niedziela, 17 maja 2020

MOTO - Simin się żeni

Sobota, 10 rano, Orlen w Krzeszowicach, a Xalor się kurwa spóźnia. Grafik napięty, bo 11.30 mamy się widzieć z Lukim w Szczękocinach. Wystartowaliśmy z opóźnieniem i trzeba było nadrabiać. Szybki skok do Olkusza, potem smakowicie do Ogrodzieńca, dalej Pilica, Pradła i okazuje się, że trochę za mocno przyłożyliśmy do nadrabiania i okazuje się, że na miejsce jesteśmy przed czasem. Żaden problem, bo Luki też nie próżnował. Wpadł kilka sekund przed nami, właśnie się zalewał. Szybki kwarantannowy żółwik i lecimy na Włoszczową. Pizgało niemiłosiernie, prowadziłem a chłopaki z tyłu bawili się w grę 'kto lepiej naśladuje Mojżesza'.
Z Włoszczowej na Przedbórz i potem Przygłów, tu zjazd na stacje, co by napić się czegoś ciepłego i poczekać na Boćka, który leciał z Bieszczad i teoretycznie był w okolicy. Czekaliśmy 20 minut i się nie doczekaliśmy, a czas był najwyższy ruszać, co by na wesele zdążyć. Luki poprowadził i po chwili stanęliśmy na rogatkach Łodzi. No dobra, chwile przed jeszcze było małe pałowanie na A1, ale to w zasadzie drobnostka. Dobiliśmy do BP, gdzie oczekiwał na Valdi z Dosią. Krótkie powitanie, Luki poleciał po Evelę, a my na miejsce zbiórki.
Miłe zaskoczenie, ludzie dopisali.


Gdzie jest Gruby i mój kaktus?

Jak to na obstawie, od Pana Młodego do wybranki, potem pod kościół i faja. Pierwsza faza przebiegała całkiem sprawnie, przegoniliśmy się przez całą Łódź, za to pod samym domem wybranki następuje tragedia. Sprzęgło się obraziło i przestało współpracować. Akurat byłem na obrotach, od motocykli gęsto i dodatkowo na szutrze. Wyjebało mnie jak z procy, chwile mi zajęło zrozumienie co się dzieje, potem oba heble w podłogę i zacisk zębów i dupy. Wybrałem najlepiej jak się dało, bo kolega przede mną do ułomków nie należał. Jak kiedyś pisałem, że Simin GSy pod pachą nosi, tak kolega Tomuś by Simina z tym GSem podniósł. Kolega siedział na GS1200, a i tak wyglądało jakby siedział na kocie. Nie zdziwiłbym się jakby tam przede mną stało jakieś 400kg.
Wyjebałem w niego oczywiście :D
Nikt nie lubi strzała w dupę z zaskoczenia, ale udało mi się sporo wytracić, a dodatkowo waga kolegi przede mną sprawiła, że obyło się bez wywrotek. Ucierpiał tylko kufer kolegi, centralna skrzynia, pewnie warta tyle co moja SV, betka. Kolega natomiast zachował się znakomicie, bo kiedy podszedłem spytać się o zniszczenia, to jego znacznie bardziej interesowało, czy mi się nic nie stało, a na rysę na kufrze machnął ręką. Cóż, mam nadzieje, że będzie na zlocie, bo chyba jestem winny dobrą flaszkę.
Ogólnie sytuacja trochę z dupy, ale przecież byłem wśród znajomych, którzy bez chwili zwłoki sięgnęli po klucze i zaczęli rozkładać mi moto. Tu parze młodej krzyczeli jakieś sto lat, szampanem się częstowali, a my odkręcaliśmy dekielek i szarpaliśmy się z linką. Dokładnie tak to powinno wyglądać. Zawsze się komuś coś musi zjebać, dziś padło na mnie.
Motka nie udało się ogarnąć i zbliżał się czas odjazdu do kościoła. W tym miejscu pojawiła się Betaszka (cała na biało) i zaproponowała wspólną jazdę jej GSem. Takim propozycjom się nie odmawia.
Wygodne
Było super, acz Betaszki GS jest nisko osadzony i miałem z tym lekki problem. Ziemia była za blisko i było zabawnie na postojach, za to trochę mi klękła psycha jak się okazało, że znowu jadę za ziomusiem na GS1200. Totalnie byłem przekonany, że zaraz mu się wpierdole w dupsko drugi raz. To by było coś.

Zajechaliśmy pod kościół i czas był najwyższy, żeby zacząć się zastanawiać co dalej. Teoretycznie powinienem się martwić, ale byłem wśród moto-rodziny. Valdi szybciutko załatwił lawetę, Nav z Boćkiem już w myślach rozłożyli skrzynię, Emka ogarnęła mi spanie, Dada zaproponowała użyczenie swojego motka, gdyby naprawa się nie udała. Ba, nawet Tata Simina już przyczepkę wynajmował i chciał z samego rana zawieść do Krakowa. Wiedziałem, że niezależnie jak to wszystko się potoczy, to i tak ktoś pomoże. Miałem lus. No prawie miałem lus. Przygotowałem specjalny prezent dla nowożeńców i wspiąłem się na wyżyny swojej złośliwości. Trochę się obawiałem być w Łodzi w momencie, kiedy go otworzą. Cóż, kto nie ryzykuje ten nie rucha.

W kościele trochę schodziło i zbliżał się termin ustawki z laweciarzem. Wskoczyłem na plecy do Valdiego i polecieliśmy pod dom wybranki. Moto stało tam gdzie zostawiłem, zapakowane sakwami. Nikt nic nie ruszył, jeszcze pogawędziłem sobie z jakąś miłą sąsiadką. Fajna okolica.

nadal w dobrych humorach

Laweciarz wiedział gdzie jechać, ja nie wiedziałem, pojechaliśmy. Miły starszy pan, zaczął skromnie, że kiedyś WZte miał, ale w trasie się rozkręcał i jak już dojeżdżaliśmy do celu to opowiadał jak to w młodości z kumplem się rozjebali po pijaku. Świetny gość.

Moto zostało dowiezione pod naszą noclegownie. Bety wypakowane, szybki skok do sklepu po alko i szamę, po czym zabieramy się za gwóźdź programu.
negliż

Naprawić się nie udało, bo zabrakło odpowiednich kluczy, poza tym padło podejrzenie, że mogą być wymagane części, także odpuściliśmy sobie grzebanie w moto przy piwie i przeskoczyliśmy na rozmowy i chlanie tekilki. W tym miejscu wyszło, że domek jest wyjątkowo podle wyekwipowany, bo jest tylko jedna szklanka. Trochę był strach w dobie zarazy, z drugiej strony już dawno byśmy się zarazili. Przełamaliśmy pierwszą nieśmiałość i zaczęliśmy ładować i ogólnie szło nam naprawdę zajebiście, póki Arcisz się do tej jednej, jedynej szklanki nie zrzygał.
No dobra, podkolorowałem, po prostu Arcisz tak wypił kolejkę, że po wypiciu było w szklance więcej niż przed wypiciem. Nie każdy lubi 'paliwo z kapelusikiem', zresztą picie tekili ze szklanki jest już zabawne samo w sobie.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy, wieczór zaliczony.

Rano wstaliśmy nieco zmechaceni i niepewni swojego stężenia we krwi, w związku z czym postanowiliśmy iść na najbliższą komendę. 3 kilometry z buta, idealnie.
obraz nędzy i rozpaczy

Dobiliśmy na komendę, wyłuszczyliśmy sprawę, wyszedł do nas policjant i zaczęła się zabawa
- który jest kierowcą?
- wszyscy!

Zaczęło się dmuchanie. Arciszowi coś pokazało, u mnie zero, u Gamera zero, został Johny. Dmuchnął, wyszło zero. Policjant popatrzył na wynik, popatrzył na Johnego, jeszcze raz na wynik.
- pan spróbuje jeszcze raz
Nawet policjanci w Łodzi znają tego olsztyńskiego żula :D

Wróciliśmy na kwadrat, posadziliśmy kackupy i w te pędy spieprzyliśmy z domu, bo tam już była strefa radioaktywna. Teraz zaczynała się najfajniejsza część. Holowanie SVki na garaż. Valdi przywiózł linkę, a karkołomnego zadania podjął się Bociek. Zapieliśmy linkę do jego Wiadra, u siebie owinąłem na podnóżku i faja. Prawie się wyjebałem już na samym początku, bo chciałem pokazać jak bardzo jest spoko i puściłem kierę i okazało się, że wcale nie jest spoko. W zasadzie cała droga była fajna i raz prawie wyjebał w Valdiego. Skręcać musieliśmy, ale Bociek się nie zmieścił, bo co się składał do skrętu, to dostawał szarpnięcie z linki i go prostowało. W efekcie w zakręt wszedł prawy poboczem, omijając po zewnętrznej Valdiego, który blokował ruch. Bociek skręcił i zaczął jechać, mnie linka zaczęła ściągać prosto w Valdiego. Przeszliśmy na centymetry, a ja pierwszy raz skręciłem w lewo kierownicą skręcając w prawo. Człowiek uczy się całe życie.
elegancka impreza. polecam
Ogólnie przejazd był bardzo fajny, na holu pojechałem z Łodzi do Zgierza. No właśnie, Zgierz. Sam bym tu pewnie nie przyjechał, musieli mnie brać siłą. Urocze miejsce.
zakochałem się
Moto odstawione do garażu, teraz do Dady po jej szpeja. Ktoś mnie musi tam zawieźć. Uznałem, że tego dokonać może tylko jeden człowiek.
- łełek
- co?
- boisz się?
- tak
Dobiliśmy do Dady, wytrzepałem gówno z nogawki i byłem gotowy ruszać w drogę. GSRka Dady całkiem ładniutka. Trochę blisko do ziemi i ciężko się za czymś schować jak się dopierdala, ale zdecydowanie ma swój urok. Oczywiście zaczęło się od ostrzeżeń, że hample chujowe, a tu sprzęgło chodzi jakoś tak, ogólnie zawsze mnie bawią takie ostrzeżenia, bo ja to wszystko patrzę z perspektywy SVki, w efekcie wszystko w tym GSR chodziło jak ta lala.
Skoczyliśmy jeszcze do garażu, zabrałem trochę swoich rzeczy do kufra. Ogólnie po kolei rozjeżdżali się wszyscy, więc pod garażem pożegnaliśmy Dosię i Valdiego, a następnie wraz z Gamerem polecieliśmy na obwodnicę, gdzie Gamer wycelował w Poznań, a ja Katowice.

Pierwszy raz jakoś dłużej miałem pod sobą rzędówkę. Interesujące to nawet było, trochę irytowały te drgania, miałem wrażenie, że mi zęby borują, za to magia, która się działa w okolicach 10k obrotów spodobała mi się bardzo bardzo.
fajna fajna
A1 remontem stoi. W efekcie ciężko o stacje. Leciałem na oparach i zaczynałem mieć pewne obawy. Dada mówiła, że na migającej kontrolce da się zrobić z 50 kilometrów, a ja już miałem gdzieś między 30 i 40, kiedy moim oczom ukazał się jakiś trzykołowy potwór na poboczu. Leciałem na pożyczonym motku, gdzie mój już stał w garażu i miał już nagranego magika na poniedziałek i wszystko to załatwiły przyjazne dusze. Kim bym był, gdybym się teraz nie zatrzymał.
Okazało się, że koledze skończyła się bena (ten jego skurwiel pali 12/100), za to miał już wyguglane namiary na stacje i było to zaledwie 4 kilometry. Poleciałem, zatankowałem siebie, kupiłem mały kanister i koledze dobrałem kilka litrów. Wróciłem, chwile było zabawy z pompą, ale w końcu 4 wydechy potwora zaśpiewały. Przybiliśmy żółwika, szczeliśmy słitfocie i było mi w drogę.
- ty, jak to skręca?
- nie skręca
Gdzieś w tym miejscu z A1 skoczyłem na S1 i zaczęło się robić cudownie. Zrobiło się sporo zakrętów i wyszło, że GSR uwielbia być przerzucany z boku na bok. Trochę nieodpowiedzialne halsowanie między wrakami było grane, z potężnym bananem na pyszczku. Zabawa trwała aż do 79tki, gdzie zeskoczyłem, żeby ściąć sobie bramki na A4. Za Jaworznem wskoczyłem na A4, trochę przepyciłem i na wysokości Alwerni był mój zjazd. Tu pojawiło się kolejne moto na poboczu. Zjechałem, ale okazało się, że to jakiś młody pasjonat bez prawka robi traskę swoim 50cc. Zrobił już tego dnia 100km i musiał się nieco rozprostować. Chwile pogadaliśmy i poleciałem dalej. Parę minut później stanąłem pod domem. Pysznie, tym bardziej, że niedługo tam wracam.
pykło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz