarlotki, zabrakło tylko Warmińskich Rewolucji.
Miałem jechać rano, ale to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Niby odstawiłem alko odpowiednio wcześniej i nie grzałem wódy z głównym strumieniem imprezowym, ale jednak dwa dni chlania to dwa dni chlania. Nikt nie miał alkomatu, więc po prostu opóźniłem wyjazd o prawie 5 godzin, pluskając się i opalając na przemian. Kolejne ekipy się zbierały do odjazdu, a także rysował się już skład, który postanowił zostać do poniedziałku. To było widać, kiedy zatroskany ryjek łamał się w dylematach, nagle odskakiwał kapselek Warmińskich i na czole wyskakiwał napis: 'a chuj, jutro się będę martwił'. Piękne.
Pozbierałem się do kupy po południu. O ile alko już nie było, to zmęczenia nie dało się obejść. Wiedziałem, że czeka mnie ciężki kawałek drogi i oczywiście na myśl o tym jarałem się tym bardziej. Jazda na Mazury zajęła mi ponad 8 godzin i teraz zakładałem lekką ręką 9 godzin, bo bankowo będą postoje, wolne tempo i ogólnie dodatkowa asekuracja opóźnionych reakcji zmęczonego ciała.
Aha.
Na drodze pustki, słoneczko świeciło, do Łomży dobiłem poniżej półtorej godziny, choć pewnie dało się to zrobić w godzinę.
Zalałem się i strzał na Ostrów Mazowiecka, gdzie odbiłem na krajową ósemkę. Tu już ruch gęsty i dość szybki, co mi bardzo odpowiadało, bo wpasowałem się prędkością do ogółu i leciałem ciągiem.
Warszawa była tak nudna, że nawet nie podniosłem się baku. Czułem się nad wyraz znakomicie, acz byłem lekko naszprycowany energetykami.
Gdzieś za Wawą musiał mieć miejsce drobny wypadek, którego nawet nie poczułem. Ujebało mi pług, a dokładniej ujebało przednie mocowanie i pęd powietrza dobił pług do ziemi, który teraz orał. Dopiero jak zjeżdżałem na stacje za Warszawą na tankowanie, to poczułem smród plastiku i usłyszałem dziwne dźwięki.
Ups |
Poza tym trasa przebiegała nad wyraz dobrze i po nieco ponad 6 godzinach stanąłem pod domem. 2 razy mnie suszyli, raz nie zdążyli. Leciałem niemalże przepisowo i po prostu nie trafiłem na kompletnie żaden problem.
Nawinąłem ponad 1500 kilometrów, wlałem pół litra oleju, w siebie bliżej nieokreśloną ilość Warmińskich Rewolucji (nie tknąłem innego piwa) i tekili, wybalowałem dupsko konkretnie, popływałem w jeziorze i co najważniejsze, spotkałem się z moją moto-rodziną, która dała mi odpowiednią dawkę tych kompletnie spierdolonych i nieakceptowalnych społecznie zachowań (ten kartacz rozpływa się w ustach niczym cipka trędowatej). Tego mi było trzeba, odskoczni od normalności.
Było super.
tak było |
PS: Johnny, ty dziwko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz