poniedziałek, 24 czerwca 2019

MOTO - Zlot GS500 2019


Sobota, 15.06.2019

Start i komary

Zaczęło się klasycznie, w sensie wstałem z wyra i odkarmiłem i wysrałem psy. Była 6 rano, ja byłem przepełniony litością, także kosiarkę odpaliłem dopiero o 7. Po koszeniu trawnika przyszedł czas na basen. Żona planowała zrobić sobie weekend jogi z koleżankami. Jak znam żonę i jej koleżanki, tak obstawiałem, że ta joga będzie polegała na piciu wina w najbardziej wymyślnych pozycjach. Basen się przyda, acz to bydle jest 400x200 z nieco wymyślną konstrukcją. Już rok temu przewidziałem, że będę miał problem ze złożeniem za rok, dlatego pieczołowicie odłożyłem instrukcje, żeby się nie zgubiła. Po 30 minutach szukania instrukcji sobie odpuściłem i zacząłem guglać. Po 10 minutach guglania poszedłem składać na czuja, także trochu zabawy z tym było. Słońce prażyło niemiłosiernie.
Spakowanie się było już czystą przyjemnością.
gotowy do startu
Wystartowałem chwilę przed 11, zaczepiłem jeszcze o jeden sklep w Krakowie i ani się obejrzałem jak dobijałem do Miechowa i dwupasmówki. Położyłem się na Tankbagu i odkręciłem. Tankbag celowo został wypchany miękkimi rzeczami. Wystarczyło się na nim położyć i oprzeć o niego brodę. Nad szybę wystawał czubek głowy z wizjerem, a te miękkie rzeczy tłumiły wibracje, więc w zasadzie było nawet widać gdzie się jedzie i wcale tak bardzo nie trzęsło. Ta pozycja miała być kluczowa w dalszej podróży, bo pozwalała odpocząć. To niestety było samo w sobie też minusem, bo wygoda przy zmęczeniu nie jest najlepsza, nie kiedy trzeba być skupionym. Przekonałem się o tym już po chwili i to w sposób dający do myślenia, bo oto mamy godzinę 12 w południe, wstałem ledwie 6 godzin temu, a jechałem nie więcej jak półtorej godziny i miejsce miała taka sytuacja. Mijam znak 'Radom 91km', robię jeden łagodny łuk, potem drugi, mijam jakieś auto i ukazuje się znak 'Radom 72km'. Gruba konsternacja, prawy kierunek i zjazd na najbliższą stacje.
Szedłem 20km na autopilocie.
Wzięło mnie z zaskoczenia i był to pierwszy raz w moim życiu w taki sposób. Zawsze zmęczenie przychodziło z zapowiedzią, ale nie tym razem. Kosiłem trawę, rozkładałem basen, w sumie dzień wcześniej też z jednym ziomem wyskoczyliśmy na wieczorny spot i jakoś tak do 1 w nocy zeszło nam na rozmowach. Do tego jeszcze ta jazda do Krakowa w korkach i skwarze. No dało mi w dupę i nie byłem na to gotowy. Lekcja przyswojona.

Tankowanie 1
Łączna pod Kielcami - 200 zrobione, 200 w sumie

Posiedziałem chwilę na stacji, zjadłem loda, wypiłem w sumie 3 butelki picia, z czego jedna była Red Bullem, odczekałem jeszcze chwilę i wystrzeliłem. Przez Radom na wdechu, potem na Zwoleń i już jestem w Puławach. Dałem cynk Tacie i po chwili widzieliśmy się już w jego garażu. Szpeja zostawiłem, przebrałem się tylko w kąpielówki i złapałem kask z rękawicami. Miałem plan. Tate rzucił mnie na garaż Grubego, gdzie stała jego VFRka. Nie chciało mi się rozpakowywać swojego, więc wziąłem sobie jego, wiadomo. 
Dosiadłem grubego szpeja i poleciałem nad jezioro. Pełna kulturka i delikatnie, bo leciałem na zdrapkę. Gruby urzędował z rodziną w Sieciechowie, jakieś 10-15km od docelowego miejsca zlotu, który miał się rozpocząć za 6 dni.
VFR miła odmiana, szczególnie po tym, jak Gruby wrzucił prosta kierę. Fajnie się to zbiera, Remus gada cudownie, pogoda równie cudowna, jajka się wietrzą, a przede mną prawdopodobnie jedne z lepszych dni mojego życia. Poleciałem.
Dobiłem nad jeziorko, zdjąłem kask, buty i po chwili leżałem we wodzie. Była cieplutka, ale jeszcze nie zupa, wręcz idealna przy takim skwarze.
Poskakaliśmy z pomostu, poleżeliśmy w płytkiej wodzie, leniwe rozmowy, sielanka. 
Gdzieś po godzinie na horyzoncie pojawiły się dwa helikoptery, wszak Dęblin oddalony o kilka kilometrów. Z bliska wyszło, że to dwa Sokoły trenują manewry w ciasnej formacji. Fajnie się na to patrzyło, ale jak zrobili przejście nad plażą tak 20-30 metrów nad ziemią, to już była euforia. Oczywiście odczuwalnie, że idą nad samymi głowami i trzeba się schylać. Piękna sprawa i kiedy już myślałem, że nic tego nie przebije, to z Dęblina nadeszły dwa duże transportowe (Mi14?), a potem całości dopełniły dwa Apache. Sporo piasku mi się do buzi nazbierało, jak ciągnąłem koparą po ziemi. Wow.

Wróciliśmy z jeziorka, był czas przywitać się z rodzinką, zrobić jakiś browar z pizzą. Ta pizza oczywiście w klimatyzowanym lokalu, bo na zewnątrz komary po prostu brały żywcem i żadne Muggi nie mogły ich powstrzymać. Gdzieś tu nadeszła pozytywna informacja. Otóż w planie miałem jechać z jednym znajomym, który niestety odpadł z racji awarii szpeja, alternator to kurwa i każdy ci to powie. Właśnie napisał, że magik specjalnie dla niego w sobotę porobił przy motku, jest naprawione wszystko, właśnie wsiada i leci na Puławy. Planowo będzie koło 21. Elegancko.
Po piwkowaniu udaliśmy się pod garaż, a po drodze komary wysysały z nas ostatnie krople krwi. Xalor dobił pod garaż z lekkim opóźnieniem, ale potem było już górki. Browar i spać.
jutro zaczynamy


Niedziela, 16.06.2019

Bieszczady i po królewsku

Pobudka parę minut po 4. Zaliczyliczamy szybkie śniadanie i już jesteśmy w drodze do garażu. Przebieramy się szybko i o 5 tankujemy się na wylocie z Puław i ogień.

Tankowanie 2
Puławy - 130 zrobione, 330 w sumie

Szybka strzała do Żyrzyna i stąd na Baranów. W Baranowie była pierwsza możliwość zmylenia drogi, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. Musicie wiedzieć, że plan zakładał jazdę w oparciu o kieszonkową mapę i kilka kserówek co trudniejszych etapów. Żadnego GPSa, dozwolone jeszcze było zasięganie języka od lokalesów, wszak trzeba nawiązywać nowe kontakty.
Nasze zagubienie nie było jakieś straszne, po prostu kawałek dłużej jechaliśmy zadupiami wzdłuż eSki, a przy okazji był fajny moment, jak dobiliśmy do tych jebitnych wiatraków, co to niby prąd dają. Szliśmy lasem, więc zasięg widzenia mocno ograniczony. Do pierwszego wiatraka podeszliśmy na odległość mniejszą niż 100 metrów, zanim nam się ukazał, ale za to jak się ukazał. Wypadliśmy z winkla w lesie, przed nami prosta i nad głowami widać ten kawałek nieba, gdzie korony drzew nie zasłaniają, tam gdzie droga prowadzi. I nagle w tym małym prześwicie machnęło śmigło wiatraka i to po prostu było niewiarygodne. Mała odległość, ogromna konstrukcja, w pierwszej chwili mój umysł nie potrafił dać mi żadnego racjonalnego wyjaśnienia sytuacji, a przynajmniej do machnięcia kolejnego śmigła. Wspaniałe to było, taki szacunek do ogromu konstrukcji.
Udało nam się w końcu osiągnąć 48'kę, dobić do Kocka i dalej już po japońsku, z przeskokiem na 2'ke w Międzyrzecu Podlaskim. W Terespolu stanęliśmy o 7.
oficjalny start

Tankowanie 3
Terespol - 170 zrobione, 500 w sumie

Na spokojnie się zalaliśmy, jakieś szybkie drugie śniadanko, policjanci nam wyjaśnili jak znaleźć naszą dróżkę i w dobrych humorach ruszyliśmy na szlak. To tutaj miało się to wszystko faktycznie zacząć.
Przeskoczyliśmy na 816'kę. Prędkość spadła do 80-90, cieszyliśmy się każdym winklem, a były naprawdę smakowite. Raz nawet trafiliśmy na łosia, stał sobie na poboczu, w sensie tam nie było pobocza i stał sobie za pierwszym drzewami. Kiedy go mijałem, to musiałem patrzeć do góry, żeby zobaczyć pysk. Zrobiło to na mnie wrażenie i dało mi sporo pokory, starczyło na dobre 4 kilometry.
Taktyka była, aby dzielić trasę na krótkie etapy, żeby móc się na czymś skupić. Pierwszy etap był przyjemny pod każdym względem, szybko zleciało. Włodawa.
teraz już czterech
Za Włodawą dalej 816'tka. Ocieramy się o Sobiborski Park Krajobrazowy i aż trudno uwierzyć, że może być tak pięknie. Asfalt chujowy, ale nam się nigdzie nie śpieszyło, pogoda piękna, a drogi puste. Jesteśmy tam sami, coś wspaniałego.
jest pięknie
Staramy się robić postoje co 50-100km, w zależności jak szybko jedziemy i jakie wymagania stawia przed nami trasa. Dziury w drodze dobrze telepią dupala i można jechać, gorzej jak jest równo i monotonnie. Wtedy trzeba się zatrzymać i rozruszać i to zanim wszystko zacznie boleć.
Na jednym z takich postojów Xalor nagle z uwagą spojrzał na mapę i odkrył, że będziemy lecieć przez Werchratę, gdzie mieszka Bociek. No przecież musimy mu wparować na chatę bez zapowiedzi, nie może być inaczej. Ale to za chwilkę, bo tu jeszcze jakieś dwie paczki do niego. Po rozprostowaniu dalej 816'tką, do Zosina.
Z Zosina kawałek 74'ką i za Hrubieszowem spadamy na 844'kę. Tankowanie w Mirczy, gdzie widzę typa, który zalewa auto bez gaszenia silnika. Tu się w tańcu nie pierdolą, szanuje.
Jest po 10 rano, mamy już 5 godzin jazdy za sobą, jest elegancko.

Tankowanie 4
Mircze - 207 zrobione, 707 w sumie

Z Mirczy zadupiami do Lubyczy Królewskiej. Tutaj trochę mylimy drogę, ale w Rzeplinie trafiamy pod kościół, gdzie zasięgamy języka. Dziadki się od nas odwracają i nie chcą gadać, diabły wiadomo, za to jedna starsza pani z przyjemnością nam wyjaśnia, gdzie jechać i na koniec życzy nam wszystkiego dobrego. Wylewnie dziękujemy jej za pomoc, ale oczywiście dalej chuja wiemy gdzie jechać. Szczęśliwie jednak zawsze łatwiej z zadupnej dróżki trafić na główniejszą, także na czuja udaje nam się przebić. Dalej Hrebenne, wdech i zatrzymujemy się przed tablicą, co by zadzwonić...
- siema Bociek, co porabiasz?
Dopytaliśmy się o adres, okazało się, że 50 metrów od naszej trasy, w zasadzie domek zaraz przy drodze. Jesteśmy tam po niespełna trzech minutach. Jest niedziela, koło południa, gdzie w tym czasie może być Bociek? Naturalnie rozgrzebuje swojego GSV'a.
królestwo Boćka...
Ucieszył się na nasz widok, niespodzianka się udała. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Bociek zaraz nam dał wody i powiedział, że zaraz znajdzie coś do jedzenia. Postawił kolejową odbojnice, na to dał deskę, słoik smalcu z dzika, chleba i ogórków i nam tu, że przeprasza, że tak ubogo...
... i królewskie przyjęcie
Najedliśmy się do syta, pogadaliśmy i było nam w drogę. Mieliśmy się widzieć z Boćkiem za parę dni, także pożegnanie było krótkie. 
Dalej na Horyniec Zdrój i Budomierz, w stronę Korczowej. Winkle łykaliśmy z radością, choć asfalt wołał o pomstę do nieba.
humory dopisują
Z Korczowej na Medyka i 28'ką do Przemyśla. Były okolice 14, a my mieliśmy 9 godzin jazdy za sobą, z przerwami na rozruszanie dupska oczywiście.

Tankowanie 5
Przemyśl - 195 zrobione, 902 w sumie

W Przemyślu było nawet zabawnie, bo jak nam jeden gość zaczął drogę tłumaczyć, to skończyliśmy na przemyskim rynku.
- ... i pamiętajcie, trzymajcie się prawej i tam potem będzie taka górka i oni tam lubią stać, ale Krzysiek sam jeździ na motorze, to jak nie przekroczycie 99 to on da wam tylko pouczenie...
Ogólnie w tym miejscu mocno się pogubiliśmy, do Fredropola jakoś jeszcze dojechaliśmy, ale potem zaczęło się masę dróżek podobnej jakości, bez oznaczeń, a kiedy mówiliśmy o dróżce do Krościenka, to każdy nas prowadził na Bircze. W pewnej chwili to my nawet wdrapaliśmy się na górę Kalwarię Pacławską, miejsce niby święte i poznać można po rozstawionym kiermaszu z chińszczyzną. Za to trafiło nam się cudowne źródełko, gdzie można było się napić wody z hydrantu. Super.
czy to aby na pewno była woda?
Kluczyliśmy jeszcze chwilę, w końcu trafiliśmy do Huwników, gdzie oczywiście wszystko co mogło to kierowało nas na Bircze i czystym fartem udało nam się namierzyć odbicie w lewo, które nie kończyło się końcem asfaltu po 2-3 kilometrach.
Jebane Bircze, będę tą nazwę pamiętał jeszcze długo.
Z Krościenka na Ustrzyki Dolne, dalej 896'tką. Pętla bieszczadzka oczywiście zajebista. Xalor uwielbia, nawet wyrwał zrobić kilka winkli trochę mocniej. Dobiliśmy do Ustrzyków Górnych, część ściany wschodniej tu się kończyła, zaczynała się natomiast ściana południowa, ta najbardziej zjebana, ale nie uprzedzajmy.
jest lus
Przeskakujemy na 897'kę i zalewamy się w Cisnej. Nadal jest spoko, acz pyknęło nam 12 godzin w siodle.

Tankowanie 6
Cisna - 158 zrobione, 1060 w sumie

Z Cisnej nadal trzymamy się 897'ki i walimy nią aż do Tylawy, dalej Dukla i 993'ką do Gorlic i dalej do Grybowa. Zaczyna padać deszcz, acz nie tyle pada, co kropi. Tankujemy w Białej Niżnej. Zimno, mokro, zmęczeni, 15 godzin w siodle, jest zajebiście.

Tankowanie 7
Biała Niżna - 150 zrobione, 1210 w sumie

W Grybowie odbijamy na 981'kę, w dół przez Krynicę, do Muszyny. Tutaj ziomek Xalora miał nam znaleźć kąt do spania. W planach było spanie pod namiotem, ale jakoś w tych ciemnościach i deszczu nie brzmiało to już tak zajebiście. 
Dobiliśmy do Muszyny. Xalor wydzwonił kumpla i okazało się, że jesteśmy sto metrów od jego chaty. Na miejscu się okazuje, że to nie będzie kawałek podłogi. Ziom Xalora ma całą wykurwistą posiadłość. Motki parkujemy w garażu, zaś sami dostajemy do dyspozycji mały domek letniskowy, który właśnie jest wykańczany pod wynajem dla turystów. W zasadzie już jest wykończony, ale ma być dodatkowe ocieplenie na zimę. Byłem przekonany, że limit opadu kopary na ten dzień został już wyczerpany, a jednak.
wejście do domku wypoczynkowego. skromnie...
Szybki prysznic i wychodzimy na miasto. Zaliczamy piwerko w przytulnej knajpce z lokalesami, którzy całkiem szczerze i sympatycznie podpytywali o nasze przygody. Ponad 16 godzin w siodle, było o czym opowiadać.
Dzień zakończony z klasą, a mianowicie baraniną na cienkim z łagodnym sosem. 

Poniedziałek, 17.06.2019

Jebana ściana południowa

Wstaliśmy w okolicach 6. Całkiem znośnie wyspani. Uznaliśmy, że śniadanko zaliczymy w trasie. W zasadzie to nikogo nie budziliśmy, tylko wytoczyliśmy cicho motki, odpaliliśmy na ulicy i ruszyliśmy dalej. Przy bramie przypałętał się jeszcze miejscowy żul, który zaraz zaczął rozpamiętywać jak to w młodości też jeździł i jak wyrżnął w płot i dlatego już nie jeździ. Jakbym brał gorsza za każdym razem jak słyszę o tych emzetach jebniętych w płot, to miałbym już jednego grosza.

Otworzył drzwi i jego oczom ukazał się taki widok...
zacna lokalizacja
Zaczęliśmy w mżawce i zajebisty odcinek Muszyna-Piwniczna wcale taki zajebisty nie był. Mokro, zimno i w zasadzie cała ściana południowa to jeden wielki teren zabudowany. Żeby zabawniej było, to jechaliśmy bardziej brawurowo niż dzień wcześniej. Tam cieszyliśmy się każdym nawiniętym kilometrem, tu się po prostu przebijaliśmy. Pierwsze tankowanie przed 9.

Tankowanie 8
Krościenko nad Dunajcem - 142 zrobione, 1352 w sumie

Za Krościenkiem odbiliśmy na Niedzicę i widoki nieco się poprawiły. W nasilającym deszczu przebiliśmy się do Bukowiny. Tutaj kierunek na Łysą Polanę, skąd odbiliśmy na Cyrhle. Gdzieś tutaj musieliśmy założyć kondomy, bo waliło już niemiłosiernie. Zatrzymaliśmy się pod przystankiem z wiatą, ale nie dało się pod nią wejść, bo wody tam stało po kostki.
Przelecieliśmy przez Zakopane, dalej 958'ką, potem w Czarnym Dunajcu  957'ką, przez Jabłonkę, zatrzymując się dopiero w Makowie Podhalańskim na tankowanie. Przez całą długość tego odcinka nie widzieliśmy Tatr ani razu. Dodatkowo w Zawoi próbowaliśmy zjechać z głównej drogi, ale efekt był taki, że straciliśmy pół godziny, a i tak wylądowaliśmy w Makowie, razem z miejskimi autobusami, a dokładniej jadąc za nimi po wąskich dróżkach. Bez sensu.

Tankowanie 9
Maków Podhalański - 166 zrobione, 1518 w sumie

Za Makowem miało być lepiej, ale nie udało nam się wycelować w Jeleśnię i dobiliśmy do Żywca 946'tką. Za to po drodze zdjęliśmy kondomy i nawet można było zmienić szybę na dzienną. Znaczy powinniśmy jeszcze chwilę jechać w kondomach, żeby dobrze wyschły, ale dogoniliśmy radiolkę i jakoś tak samo wyszło to zatrzymanie.
Za Żywcem wypadliśmy na 1'kę, skąd odbiliśmy na Wisłę. Trochę się przepychaliśmy w ruchu wahadłowym, a w Ustroniu odbiliśmy na Cieszyn. Z Cieszyna w górę, w korku, smrodzie i ukropie, aż dobiliśmy do Bad Königsdorff-Jastrzemb, lub jak kto woli, do Jastrzębia-Zdrój. Kiedyś miało rangę uzdrowiska, ale odebrano im te prawa po tym jak urodził się tutaj Mojżesz. Niektórzy twierdzą, że chodziło o nowo odkryte złoża węgla, ale nie dajmy się zwariować. Miasto jest zaskakująco urocze, zważywszy na jego położenie. Dałbym mu 9/10. 
W Jastrzębiu zaliczyliśmy maka, po czym ruszyliśmy dalej, przez Wodzisław Śląski i dalej.

Tankowanie 10
Racibórz - 185 zrobione, 1703 w sumie

Po tankowanie łapiemy się na 416'tkę i do Kietrz. Tu przeskok na 420'kę. Pogoda i Śląsk dały nam nieźle w dupę, ale w końcu udało nam się przebić, więc jest lepiej.
dzieci dobrze się bawią
Z Głubczyc na Prudnik. Z Prudnika polecieliśmy do Głuchołazów i stąd 411'tką w górę, aż dobiliśmy do 46'tki, stąd w lewo przez Paczków i przerwa w Złotym Stoku. Leciało się nam zadziwiająco dobrze.

Tankowanie 11
Złoty Stok - 151 zrobione, 1854 w sumie

W tym miejscu wreszcie czeka nagroda, pierwsza tego dnia. Odbijamy na 390'tkę i kierujemy się na miasto, którego nie ma. Okazuje się, że niedawno wylano tu asfalt. Idealnie równo, profilowany, bez poboczy, za to z liniami krańcowymi. Dzidowaliśmy ten odcinek jak pojebani i normalnie jeszcze trochę, a byśmy zawrócili zrobić go ponownie. Paręnaście minut później pojawił się jeden z ważniejszych celów na dziś.
Nie ma takiego miasta
Dalej w dół 392'ką, przez Stronie Śląskie, w stronę Bystrzycy Kłodzkiej. Tutaj jest fajny obrazek, bo dopadamy jakiegoś młodego narwańca w niebieskiej Octavii na czeskich blachach. Idzie po winklach jak złoto, znacznie szybciej niż my mogliśmy pójść bez znajomości terenu. Siadamy mu na dupę i nas ciągnie. W Bystrzycy nasz zając odbija w lewo do Czech. Zatrzymał się do skrętu, podbiłem bliżej, co by pomachać. Zajrzałem do szoferki, a w środku zdrowa sztunia, ruda kita, spogląda wyzywająco. Uh, no fajnie, ale my prosto na Polanicę. Szkoda, szkoda. Polecieliśmy dalej.
Do Polanicy dobiliśmy jakoś w pół do 10. Tu zdarzył się największy dramat całego tego wyjazdu. Zajechaliśmy do sklepu. Było wolne tylko jedno miejsce parkingowe. Wjechałem do boku, zostawiając miejsce Xalorowi. Przechyliłem motocykl i zacząłem rozkładać nóżkę. W tym momencie najechał Xalor i zaparkował obok. Kątem oka zobaczyłem oponę zbliżającą się do mojej lewej stopy. Xalor wyhamował spokojnie i bezpiecznie, ale mi ten ułamek sekundy wystarczył, bo był w idealnie złym momencie. Zabrałem ze strachu lewą nogę, dosłownie na ułamek sekundy poderwałem, za to kiedy motocykl już się kładł do boku, a nóżka nie był rozłożona do końca. Nóżkę złożyło, a ja czując, że nie dam rady utrzymać, aby ostatkiem sił położyłem motocykl na boku. Obyło się bez strat materialnych, ale to mi dało do myślenia. Niby ciągle było siły do dalszej jazdy, ale w działanie zaczynała wkradać się nerwowość, niepewność i opóźnione reakcje. Czas był zrobić przerwę.
Minęliśmy Polanicę i zjechaliśmy na szlak, na granicy parku narodowego. Przebiliśmy się błotem na kilkaset metrów w głąb lasu i tam rozbiliśmy namioty. Xalorowi trochę się nie podobało pchanie tej jego 300 kilogramowej krowy w błoto, my z SVką za to bawiliśmy się świetnie. Halogeny działały świetnie, robiąc przed nami dzień.
nocleg na szlaku
Była 22 jak skończyliśmy rozbijać namioty i odszpuntowaliśmy usypiacze. Odpoczynek był wskazany.
potencjalnie najcięższy dzień za nami

 

Wtorek, 18.06.2019

Jestem hardkorem

Obudziłem się 3 godziny później. Było trochę po 1. Poszedłem się odlać i wróciłem do spania. Przewracałem się z boku na bok pół godziny, kiedy zrozumiałem, że już nie odpocznę i równie dobrze można lecieć. Z Xalorem i tak właśnie zamierzaliśmy się rozdzielić, więc w sumie mógłbym po prostu pozbierać bety i jechać, a Xalorowi pozwolić spać spokojnie, w zamian wstał i postanowił zbierać się ze mną.
Złożyliśmy namioty w ciszy i ciemnościach, pozostało jeszcze kilkaset metrów szlaku. Nikt nie wyjebał.

fajnie jest
 Przed startem jeszcze strzeliłem sobie fotkę licznika. Czułem, że to może być najciekawszy dzień.
zaczynamy trzeci dzień
Zjechaliśmy ze szlaku i dalej w górę, 388'ka, następnie 387'ka, w Ścinawce przeskok na 386'tkę, by chwilę później przeskoczyć na 385'tkę, która dociągnęła nas do Nowej Rudej. Tutaj zmiana na 381'kę i lot do Głuszyc, gdzie było pierwsze tankowanie. Było po 3, na lokalnym Orlenie pracowała miła pani, pogadaliśmy, pośmialiśmy, była kawka i gorąca czekolada. Fajny start w nowy dzień.

Tankowanie 12
Głuszyca - 126 zrobione, 1980 w sumie

381'ką lecieliśmy do Wałbrzycha. Była piękna noc, księżyc prawie w pełni, a my jechaliśmy przez mgłę. Pizgało niemiłosiernie, ale z drugiej strony mieliśmy średnią w okolicach 50km/h. W Wałbrzychu rozdzieliśmy się w trochę magicznej atmosferze, bo księżyc piękny i ta mgła. Nastrojowo i symbolicznie. Xalor odbił w stronę Wrocławia i Katowic, ja natomiast wycelowałem w Kamienną Górę, bo miałem pewne sprawy do załatwienia nieco w lewo. Chwilę potem moja podróż prawie się skończyła. Wałbrzych jest położony w górzystym terenie. Przebijałem się właśnie przez jakąś zalesioną górkę i wpadłem do małego tunelu pod ostrym kątem, przez co nie miałem szansy zobaczyć tej sarny. Stała na środku tego tunelu, ja na jednym końcu, ona na drugim. Hamować już się nie dało, a ona była zaskoczona równie mocno jak ja. Ciągle byłem w delikatnym złożeniu, więc po prostu przestałem być, wyprostowałem, poszedłem na ścianę, składając się znowu koło samej sarny, przechodząc obok niej przeciwnym pasem ruchu. Gdybym puścił manetkę i wyciągnął prawą rękę, to bym mógł ją dotknąć. Nawet nie drgnęła. Poleciałem dalej.
Z Kamiennej Góry 367'ką na Głowacz, gdzie jest przeskok na 366'tkę. Tu trafiam na dostawcę-rajdowca. Gość idzie tym dostawczakiem jak pojebany, w paru miejscach unosi mu się jedno z kół, tak wchodzi w zakręty. Nie mam problemu utrzymać się za nim na motocyklu, ale gdyby jechał jakąś choć trochę sensowną osobówką, to nie miałbym czego tu szukać. Ciągnie mnie do samej Szklarskiej, gdzie pozdrawiam go i lecę dalej.
widok z Zakrętu Śmierci, zaraz za Szklarską. Ściana Południowa zaliczona
Za Szklarską się gubię.W Świerardowie musiałem źle skręcić. Minąłem Mirsk nieświadomy i dopiero przecięcie 30'tki mi powiedziało, że coś zjebałem, acz nie wiedziałem jeszcze jak bardzo. Wydawało mi się, że jak dam w lewo przy pierwszej okazji, to jakoś wrócę na szlak, natomiast okazało się, że jedna w lewo to mnie wykierowała na Lwówek Śląski. Przez moment jechałem prawie w przeciwnym kierunku i zamiast wylądować w Zgorzelcu, to wylądowałem w Bolesławcu.

Tankowanie 13
Bolesławiec - 171 zrobione, 2151 w sumie

Tutaj dłuższa przerwa na śniadanie i zastanowienie nad dalszą jazdą. Odbijać do Zgorzelca już mi się nie chciało. Odbiłem na 350'tkę i w Ruszowie wróciłem na szlak. Dalej 350'tką do Łęknicy, gdzie udało mi się zgubić ponownie, ale tym razem naprawdę z klasą. Wszystko dlatego, że tutaj wbijałem na 12'tkę, tylko przed samą Łęknicą nieco zmieszali i nie dali znaków, przez co skręciłem w lewo, myśląc, że skręciłem w prawo. Znaczy skręciłem fizycznie w prawo, ale tak tam zawinęli drogę, że wedle mapy jednak szedłem w lewo. Zrozumiałem swój błąd, kiedy doleciałem do pierwszej stacji, której ceny paliw już były w ojro. Na Berlin? Nie tym razem.
Z Łęknicy w górę 12'tką to Trzebieli, skąd przeskok na 294'kę, ale tylko na chwilę, bo w Tuplicach przeskok na drogę lokalną i przecinam park krajobrazowy. To chyba gdzieś tutaj zaczynają się kocie łby i brak asfaltu. Miła odmiana w sumie, znaczy była miła, póki nie zaliczyłem bliskich spotkań z sarenkami, dwiema w odstępie maksymalnie 3 minut. Jedną zobaczyłem jak się poruszyła w momencie, kiedy ją mijałem, natomiast druga była na drodze i z daleka ją widziałem. Uciekła jak byłem jakieś 10-15 metrów od niej. Takie małe przypomnienie. Fajnie się hamuje na kocich łbach, polecam.
Udało się dolecieć do Gubina. Dalej kieruje się na 138'kę, którą mam zamiar dociągnąć do 29'tki, gdzieś za Krosnem Odrzańskim. Lecę sobie radośnie po kocich łbach, aż dobijam do Odry i zaczynam rozumieć, czemu na mojej mapie ktoś w tym miejscu namalował jakąś głupią łódeczkę. Czyli to nie było namalowane tak dla hecy.
no masz ci los, wzięli i most zajebali
Tak się złożyło, że prom akurat płynął w moją stronę. Zapakowałem się, rozpytałem się kierownika jak się będziemy bawić, po czym zaległem na pokładzie. Miałem 15 minut odpoczynku.
czil
Kocie łby i szutry się skończyły, dobiłem do 29'tki, a kawałek dalej zatrzymałem się na zalewanie.

Tankowanie 14
Cybinka - 179 zrobione, 2330 w sumie

Do Frankfurtu w tłoku, ale potem przeskok na 31'kę i zaczyna być bajecznie. Niby trasa 'czerwona', ale jest tylko po jednym pasie ruchu w danym kierunku, do tego jest kręta, a jednocześnie asfalt pierwsza klasa. Była tak zajebista, że przegapiłem zjazd na Cedynię i nie złożyłem hołdu Czciborowi. Dzidowanie przeważyło.
Gdzieś przed Szczecinem, zacne dzidowanie się odbywało
Kiedy byłem jeszcze w Puławach i rozmawiałem o planowanej trasie i pewnej obawie o stacje paliw, Tate mi powiedział, że Polska doskonale stacjami stoi, z wyjątkiem ekspresówek i wszelkiej maści zajebistych autostrad. Tak też było tym razem. Dobiłem do obwodu Szczecina, wypadłem i... wpierdoliłem się w korek, którym się toczyłem długie kilometry, z towarzyszącym mi świecącym żebrakiem. Dopiero w Goleniowie dali jakąś stacje, przy okazji z makiem. Była 12:30, od ponad 10 godzin byłem w siodle, czas był najwyższy na jakieś papu.

Tankowanie 15
Goleniów - 199 zrobione, 2529 w sumie

Żarłem właśnie jak Andy zadzwonił i opowiedział o pewnych zmianach planów. Jednocześnie dał mi cynę, że Boncki będzie leciał do Ogonek z Gdyni, co bym się do niego odezwał w sprawie zgadania się. Czemu nie, zdzwoniliśmy się.
Powiem wam, że to jest w pewien sposób magiczne i chyba właśnie mocno związane z motocyklizmem i zlotami. Poznaje się ludzi z całej Polski. W zasadzie w której części Polski bym się nie znalazł, zawsze jakiś przyjazny ziom gotowy przygarnąć, pomoc zaoferować, browara wspólnie ścisnąć. Tym razem nie było inaczej. Jak tylko Boncki się dowiedział, że jestem na wysokości Szczecina, to z miejsca do siebie zaprosił. Dwa dni wcześniej, w samym narożniku Polski, po przekątnej, wręcz dalej się nie da, prawie o tej samej porze niespodziewanie staje przed domem zioma, a ten bierze pod swój dach i wyciąga domowej roboty smalec z dziczka, który trzymał na specjalną okazję. To naprawdę jest magiczne. 
W sumie nie byłem pewien, czy dociągnę do Gdyni. Ogólnie bardzo chciałem zamoczyć stopy w morzu, może rozbić namiocik na piasku, a jeżeli zmęczenie by mnie nie złamało, to może i bunąć się na Mazury i zaskoczyć Andiego. Wszystko to było zależne od mojego ciała. Jak Red Bulle przestaną działać, jak poczuje tą wkradającą się nerwowość i niepewność, te opóźnione reakcje... zjazd w boczną, rozkładanie namiotu i kima. Ale to się zobaczy. Dogadałem z Bonckim opcje i ruszyłem dalej. Objechałem Szczecin, zjechałem z obwodnicy i oficjalnie zamknąłem ścianę zachodnią.
zaliczone. oczka jakieś mniejsze się robią
Kurwa mać. Trzymałem się 102'ki, jechałem wzdłuż morza... i go nie widziałem. Wszędzie teren prywatny, wszędzie zakazy wstępu, nigdzie nie da się dobić do samego morza. W pewnym sensie to rozumiem, jesteśmy wspaniałym narodem, który sra do własnego gniazda. Jakby się dało dojechać do samej wody, to by samochody stały nad samą wodą. Wszystko spoko, ale ja motka nie mogłem ot tak zostawić i pójść nad wodę, słabo.
Gdzieś w okolicy Trzęsacza czy Rewala pierwszy raz zobaczyłem morze. Cóż, Tatr mi się nie udało zobaczyć, to chociaż wodę sobie obejrzałem. Ogólnie ruch sakramencki, od chuja ludzi, łażących wszędzie gdzie się da. Prędkość w miejscowościach spadała mi do 20-30km/h, a i tak była dość wysoka przy tym ogólnie panującym debilizmie. Czemu ludzie jako jednostki radzą sobie znośnie, a jak jest tłum, to cały ten tłum jest najnormalniej w świecie popierdolony? Nieważne. Przebijałem się 102'ką, póki w Trzebiatowie 109'tka nie dała mi szansy pojechać znowu bliżej wody, przy okazji odciągając sporo aut na dróżkę bezpośrednią do Kołobrzegu.
To tutaj udało mi się znaleźć lasek, który nie był ogrodzony, lasek, gdzie udało mi się zjechać z drogi i ruszyć w stronę wody. Oczywiście po chwili pojawiła się tabliczka zakazu, ale byłem zdeterminowany, także ostatnie 100 metrów przepchałem szpeja po piasku pod wydmę. Co sobie w trakcie kurwami porzucałem to moje. Było warto.
cośtam o bunkrach
Wszędzie była rozwinięta siatka i tylko w kilku miejscach dało się dojść na brzeg. Wypatrzyłem najbliższe przejście, które było oddalone o jakieś 30 metrów. Ustawiłem szpeja tak, abym go widział, a zarazem, żeby nie rzucał się za bardzo w oczy. Podwinąłem nogawki i pogoniłem. Choć na chwilkę.
woda oczywiście kurewsko zimna, ale uczucie cudowne
Poleżałem chwilę na piasku, oceniłem swoje siły i uznałem, że mogę spokojnie dawać dalej. Cel Kołobrzeg i jakaś zalewajka.

Tankowanie 16
Kołobrzeg - 160 zrobione, 2689 w sumie

Dalej 11'tką. Za Koszalinem miałem odbić na Darłowo i dalej na Ustkę, ale ilość turystów tak mnie wkurwiała, że na samą myśl o przeciskaniu się przez kolejne stada doprowadzała mnie do szewskiej pasji, dlatego dopiero w Słupsku odbiłem na 213'tkę i poleciałem na Wicko. Gdzieś tutaj też dałem znać Bonckiem, że Gdynia jak najbardziej w zasięgu. Dograliśmy szczegóły i pozostała tylko kwestia dogrania dokładnego czasu, co też zrobiliśmy w swoim czasie. Zalane w Choczewie, dochodziła 18, w siodle byłem od 15 i pół godziny.

Tankowanie 17
Choczewo - 192 zrobione, 2881 w sumie

W Krokowie odbiłem na 215'tkę, choć dobrze wiedziałem jakie piekło mnie tam czeka. W zasadzie od Karwi do samego Władysławowa więcej jak trójka nie wrzuciłem. Masa ludzi, masa aut, masa zakazów, nakazów, reklam i chuj wie czego. Morska wersja Zakopanego.
pomorska część ściany północnej zamknięta
Chujowa akcja miała miejsce, kiedy robiłem to zdjęcie. Po drugiej stronie była droga rowerowa, wzdłuż ulicy. Jakiś dostawczak sobie skręcił z ulicy do jakiegoś hotelu prawie rozjebując małą dziewczynkę na drodze rowerowej. Dziewczynka w ostatniej chwili rzuciła się z roweru, który skończył no dosłownie metr przed przednim, lewym kołem. Ojciec dziecka zaczął krzyczeć na kierowcę, zaczynając tonem przerażenia, a na złości kończąc. Potem stała się najdziwniejsza rzecz świata. Ten ojciec sprawdził, czy nic nie jest córce, pokrzyczał jeszcze chwile i... odjechał. Bez sensu, ja już przeszedłem przez ulicę i byłem gotowy wyciągać tego skurwysyna z dostawczaka. Bez tego ojca nie miało to sensu. Pojechałem dalej.
Z Władysławowa już prosta droga. Boncki tak poustawiał, żebyśmy się trafili na wlocie z tej strony, co bym nie błądził. Pierwsza stacja w Pucku. Byłem tam po chwili. Zajechałem na kwadrat, przywitaliśmy się i zrobiliśmy krótką przerwę, co by chociaż parę słów zamienić. Boncki spytał ile naleciałem i przypomniałem sobie o tym porannym zdjęciu, na szlaku gdzieś pod Polanicą-Zdrój. SVka ma 3 tryby przebiegu. Jeden główny i dwa, które można kasować. Jeden kasuje co tankowanie, co by wiedzieć ile jeszcze mogę zrobić na baku, drugi trzymam sobie na przeglądy, co by się wstrzelić z przeglądem pomiędzy 6-7kkm, no a trzeci jest ogólny. Fotkę zrobiłem tego ogólnego, więc teraz na niego przełączyłem. Przyznaje, że mniej więcej orientowałem się ile nawinąłem +/- 30km, ale nie sądziłem, że wstrzelę się tak symbolicznie. Ze szlaku pod Polanicą, przez Szklarską Porębę i Szczecin, do Pucka. Równiutki tyś. Symbolika.
ponad 17 godzin jazdy i równiutki tysiąc
To było tyle z dobrych wiadomości, bo zła była taka, że Boncki zgubił tablicę jak po mnie jechał. Także dostałem radosną propozycje szukania jej. Tysiak nawinięty, ponad 17h w siodle i jedziemy szukać tablicy po rowach. Idealnie. Pobujaliśmy się jakieś pół godziny ale szczęście nam nie dopisało. Dobiliśmy na kwadrat, gdzie powitała nas Iza i Boncki junior. Nagle zrobiło się cicho, przytulnie i rodzinnie. Dostałem ręczniczek, wziąłem prysznic i wyskoczyliśmy coś zjeść. Kilkuminutowy spacerek po Gdyni bardzo dobrze mi zrobił. Zjedliśmy pizzę, ale browarka całego już nie zmęczyłem. Zeszło ze mnie ciśnienie, red bulle puściły i zacząłem odpływać. Wróciliśmy na kwadrat, gdzie czekała na mnie wyjątkowa mięciutka kanapa. Położyłem się na kanapie. Podeszła Iza, usiadła obok, w tak sympatyczny sposób skupiła na mnie wzrok pokazując, że naprawdę chce pogadać, a nie tylko grzecznościowe odwalenie gadki. Tak wiecie, kiedy ktoś skupia na was całą swoją uwagę, kiedy naprawdę chce nawiązać kontakt. Strasznie to lubię. Iza pięknie się uśmiechnęła i zagaiła:
- heeej, no to opowiadaj jak się jechało
...w tym momencie wyglądałem mniej więcej tak.
Zgasło światło.

Środa, 19.06.2019

Ogonki

Obudziłem się o 6, jak nowy. Leżałem gdzieś tak do 6.30, po czym zacząłem się zbierać. W sumie były plany, żebym jechał z Bonckim do urzędu zgłosić tą tablicę, albo chociaż jeszcze jej poszukać, ale urząd otwierali o 7, a już była 6.30. Nie mogłem sobie pozwolić na zbyt długie zwlekanie, bo dziś chciałem zrobić prawy róg, żeby jutro mieć mniej, bo doświadczenie mi mówiło, że w Ogonkach nie startuje się bladym świtem, tylko wtedy dopiero kładzie się spać. O 7 już leciałem i wszystko byłoby zajebiście, gdybym pamiętał przestrogę Taty. Na ekspresówkach chujowo ze stacjami. Na wysokości Elbląga  miałem naleciane 180km i minąłem stacje, licząc, że 22'ka też będzie miała stacje. Taki chuj. Zjechałem na 54'kę do Braniewa na oparach, jadąc już tak optymalnie jak tylko się da. Trochę obesrany byłem, z drugiej strony jak tylko zjechałem na 54'kę, to od razu poczułem Mazury. Tu po prostu wszystko było lepsze. Całe to piekło Pomorza już było za mną, teraz mogło być tylko lepiej.

Tankowanie 18
Braniewo - 226 zrobione, 3107 w sumie

Zjadłem jakiegoś gównianego hotdoga, popchnąłem chemią i byłem gotowy do startu. W tym momencie złapałem wiadomość od Bonckiego. Wysłał mi fotkę, na której szczerzył kły ze znalezioną tablicą. Farciarz! Ustawiliśmy się w Węgorzewie. Planowałem lecieć zadupiami, gdzie Boncki mógł nadrobić. Nigdzie mi się nie śpieszyło.
Wypadłem na 507'kę i zapakowałem się w remonty i ruchy wahadłowe. Chyba tyko na Mazurach potrafią zrobić ruch wahadłowy na ubitej ziemi. Piękna sprawa.
Mazury
Z 507'ki odbiłem w lewo, co by zaliczyć ważny punkt programu.
za 2 lata ta fotka będzie wyjątkowo aktualna
Dalej na Górowo Iławieckie i Bartoszyce, potem Sępopol i Kalmy, dalej Barciany, Srokowo i przed 11 ląduje w Węgorzewie. Po drodze jeszcze załapałem się na małą akcje. Dolatywałem do wsi, zwolniłem do dozwolonej w zabudowanym i leniwie składałem się do ślepego lewego, kiedy to wypadł na mnie wielki i rozpędzony traktor, którego lekko wyniosło na mój pas, tak szybko brał zakręt. Odbiłem w ostatniej chwili, czym sobie uratowałem lusterko i sakwę, a może i nogę. Gówno z nogawki wytrzepałem chwilę później.

Tankowanie 19
Węgorzewo - 161 zrobione, 3268 w sumie

Bonckiego jeszcze nie ma, więc lecę do Ogonków wymoczyć stópki. 20 minut później widzimy się z Bonckim w Węgorzewie, skąd robimy start na Gołdap, po drodze zaliczając lody w Baniach Mazurskich, wiadomo.
Z Gołdapi lecimy 651'ką po obwodzie. Jest bardzo gorąco i asfalt jest chujowy, ale w zasadzie nigdzie się nam nie śpieszy, więc lecimy sobie przyjemnie. Po drodze zatrzymaliśmy się na małą szczynę, bo akurat trafił się fajny mostek i można było z wysokości.
trochę ciepło
Po wydłubaniu motków z rozgrzanego asfaltu polecieliśmy dalej. Cel na dzisiaj był blisko.
Północna ściana zaliczona
Odcinek z Szypliszek do Sejn był na zacnym asfalcie, polecieliśmy ciut szybciej i było to naprawdę dobre.

Tankowanie 20
Sejny - 158 zrobione, 3426 w sumie

Z Sejn przeskok na 16'tkę i stąd już po japońsku do Augustowa. Z Augustowa nie udało nam się odpowiednio wyjechać, więc z początku lecieliśmy na Ełk, by w Kalinowie przeskoczyć 661'ką na Cimochy i dalej do Olecka. Dalej 655'tką do Mazuchówki, gdzie odbiliśmy na Kruklanki, dalej Pozezdrze i lądujemy w Ogonkach. Na dziś koniec. Trochę dzidowaliśmy i okazało się, że dolecieliśmy pierwsi. Postawiliśmy motki na tyłach, wygrzebałem kapielaki i popędziłem do jeziora.
Po kąpieli wskoczyłem w wygodniejsze bety i udałem się po kolejną nagrodę.
wiadomo, a te sztućce to na kartacze
Niedługo po nas dojechała reszta załogi. Gruby z Puław, Mojżesz z Krakowa, Gamer chyba z Grodziska Wielkopolskiego. Jest też oczywiście Andy i oczywiście nie ma Johnnego. Dobił też Xalor, który po powrocie do Katowic we wtorek zaliczył jakiś zjebany egzamin i w te pędy ruszył na Mazury. Browary w Starej Kuźni zaczęły się lać. Poszła też jedna kolejka tekilki, ale jedna, potem poszliśmy oglądać zachód słońca.
drużyna mistrzów. jest w pytunie
Atmosfera zrobiła się tak, że ja już wiedziałem jak to się skończy. Jeszcze jak wieczorkiem z Łodzi dobił Luki vel Synek z bimbrem, to już byłem bardziej niż pewny finału tej zabawy. Już leciały toasty za wyjazd w piątek. Były filozoficzne debaty, że przecież jedziemy do Kozienic się najebać, więc równie dobrze możemy się najebać tutaj.
Tego dnia jednak byłem twardy, człowiek z żelaza normalnie, odmawiałem wszelkim ostrym pokusom, ciesząc się jedynie browarkiem. W pewnej chwili wspomógł mnie Andy, który cichaczem przeszmuglował mnie do magicznego pokoju. Znaczy nie poszło tak łatwo, bo Luki, Gamer i butelka bimbru się dobijali do drzwi. Andy bronił do końca i dzięki temu udało się ten wieczór skończyć lajtowo.
Był Sting, Peter Gabriel i delikatne sączenie Gingersa przed snem.
Magii ciąg dalszy

Czwartek, 20.06.2019

Zlot właściwy, patologia

Na nogach byłem o 6. Czułem się całkiem nieźle, acz browarów polało się całkiem sporo, więc wypacanie było potrzebne. 
goooood morning Vietnam!
Dzień wcześniej ugadałem się z siostrą Andiego na bieganie. Ma tu obcykane traski i liczyłem na ganianie, ale okazało się, że chlała dzień wcześniej bimber z chłopakami i teraz właśnie miała płacić cenę. Z biegania nic nie wyszło, ale pływanie jak najbardziej. Jeszcze Xalor się podłączył i we trójkę walnęliśmy traskę jeziorem na dobre 40 minut pływania. Od razu było lepiej.
Po powrocie się okazało, że na poranną jazdę poza mną jest gotowych tylko 3 zawodników. Xalor, który wytapiał, poza tym Gamer i Gruby, którzy powstrzymali się od bimbru. W zasadzie nie był to problem, bo mi zależało na zrobieniu jeszcze kawałka traski, kiedy reszta mogła śmiało walić najprostszą drogą, jakieś 3-4 godzinki. Bez problemu. Ustaliliśmy, że startujemy o 11. To było trochę późno, ale nadal akceptowalne. W sumie najważniejsze było, że Gruby nie skrewił, bo latanie z Grubym przynajmniej raz w roku jest obowiązkowe.
kolejny dzień jazdy, już nie mogę się doczekać
Polecieliśmy na 4 motki. Ja prowadziłem, Xalor drugi, potem Gamer i Gruby zamykał. Start bardzo podobny do wczorajszego zakończenia, trzeba było cofnąć do Augustowa. Tą samą trasą, była dobra.

Tankowanie 21
Kruklanki - 177 zrobione, 3603 w sumie

Polecieliśmy. Do Augustowa szybciutko i stąd 664'ką, na Lipsk. Na mapie widać taką długa prostą i w rzeczywistości właśnie tak jest. Prosta, długa na kilka kilometrów, potem jeden zakręt i dalej to samo. Całkiem fajnie. W Lipsku odbiliśmy na 673'kę i dalej w dół do Sokółki. Dobiliśmy tam przed 14.
dzikie poziomki, bonus na postoju
Tankowanie 22
Sokółka - 176 zrobione, 3779 w sumie

Tutaj zaczynał się najtrudniejszy etap dzisiejszego dnia, sporo odcinków po naprawdę zadupnych drogach. 674'ką na Krynki. Gdzieś tutaj na horyzoncie zaczęło być na niebie ciemno-niebiesko i radośnie waliły sobie pioruny. Najwyższy czas, dawno nie padało. Cieszyłem się.
może dałoby się przejechać pod?
Do Krynek dobiliśmy już w kondomach, a w Kruszynianach skończył się asfalt. Waliliśmy po szutrze, w oddali waliły pioruny i był to naprawdę piękny odcinek, najpiękniejszy tego dnia, jeden z tych, które trudno opisać, ale wbijają się w pamięć i zostają tam długo. Dobiliśmy do Bobrowników, znowu zaczął się asfalt i już się cieszyliśmy, kiedy to okazało się, że dalej nie ma już nic.
Koniec Polski
Wróciliśmy i nawet długo nie kluczyliśmy, bo już po chwili pędziliśmy 65'ką w strugach deszczu. W Waliły-Stacja zjechaliśmy w stronę Michałowa, skąd 686'tką przechodzącą w 687'kę polecieliśmy na Hajnówkę. Gdzieś po drodze udało się zdjąć kondomy. Z Hajnówki 685'ka na Kleszczele, a potem 693'ką na Siematycze. Czas był najwyższy znaleźć jakąś stacje paliw. Na jednych światłach dopadliśmy jednego ziomka na moto. Podjechałem do niego i coś mi w nim na pierwszy rzut oka nie spasowało. Potem zrozumiałem, że typ siedzi na nowej R1 i ma jeden z niższych modeli kasków LS2. Tak jakoś... sam nie wiem, pierwsze moto? R1 na Podlasiu wydaje się odpowiednim pierwszym motocyklem. Spytałem o najbliższą stacje, gość mi odparł, że on nietutejszy. Spoko, minęliśmy gościa i polecieliśmy po trasie, licząc, że coś się nam trafi. Kawałek dalej była stacja, zajechaliśmy, chwile później zajechał nasz miszczunio na R1, po czym poszedł się przywitać z kolegą, chyba z obsługi tej stacji. No ok, nikt mu nie broni być bucem.

Tankowanie 23
Siematycze - 202 zrobione, 3981 w sumie

Zalaliśmy się i na spokojnie zjedliśmy. Okazało się, że Mojżesz nie dał rady wyruszyć z Ogonków. Znakomitość dnia poprzedniego go przygniotła i nie dał rady. Przytulił za dużo bimbru. Trzymało go za długo i jednocześnie nie miał jasnej szyby. Wybrał nocleg w Ogonkach. Bardzo mądrze i dość unikalnie jak na nasze standardy. W sensie mądre posunięcia nie są jakąś naszą mocną stroną.
Pełen luzik, moglibyśmy tak jeszcze z 500...a nie tylko 300
Fajny lokal, fajnie wystrojony i kanapy miał zajebiste. Jedyny problem polegał na tym, że puszczali tam disco polo. Wróć, tam napierdalało disco polo. Wciągnąłem swój gulasz na chybcika i na chłopaków poczekałem na zewnątrz, siedząc na ziemi. Polecieli.
W Kózkach przekroczyliśmy Bug, a w Sarnakach odbiliśmy na 811'tkę, by w Konstantynowie odbić na 698'kę. Na znakach zaczął pojawiać się Terespol.
Do mety już było bardzo blisko, zrobiliśmy ostatni postój, bo okazja była bardzo dobra.
jest sziła
Dalej już bez zmian drogi, jak po sznurku do mety. Przejechaliśmy cały Terespol i dobiliśmy do miejsca startu. Dochodziła 19 w czwartek, ruszyłem stąd o 7 rano w niedzielę, zatem wyszło 108 godzin. Polska objechana. Wyszło trochę ponad 3500 samego objazdu. W sumie mogłem zabrać smar do łańcucha.
pykło
Od Terespola już prowadził Gruby. Koniec zwiedzania, koniec zabawy, po japońsku do miejsca kaźni. 2'ką do Międzyrzeca Podlaskiego, tam przeskok na 19'kę i zatrzymujemy się na tankowanie w Radzyniu Podlaskim.

Tankowanie 24
Radzyń Podlaski - 166 zrobione, 4147 w sumie

W trakcie tankowania nastąpiło oberwanie chmury. Waliło okrutnie, po ulicach płynęła rzeka. Byliśmy zmuszeni znowu wciągać kondomy i oczywiście jak już skończyliśmy się ubierać, to nagle przestało padać. Gruby filozoficznie zauważył, że to był dobry moment, żeby je dokładnie wysuszyć po ostatnim deszczu. Zdjęliśmy jeszcze przed Kockiem.
Radzyńskie oberwanie chmury
W Kocku przeskok na 48'kę i już dzidujemy na Dęblin, gdzie przekraczamy Wisłę. Chwilę potem jest Sieciechów, gdzie parę dni temu pływaliśmy w jeziorku i oglądaliśmy helikoptery. Za Sieciechowem trafia nam się radiola dość niefortunnie, bo na wlocie do wiochy, która ciągnie się parę kilometrów z podwójną ciągłą. Za nami pozbierało się już sporo aut z równie zawiedzionymi kierowcami. W połowie wsi mieliśmy już klasyczny psi zaprzęg.
W końcu Kozienice i odbijamy na ośrodek. Jest już bliżej 22 i tak jak można było się spodziewać, spora część załogi była dobrze najebana. Zatrzymaliśmy się w małym tłumie i pierwsze co zobaczyłem to najebany Kornik, który mi wciskał jakąś szklanice. Pomny zeszłego roku, kiedy to 3 sekundy po zatrzymaniu próbowali mi przez wizjer wcisnąć banię bimbru, tym razem odskoczyłem. Okazało się jednak, że to gin z tonikiem, więc radośnie pociągnąłem ze szklanicy. Pyszny początek i jakaż poprawa względem roku poprzedniego.
Zlazłem ze szpeja, przytulańców i buziaków nie było końca. Cała ekipa w zasadzie już była na miejscu i tylko nas oczekiwali. Ktoś mi odprowadził motka pod mój domek, ktoś pomógł zanieść bety do pokoju i w zasadzie już po chwili wziąłem prysznic i udałem się na ognisko.
Niestety, te jebane komary znowu dały o sobie znać, szczęśliwie Tatuś wyposażył w Mugge, także jakoś poszło. Na ognisku wiadomo, lał się bimber, lało się wino, lały się różne wynalazki. Radości nie było końca, tylko te jebane komary...
Z ogniska przenieśliśmy się na domki. Tutaj bimber lał się już wartkim strumieniem. Gdzieś po drodze się jeszcze spizgaliśmy i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu kebaba.
w drodze na kebsa trafiła się stacja, gdzie mogliśmy kupić jedzenie, które umiliło oczekiwanie na baraninę właściwą
 Na miejsce dotarliśmy zwartym składem, ale formacja zaczęła się rozsypywać jak kolejne osoby dostawały swoją szamę. W końcu został tylko Gruby, Rav i ja. Dopadliśmy swoje kebsy, zwaliliśmy się na jakimś przystanku i to było 20 minut błogiego gryzienia i przeżuwania w ciszy. Kebab był cudowny i się nie kończył, ileż tam radości się znalazło na tym przystanku. Nie uroniłem nawet kropelki sosu pod nogi i papierek trochę wylizałem. Raj.
Po powrocie dożylnie do bimbru i tak już zostało. Najebali się chyba wszyscy z wyjątkiem Mojżesza, który przechytrzył system i najebał się dzień wcześniej, przez co obecnie właśnie zasypiał trzeźwy w Ogonkach.
Zwykle pierwszego dnia nie kładłem się spać, ale obecnie byłem tak wymęczony, że po prostu oczy same mi się zamknęły.

Piątek, 21.06.2019

piwko, siatkówka, jeziorko, zapętlić


Pobudka i od razu zajebisty dylemat. Chlać bimber przed czy po śniadaniu. Mądre głowy powiedziały, że picie na pusty jest niezdrowe, w związku z tym śniadanie było z piwem.
Po śniadanku udałem się do Tesco, gdzie nabyłem wermuta i limonkowego szłepsa. Do tego kubeczki, w których można to wymieszać, jeszcze zalać to wszystko bimbrem i mamy cudownego startowego drina.
chciałbym, żeby ktoś na mnie patrzył tak jak Kacek patrzy na tego drina... <3
Niestety, wszystko co smaczne szybko się kończy, ale jak nie przez przypadek nazywa się to starter. Mieliśmy cel, klasyczny zlotowy cel, cudowną trójcę.
siatkóweczka-browarek-jeziorko-powtórzyć
Cisnęliśmy sobie taki trójkącik w dowolnych konfiguracjach. Po drodze przyszła ulewa, co po prostu było cudowne. Grało się jeszcze fajniej, browara w butelce przybywało, a woda w jeziorze była cieplejsza niż otoczenie. Nawet nie wiem ile godzin się tak bawiliśmy. Zeszliśmy dopiero na obiado-kolację.
Pyszne mięsko z piweczkiem siadło jak złoto.
Po kolacji miał być koncert zespołu THRILL. Nie za bardzo mnie to kręciło. Padał deszcz, komary gryzły, bardziej wolałem zamelinować się w jakimś domku i dalej konserwować, uznałem jednak, że dam szansę.
prawdziwy przyjaciel nawodni cię w biedzie
Wbijam, kameralnie, bo w zasadzie tylko dla nas koncert, może 50 osób wszystkiego. Goście już na wejściu pokazali klasę. Koncert miał się odbyć w amfiteatrze, gdzie zadaszony był tylko sam amfiteatr. Przesunęli sprzęt i zaprosili na samą scenę. Siadłem na dupię w zasadzie 3 metry od frontmena.
Zaczęli grać i... no kurwa zdobyli mnie już na pierwszym kawałku. Widać było, że to nie są szczeniaki, które wczoraj kupiły gitary i pobrzdąkały w garażu. Wokal zajebisty, perkusja idealnie, a to co typ solówki kręcił na gitarze to klękajcie narody. Siedziałem blisko i zahipnotyzowany patrzyłem jak mu palce tańczą po strunach. Już po chwili pół sceny zapełniło się kotłującymi ziomami. Trzeba przyznać, że potrafili porwać tłum.
mistrzostwo świata
W którymś momencie skończyły nam się płyny i na chwileczkę się urwaliśmy. Wyszło, że domek był zamknięty i nie mieliśmy kluczy, ale dla mnie po pijaku wchodzić przez okno to nie pierwszyzna. Zdarzało się już wracać najebanym bez kluczy. Znalazłem uchylone okno, przez które podważyłem klamkę okna obok, a dalej niech przemówią te wymowne zdjęcia.

Nawodniliśmy się odpowiednio i udaliśmy w drogę powrotną. Nie chciało nam się iść na butach, dlatego wyszukaliśmy szpeja, który nie miał zablokowanej kiery. Trochę przeszkadzał brak kluczyków, ale nie narzekałem, bo to ja powoziłem. Kubuś z Andym tam z tyłu sapali i pchali ile sił. Zatoczyliśmy na amfiteatr, znaleźliśmy względnie równy kawałek trawnika i zajechaliśmy na scenę, w trakcie koncertu. Oczywiście nie był to pierwszy motek na scenie, ale ten przyniósł ekipie wiele radości.
tak, to też było grane
Po koncercie wiadomo, bimberek. W końcu udało nam się wyzerować największą butle i w zasadzie dwie mniejsze to była czysta formalność. Mojżesz tempa nie wytrzymał i kolejny raz poległ. Cóż, to nie jest siłownia, tu trzeba ciężko pracować nad formą.
instynkt samozachowawczy nie pozwolił strącić kasku na ziemię nawet na ciężkim bimbrowym zamroczeniu
Do rana nie doczekałem, lekko przygwoździłem. Gruby mnie zgarnął na powrocie i stała się rzecz niesłychana, przespałem dwie zlotowe noce z rzędu, we własnym wyrku.

Sobota 22.06.2019

wysprzęglanie i dom


Dość wcześnie mnie zwlokło. Połaziłem sobie po ośrodku, poczytałem książkę, odpoczywałem.
Nadal czułem w sobie 2 dni walenia bimbru. Zjadłem śniadanko i poszedłem z Andim do sklepu. Jakiś browarek na wysprzęglanie był potrzebny. Dalej wiadomo, siatkóweczka z piwkiem i pływaniem.

wszystko się zgadza
Piwka już było znacznie mniej, za to więcej pływania i gry. Gdzieś po drodze się tąpnęło, bo wybiłem kciuka, ale tak mi wyjebało, że mnie łokieć bolał. Pograne.
Popływałem, poopalałem się, by wreszcie pójść i zjeść wcześniejszy obiadek. Po obiadku zaliczyłem drugą rundkę na sklepy, z Marti. Tyle wspólnych zlotów, a chyba pierwszy raz mieliśmy okazję spokojnie pogadać. Tym razem zakupy się bez alkoholu.
Plan miałem taki, żeby w domu pojawić się w niedzielę rano, co by spędzić dzień z rodzinką przed końcem urlopu, ale komary tak bardzo mnie wkurwiały, że trzeźwy wieczór z nimi sprawiał, że psuł mi się humor.
Po południu alkomat pokazał 0.0, czułem się całkiem nieźle, a i Mojżesz przejawiał potrzebę opuszczenia miejsca kaźni. Zdecydowanie brakuje mu treningu.
Przyszedł czas pożegnań. Na spokojnie opuściliśmy ośrodek i bez pośpiechu dolecieliśmy do Białobrzegów. Tu się zalaliśmy i polecieliśmy dalej.

Tankowanie 25
Białobrzegi - 152 zrobione, 4299 w sumie

Trochę przegięliśmy pałę, bo zjechaliśmy na stację przed Miechowem i się okazało, że przy 160 przejechanych kilometrach wziął mi i spalił 13 litrów. Cóż, SVki powyżej pewnych obrotów zaczynają palić nieco więcej, bywa.

Tankowanie 26
Książ Wielki - 161 zrobione, 4460 w sumie

Rozstaliśmy się w Miechowie. Mojżesz na Kraków, ja na Olkusz. Szybki przeskok zadupiami i stanąłem w domu.

To był naprawdę wykurwisty tydzień. Wyszło mi 4550 kilometrów, ileśtam litrów bimbru i ogólnie nic nie nawaliło. Po drodze miałem masę fajnych zdarzeń, na każdym kroku trafiałem na zajebistych ziomów i ich życzliwość.5 dni jechałem, 2 dni chlałem, otoczony wybraną rodziną. Tak w skrócie.
było super








1 komentarz: