Piątek, słoneczny poranek, parę minut po 8. Wrzucam na pokład ostatnie graty i jestem gotowy do startu.
Szybki przeskok do Krakowa, zbiórka pod KFC gdzieś w okolicach Huty. Dochodzi 9, kiedy pojawia się drugi zawodnik. TomTom, znajomy z pracy, który parę lat robił prawko na moto i wspólny wylot na Ogonki mieliśmy obiecany już dawno.
Plan mieliśmy ambitny. Tempo w miarę spokojne, bo kolega świeży. Lecimy na Sandomierz, dalej Kraśnik i Lublin, dalej ściana wschodnia, przez Łomżę lub Białystok, jak czas i kondycja pozwoli.
I wystartowali...
... i się pogubili. Minąłem bez pośpiechu kilka aut i mi TomTom zniknął. Mieliśmy omówioną trasę, więc po prostu zwolniłem, a potem zjechałem na poboczę. Pojawił się, ruszyłem spokojnie, minąłem płynnie 2-3 autka... znowu go nie ma. No co jest? Nie przekraczam nawet 60km/h, turlam za autkami i je łagodnie wyprzedzam. Znowu poczekałem na poboczu i się wreszcie znalazł. Już powoli, 30km/h korkiem wyjechaliśmy z Krakowa i dalej już była trasa na Sandomierz. Świadomy świeżego kolegi rozbujałem się do 70km/h wszystkiego i łagodnie ruszyliśmy dalej.
Znowu mi zniknął. No kurwa, ale jak? Przecież to już by musiał poboczem pchać, albo w drugą stronę pojechać. Pobocze stop i czekam. Jest.
Dobiliśmy tak do Nowego Korczyna, a patrząc na zegarek wychodziła nam średnia nieco ponad 40km/h. Zajechaliśmy na stację i pytam się co jest grane.
- ja nie wyprzedzam na podwójnej ciągłej
No kurwa religijny mi się trafił.
Razem ruszyliśmy, razem dojedziemy. Wiary kolegi zmieniać nie zamierzam, dla popędzających świeżaków jest specjalne miejsce w piekle, zatem co można zmienić? Ano trasę można zmienić.
Ściana wschodnia, głównie tranzytowa, masa tirów, do tego Podlasie, gdzie radomiacy uczą się jeździć... brzmi jak wesołe miasteczko dla moto-pojeba, ale jest masakrą dla kogoś z zasadami.
Cofnęliśmy do 973 i zrobiliśmy przeskok na Busko Zdrój. Ładna trasa, malownicza, ruch znacznie mniejszy, dało się nawet rozpędzić i tu okazało się, że wyprzedzanie to jedyna słabość TomToma, bo prędkość trzymał ładną, a w zakręty się składał przyzwoicie. Znając już ograniczenia, dostosowaliśmy do tego nasz styl jazdy i dalej już poszło nieźle. Ani się obejrzeliśmy jak pojawiły się Kielce, a dalej Centrum Zła Tego Świata i pierwszy dłuższy postój. Karmienie w maku.
Najadły się, napiły, zatankowały, oleju dolałem i czas nam zwiedzić Wawę. Było nieco gęsto, ale tylko do momentu przeskoku na S8. Dalej równy lot do Ostrowa, gdzie zjeżdżamy na 677 i mamy ostatnie tankowanie tego dnia. Słoneczko praży.
Tu zaczyna się impreza. Traktory, kombajny, kampery, łódki na przyczepach i podwójna ciągła przy prostych z dobrą widocznością. Cytując klasyka, Bóg stworzył oes Pisz-Kolno, aby ćwiczyć wiernych. Tu wiara TomToma umarła. Z początku tylko traktory i kombajny, ale potem już brał całe kolumny na strzał. Dodajmy jeszcze do tego dwie noce naszych forumowych libacji i pozostaje nam przytoczyć pewien fragment...
...Dobry chłopak był i mało pił... [nutka]
Kolno szybciutko, po chwili Pisz, dalej Orzysz, wreszcie Giż i już ostatnia prosta. Dojechaliśmy.
Sporo ludzi kimało w namiotach, cała chałupa zajęta, szczęśliwie dla nas znalazły się dwa koja na poddaszu. Rozpakowaliśmy manele, szybciorem do wody i po chwili już szama.
Tutaj dzień zaczyna zwalniać, a może przyspieszać? Zależy jak na to spojrzeć. Polało się kilka warmińskich, parę szotów 'kubusiowego skurwisyna' też zostało przyjęte. Gdzieś po drodze zabrałem się z dziewczynami autkiem do Węgorzewa. Dziewczyny jechały do Trygortu po porzucone dzień wcześniej autko, ja zaś potrzebowałem pomarańczek w wiadomym celu. Co może być złego w jeździe z trzema babami, kiedy żadna nie jest Twoja? Nic. Było bardzo miło.
Innym Zabawnym momentem było, kiedy Dżony się dosiadł do GSa TomToma. GS celowo podwyższony dla tej krakowskiej wieży. Moto daliśmy na centralkę, podsadziliśmy Dżonule, a potem płakaliśmy jak sobie majtał nogami nad ziemią.
Dzień powoli zaczął przechodzić w wieczór i to taki wiecie, mazurski. Milion zdjęć zostało zrobionych i zapewne jest wiele lepszych, ale dam wam to jedno moje, które strzeliłem, kiedy to pomiędzy warmińskimi rewolucjami nagle zatrzymało mnie na kontemplacje.
Na ten wieczór miałem zaplanowane jeszcze jedno zadanie, bo na urodziny dostałem od Tate górnopółkową tekile, którą zamierzałem wypić z bratem na pomoście Ognistego Ptaka. Problem polegał na tym, że buteleczka ledwie 0,7, także maksymalnie nas tam mogło być czterech, a że akurat staliśmy z TomTomem i Dżonym, to nie trzeba się było długo zastanawiać. Jeszcze chciałem Andiego namówić za te hektolitry wspólnie wypite w zeszłym sezonie, ale na dźwięk słowa 'Tekila' spierdolił i się gdzieś schował. Ja nie wiem, przecież już mu w Łomży w Garażu nic nie wypominają, a we Wrocławiu na Nasypie to już dawno o nas zapomnieli. Ja nie wiem.
Pomost był zajebany łódkami, ale znaleźliśmy sobie fajne leżaczki, do tego mieliśmy dwie pomarańczki, porcelanową filiżankę (a co) i do obierania obowiązkowo nóż ratowniczy (mam nadzieję, że tylko do tego będę go używał.... no jeszcze do karkóweczki z grilla).
Weszła jak złoto. Wróciliśmy na ośrodek, gdzie browary i bimber lały się strumieniami. Dżony postanowił uhonorować nowego kolegę, w sensie najebał się jak to on zwykł robić, a potem łaskawie pozwolił się TomTomowi odnieść do łóżka.
Pamiętam jeszcze pomost, w zasadzie wszystko pamiętam, ale pod koniec zaczynała się już robić lekka przymułka. Powrót do wyra już miałem przy wstającym nowym dniu. Siadło.
Sobota zaczęła się Warmińskimi Rewolucjami. Dla odmiany.
Plany były ambitne, mieliśmy śmigać na kajakach. Stałem sobie na pomoście, czekając na te kajaki, kiedy minął mnie Wosiek, by następnie zapakować się do stojącej obok łódeczki. Dowiedziałem się, że muszą ją odprowadzić do Trygortu, a także dowiedziałem się, że na tą chwilę na łódce są tylko dwie osoby. W te pędy się zapakowałem, do tego doskoczył Kubuś i już wypływamy. Miałem szczęście siąść za sterem i to podwójne szczęście, bo nikt inny się nie kwapił do sterowania.
Do kajaków były nieco ponad dwie godziny, więc raźno postawiliśmy żagle i wypłynęliśmy. Z początku nerwowo, ale już po chwili bawiłem się świetnie. Udało mi się dojść do przesmyku na jednym halsie i trzech kolejkach bimbru, potem blisko dziesięć zwrotów w samym przesmyku i już byliśmy na Mamrach i to wszystko w 40 minut. Nie możemy nie zdążyć.
Flauta.
Stoimy na tym jeziorku, pagajami machać się nam nie chce, nie pozostało nic innego jak podciągnąć łajbę do rangi stacji paliw, a samemu sobie popływać na środku jeziora.
Wiatru jak na lekarstwo, nawet zaczęliśmy się nieco stresować z tymi kajakami, do chwili jak zadzwonił Andy i powiedział, że nie mamy się co śpieszyć, bo ludzie za bardzo dopisali i kajaków zabrakło. W sensie tak zabrakło, że wszyscy popłynęli, tylko Andy został na brzegu jak smutna pizda.
W końcu udało nam się dobić do brzegu, łódkę zdaliśmy, a z Trygortu do Ogonek odwiózł nas Tate Wośka. Bardzo udany rejsik.
Ekipa z kajaków wróciła i nadszedł ten moment, na który czekaliśmy - siatkóweczka. Boisko było pod drzewem, więc połowa piłek lądowała na gałęzi, siatka była tak nisko, że przy mocniejszym zagraniu można było dostać w ryja, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy dobrze się bawili, bez słów umawiając się na lajtowe granie, jedni z własnego wyboru, inni łaskawie, w sensie i tak nie umieli. Było super, póki nie dołączył jakiś młody chłopaczek, który postanowił grać na serio i niestety umiał to robić. Parę razy się rzucił do piłki i zebrał brawa, ale potem zaczął ścinać prosto z serwa i jakoś humory nam nieco opadły. Kilka setów zagraliśmy, potem było jeziorko, a potem nagroda za te wszystkie ciężkie trudy.
Dzień powoli przechodził w wieczór, o 18 wprowadziłem swoją żelazną zasadę nie picia mocnych trunków na dzień przed wyjazdem, znaczy do 18 połapałem co się dało bimbru, ale potem już tylko piwerka i to na spokojnie. Powolne wysprzęglanie, oczywiście Mazury pomagały.
Pożegnalne ognisko płonęło w najlepsze, kiedy to razem z Grubym, Lukim i dziewczynami zamelinowlaiśmy się w jednym pokoju. Andy wszedł w posiadanie głośnika za grubą bańkę, którego postanowiliśmy przetestować, a testy szły konkretne, od ciężkich brzmień przez klasykę po psychedelę. Sączyliśmy przy tym piwo i bawiliśmy się też w zgadywanki. Było nawet zabawnie, zapuściłem Shine On You Crazy Diamond i kazałem Dżonemu zgadywać. Głowił się biedak i nie mógł dojść co to leci. Dodajmy, że miał na sobie koszulkę Pink Floyd. Normalnie nr.1 Star Wars Fan.
Dziewczyny się pospały, ogólnie ekipa się sypała po kilku dniach ostrej zabawy, nie chcieliśmy im przeszkadzać, czas był wracać do ogniska, a na ognisku same fajne rzeczy się działy. Wolf, szczeciński król śledzi, jechał z głośnika ze szlagierami sprzed kilku dekad, Dżony spał z głową na kolanach u Xalora, podśmiechujki z tego leciały, a sam Xalor był mocno zażenowany. Złośliwe głosy mówią, że głupio mu było, bo mu stanął, ale ja wiem, że to nieśmiały chłopak jest, wiem to od kiedy w Bieszczadach prawie przejechał psa, zganiając na chujowe hamulce tego jego strucla. Jakby nigdy kotwicy nie rzucał z zadupka.
Noc była już w pełni, mogła dobijać już północ, kiedy za płotem zauważyliśmy jakiś ruch. Nieznany nam jegomość szedł pełnią chodnika, a i tego było mu mało. Obserwowaliśmy jego zmagania, mijał te 15 metrów naszego płotu dobre dwie minuty, kiedy to nagle się zatrzymał. Widać dotarło do niego, że obok jest życie. Kubuś, jak zawsze serdeczny, spytał czy pomoc potrzebna. Pan coś zaczął pijaną polszczyzną tłumaczyć, że do łódki próbuje wrócić, że jeszcze ma wchuj i on by się chętnie napił, a że miał swoje to został zaproszony do ogniska.
Przedstawił się nawet, potem zaczął wszystkich komplementować, jacy to wspaniali młodzi ludzie, że przyjęli go do ogniska, strudzonego wędrowca, że nadal na tym świecie są mili ludzie, że jest braterstwo, zrozumienie. Leciał tak dość górnolotnie, póki na kolanach Xalora nie zaczął się ruch.
- Kto to tak pierdoli?
Rzucił przebudzony Dżony, z twardym er, od zaspanego wkurwienia. Śmiechom nie było końca. Ogólnie to miał nas w Ogonkach odwiedzić jakiś lokales, co to nawet na forum się ogłosił. Po wpisach widać było, że jakiś uprzejmy człowiek, co nie chce z buciorami wbijać, więc grzecznie pytał, a wiadomo, że uprzejmość to kryptonit Dżonego. Gość się w końcu nie pojawił, acz chodzą słuchy, że był, tylko przy bramie trafił na Dżonego. Przywitał się, grzecznie wyjaśnił co go sprowadza, następnie spytał czy może wstąpić. Dżony wysłuchał, odczekał dwie sekundy i odpowiedział ciętą ripostą wujka Staszka. Tak mogło być, nie przesądzam.
W wyrku wylądowałem gdzieś po pierwszej. W pokoju spał TomTom i Dżony, w efekcie usypiałem przy melodii granej na dwa tony.
Rano, 5:45 z zegarkiem w ręku. Pysk umyłem, szczocha puściłem i 5:55 stoję przy wyrku Natalki. Dzień wcześniej chojraczyła, cotonieona, na 6 byliśmy umówieni na rower. Rundka dookoła jeziora, coś pod 40km. Nie chciało mi się wierzyć, że wstanie, ale grzecznie odczekałem parę minut, żeby dać jej szansę. Posprzątałem śmieci przy ognisku i wróciłem po 10 minutach. Zaskoczenia nie było i już o 6:10 pędziłem sobie sam w stronę Harszu. Cisza, pustka, jest pięknie.
Minąłem Harsz i wycelowałem w Sztynort. Płasko, dróżka prowadziła między jeziorami, po pięknych mazurskich kanałach. Rower szedł równo. Dzień wcześniej Andy mi go wyfasował. Ano właśnie, Andy ma przeszłość w ściganiu się na rowerze i choć nie trenuje, to pewnie dalej pojechać potrafi. On za to nie cwaniaczył dzień wcześniej, jak prawdziwy mężczyzna świadomy swoich słabości i pomimo upicia rower przygotował i życzył dobrej zabawy. I tak to się robi.
Za Sztynortem zaczęły się schody, bo nagle przestało być przyjemnie poranno-chłodno, a zaczęło nakurwiać słońce. Druga część trasy była ciężka, jeszcze do tego sklepy pozamykane, w efekcie dopiero w Węgorzewie na stacji mogłem się nieco zregenerować.
Wróciłem przed 8, w sam raz jak zaczęło się jakieś życie w naszej bazie. Nie próżnowałem i w te pędy rzuciłem się do jeziora. Woda była cudowna. Po powrocie z wody życie w bazie przybrało na sile. Pozbieraliśmy niedojedzone kiełby z dnia poprzedniego, każdy wygrzebał co miał do jedzenia, jakieś cebule, kawałek chleba, ogórek, odpaliliśmy grila i śniadanko wyszło po królewsku.
Niby mieliśmy się zbierać, ale jakoś tak przeciągaliśmy. Jeszcze załapaliśmy się na szarlotkę z lodami u Pana Zdzisia, obok Kuźni, która z racji braków personalnych śniadań nie wydawała.
Spakowaliśmy się i o 11 był start. Postanowiliśmy polecieć w grupie i nie bójmy się tego powiedzieć, rozegraliśmy to jak ostatnie pizdy.
Najpierw umówione było kto prowadzi, ale nie wszyscy słyszeli, w efekcie wyszło tak, że Kubuś miał prowadzić i zjechać na umówioną stację, ale Gruby go wyprzedził i pojechał se wpizdu. To niby dało się nadrobić, ale kolejna zjeba była taka, że ja wybiłem się z grupy na stacje, ale ani ten przede mną, ani ten za mną nic z tym nie zrobił. Przede mną był TomTom i miał obowiązek zwolnić i potem zatrzymać się jak mu zniknąłem z lusterka. Dobra, ja to zjebałem, bo mu nie wyjaśniłem jak to działa. Za to za mną był Bociek, który swoje ma już nawinięte i powinien temat ogarnąć. Spytałem co jest i odpowiedź była na luzaku, w stylu 'skręcił to skręcił, po chuj drążyć'. Elegancko.
W końcu nie zatankowałem w tym Giżycku, jak zdałem sobie sprawę, że pojechali dalej. Szczęśliwie za Giżyckiem jest jeszcze jedna stacja, mały Orlen. Doleciałem tam na oparach, przed oczami mając już wizje pchania jak na powrocie z Łodzi.
Udało nam się do kupy pozbierać, tym razem przestaliśmy już cwaniakować jak starzy wyjadacze i dokładnie omówiliśmy jak jedziemy. Osiem maszyn w szyku, ponad 30 stopni, ruch jak przystało na klasyczne mazurskie powroty z długiego weekendu. Doskonale. Następny postój w Ostrowie, gdzie chwilę przed mam wyprzedzić Grubego i poprowadzić do stacji.
O ile jazda szła nam całkiem poprawnie, o tyle w innych aspektach dalej były zjeby. Kilka kilometrów przed Ostrowem wyprzedziłem Grubego. Kawałek dalej był remont ronda i zaczątek obwodnicy. W jednym miejscu był uskok i na tym uskoku wydarzyły się dwie rzeczy. Grubemu wypadła zapasowa szyba do kasku, którą miał wciśniętą za pająka, a Bociek zgubił tablicę. O ile Bociek jechał ostatni i nikt nie widział jak gubi tablicę, o tyle Gruby jechał drugi i jego frunąca szyba wprowadziła niezłe zamieszanie w formacji. Panowie ominęli, ale już nikt nie wpadł na to, żeby się zatrzymać lub choćby Grubemu dać znać, że zjebane. Z całej tej wtopy zdaliśmy sobie sprawę dopiero na stacji w Ostrowie. Oczywiście zbrechtaliśmy i Boćka i Grubego, acz w przypadku sprawy Grubego śmiech był trochę kwaśny, bo kolejny raz zawiedliśmy jako grupa.
W tym miejscu i tak się rozdzielaliśmy. Gruby, Bociek i Kubuś odbijali na Mińsk, za to Rav, Mmada, PanCaro, TomTom i ja biliśmy na Wawę.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Tym razem ustawiliśmy się sprytnie, w sensie w kolejności tego, kto pierwszy odbija. Dzięki temu widzieliśmy kto gdzie skręca i była możliwość pożegnania się. Cięliśmy S8 nad wyraz sprawnie, a przecież mówimy tu o S8 w niedzielę. Zresztą Xalor, który jeszcze zabalował nieco na Mazurach, przebijał się tam później przez 60km korka, bo coś się konkretnie (jak zwykle) tam rozjebało.
Panowie po kolei odbijali do domów i do Warszawy właściwej wjechaliśmy z TomTomem już sami. Wydaje mi się, że udało nam się przejechać S8 i Wawę przed powrotną falą właściwą, bo ani razu nie dotknęliśmy ziemi i zatrzymaliśmy się dopiero w KFC za Grójcem.
Po zatrzymaniu sprawdziłem telefon i szczęśliwie czekała tam informacja od Grubego i Boćka, że tablica i szyba odnaleziona. Szyba nawet nie zniszczona.
Przyjęliśmy po kubełku i polecieliśmy dalej. TomTom na początku wyjazdu i TomTom na końcu wyjazdu to już było dwóch różnych TomTomów, więc lecieliśmy sobie całkiem zacnie i ani się obejrzeliśmy, a zjechaliśmy z eSki na ostatnie tankowanie przed Miechowem.
Na spokojnie zalaliśmy, pożegnaliśmy się i kilka kilometrów dalej rozdzieliliśmy. Odbiłem na Olkusz i w tym momencie zaczęły się dziać cuda, bo oto 3 dni bujałem się w temperaturach ponad 30 stopni, sucho było tak, że jakiś gość na poboczu porzucił auto i zaczął wzywać czerwia, a tu nagle zaszło chmurami i zaczęło kropić. Kropienie zmieniło się w deszcz, a deszcz zmienił się w ulewę i napierdalające nad głową pioruny. Na ostatnich 30 kilometrach przemoczyło mnie do suchej nitki i tak oto wypadzik zakończyłem z odmrożonymi jajecami. Super!
Start klasyczny |
TomTom |
I wystartowali...
... i się pogubili. Minąłem bez pośpiechu kilka aut i mi TomTom zniknął. Mieliśmy omówioną trasę, więc po prostu zwolniłem, a potem zjechałem na poboczę. Pojawił się, ruszyłem spokojnie, minąłem płynnie 2-3 autka... znowu go nie ma. No co jest? Nie przekraczam nawet 60km/h, turlam za autkami i je łagodnie wyprzedzam. Znowu poczekałem na poboczu i się wreszcie znalazł. Już powoli, 30km/h korkiem wyjechaliśmy z Krakowa i dalej już była trasa na Sandomierz. Świadomy świeżego kolegi rozbujałem się do 70km/h wszystkiego i łagodnie ruszyliśmy dalej.
Znowu mi zniknął. No kurwa, ale jak? Przecież to już by musiał poboczem pchać, albo w drugą stronę pojechać. Pobocze stop i czekam. Jest.
Dobiliśmy tak do Nowego Korczyna, a patrząc na zegarek wychodziła nam średnia nieco ponad 40km/h. Zajechaliśmy na stację i pytam się co jest grane.
- ja nie wyprzedzam na podwójnej ciągłej
No kurwa religijny mi się trafił.
Razem ruszyliśmy, razem dojedziemy. Wiary kolegi zmieniać nie zamierzam, dla popędzających świeżaków jest specjalne miejsce w piekle, zatem co można zmienić? Ano trasę można zmienić.
Ściana wschodnia, głównie tranzytowa, masa tirów, do tego Podlasie, gdzie radomiacy uczą się jeździć... brzmi jak wesołe miasteczko dla moto-pojeba, ale jest masakrą dla kogoś z zasadami.
Cofnęliśmy do 973 i zrobiliśmy przeskok na Busko Zdrój. Ładna trasa, malownicza, ruch znacznie mniejszy, dało się nawet rozpędzić i tu okazało się, że wyprzedzanie to jedyna słabość TomToma, bo prędkość trzymał ładną, a w zakręty się składał przyzwoicie. Znając już ograniczenia, dostosowaliśmy do tego nasz styl jazdy i dalej już poszło nieźle. Ani się obejrzeliśmy jak pojawiły się Kielce, a dalej Centrum Zła Tego Świata i pierwszy dłuższy postój. Karmienie w maku.
wiadomka |
nie jest źle |
...Dobry chłopak był i mało pił... [nutka]
Kolno szybciutko, po chwili Pisz, dalej Orzysz, wreszcie Giż i już ostatnia prosta. Dojechaliśmy.
wyschnięta gleba słabo przyjmuje wilgoć, za to z człowiekiem i browarem jest zgoła inaczej |
Sporo ludzi kimało w namiotach, cała chałupa zajęta, szczęśliwie dla nas znalazły się dwa koja na poddaszu. Rozpakowaliśmy manele, szybciorem do wody i po chwili już szama.
Znaczy my kartacze i Warmińskie, wiadomka |
Innym Zabawnym momentem było, kiedy Dżony się dosiadł do GSa TomToma. GS celowo podwyższony dla tej krakowskiej wieży. Moto daliśmy na centralkę, podsadziliśmy Dżonule, a potem płakaliśmy jak sobie majtał nogami nad ziemią.
śmiechom nie było końca |
magia mazur |
Pomost był zajebany łódkami, ale znaleźliśmy sobie fajne leżaczki, do tego mieliśmy dwie pomarańczki, porcelanową filiżankę (a co) i do obierania obowiązkowo nóż ratowniczy (mam nadzieję, że tylko do tego będę go używał.... no jeszcze do karkóweczki z grilla).
mmmm, torfowy posmak |
Pamiętam jeszcze pomost, w zasadzie wszystko pamiętam, ale pod koniec zaczynała się już robić lekka przymułka. Powrót do wyra już miałem przy wstającym nowym dniu. Siadło.
Sobota zaczęła się Warmińskimi Rewolucjami. Dla odmiany.
Plany były ambitne, mieliśmy śmigać na kajakach. Stałem sobie na pomoście, czekając na te kajaki, kiedy minął mnie Wosiek, by następnie zapakować się do stojącej obok łódeczki. Dowiedziałem się, że muszą ją odprowadzić do Trygortu, a także dowiedziałem się, że na tą chwilę na łódce są tylko dwie osoby. W te pędy się zapakowałem, do tego doskoczył Kubuś i już wypływamy. Miałem szczęście siąść za sterem i to podwójne szczęście, bo nikt inny się nie kwapił do sterowania.
hue hue |
Flauta.
Stoimy na tym jeziorku, pagajami machać się nam nie chce, nie pozostało nic innego jak podciągnąć łajbę do rangi stacji paliw, a samemu sobie popływać na środku jeziora.
<3 |
W końcu udało nam się dobić do brzegu, łódkę zdaliśmy, a z Trygortu do Ogonek odwiózł nas Tate Wośka. Bardzo udany rejsik.
Ekipa z kajaków wróciła i nadszedł ten moment, na który czekaliśmy - siatkóweczka. Boisko było pod drzewem, więc połowa piłek lądowała na gałęzi, siatka była tak nisko, że przy mocniejszym zagraniu można było dostać w ryja, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy dobrze się bawili, bez słów umawiając się na lajtowe granie, jedni z własnego wyboru, inni łaskawie, w sensie i tak nie umieli. Było super, póki nie dołączył jakiś młody chłopaczek, który postanowił grać na serio i niestety umiał to robić. Parę razy się rzucił do piłki i zebrał brawa, ale potem zaczął ścinać prosto z serwa i jakoś humory nam nieco opadły. Kilka setów zagraliśmy, potem było jeziorko, a potem nagroda za te wszystkie ciężkie trudy.
szarlotka z lodami w Ognistym |
na Mazurach się dużo myśli |
Dziewczyny się pospały, ogólnie ekipa się sypała po kilku dniach ostrej zabawy, nie chcieliśmy im przeszkadzać, czas był wracać do ogniska, a na ognisku same fajne rzeczy się działy. Wolf, szczeciński król śledzi, jechał z głośnika ze szlagierami sprzed kilku dekad, Dżony spał z głową na kolanach u Xalora, podśmiechujki z tego leciały, a sam Xalor był mocno zażenowany. Złośliwe głosy mówią, że głupio mu było, bo mu stanął, ale ja wiem, że to nieśmiały chłopak jest, wiem to od kiedy w Bieszczadach prawie przejechał psa, zganiając na chujowe hamulce tego jego strucla. Jakby nigdy kotwicy nie rzucał z zadupka.
Noc była już w pełni, mogła dobijać już północ, kiedy za płotem zauważyliśmy jakiś ruch. Nieznany nam jegomość szedł pełnią chodnika, a i tego było mu mało. Obserwowaliśmy jego zmagania, mijał te 15 metrów naszego płotu dobre dwie minuty, kiedy to nagle się zatrzymał. Widać dotarło do niego, że obok jest życie. Kubuś, jak zawsze serdeczny, spytał czy pomoc potrzebna. Pan coś zaczął pijaną polszczyzną tłumaczyć, że do łódki próbuje wrócić, że jeszcze ma wchuj i on by się chętnie napił, a że miał swoje to został zaproszony do ogniska.
Przedstawił się nawet, potem zaczął wszystkich komplementować, jacy to wspaniali młodzi ludzie, że przyjęli go do ogniska, strudzonego wędrowca, że nadal na tym świecie są mili ludzie, że jest braterstwo, zrozumienie. Leciał tak dość górnolotnie, póki na kolanach Xalora nie zaczął się ruch.
- Kto to tak pierdoli?
Rzucił przebudzony Dżony, z twardym er, od zaspanego wkurwienia. Śmiechom nie było końca. Ogólnie to miał nas w Ogonkach odwiedzić jakiś lokales, co to nawet na forum się ogłosił. Po wpisach widać było, że jakiś uprzejmy człowiek, co nie chce z buciorami wbijać, więc grzecznie pytał, a wiadomo, że uprzejmość to kryptonit Dżonego. Gość się w końcu nie pojawił, acz chodzą słuchy, że był, tylko przy bramie trafił na Dżonego. Przywitał się, grzecznie wyjaśnił co go sprowadza, następnie spytał czy może wstąpić. Dżony wysłuchał, odczekał dwie sekundy i odpowiedział ciętą ripostą wujka Staszka. Tak mogło być, nie przesądzam.
W wyrku wylądowałem gdzieś po pierwszej. W pokoju spał TomTom i Dżony, w efekcie usypiałem przy melodii granej na dwa tony.
Rano, 5:45 z zegarkiem w ręku. Pysk umyłem, szczocha puściłem i 5:55 stoję przy wyrku Natalki. Dzień wcześniej chojraczyła, cotonieona, na 6 byliśmy umówieni na rower. Rundka dookoła jeziora, coś pod 40km. Nie chciało mi się wierzyć, że wstanie, ale grzecznie odczekałem parę minut, żeby dać jej szansę. Posprzątałem śmieci przy ognisku i wróciłem po 10 minutach. Zaskoczenia nie było i już o 6:10 pędziłem sobie sam w stronę Harszu. Cisza, pustka, jest pięknie.
nie wiem |
Sztynort |
Wróciłem przed 8, w sam raz jak zaczęło się jakieś życie w naszej bazie. Nie próżnowałem i w te pędy rzuciłem się do jeziora. Woda była cudowna. Po powrocie z wody życie w bazie przybrało na sile. Pozbieraliśmy niedojedzone kiełby z dnia poprzedniego, każdy wygrzebał co miał do jedzenia, jakieś cebule, kawałek chleba, ogórek, odpaliliśmy grila i śniadanko wyszło po królewsku.
Niby mieliśmy się zbierać, ale jakoś tak przeciągaliśmy. Jeszcze załapaliśmy się na szarlotkę z lodami u Pana Zdzisia, obok Kuźni, która z racji braków personalnych śniadań nie wydawała.
Spakowaliśmy się i o 11 był start. Postanowiliśmy polecieć w grupie i nie bójmy się tego powiedzieć, rozegraliśmy to jak ostatnie pizdy.
Najpierw umówione było kto prowadzi, ale nie wszyscy słyszeli, w efekcie wyszło tak, że Kubuś miał prowadzić i zjechać na umówioną stację, ale Gruby go wyprzedził i pojechał se wpizdu. To niby dało się nadrobić, ale kolejna zjeba była taka, że ja wybiłem się z grupy na stacje, ale ani ten przede mną, ani ten za mną nic z tym nie zrobił. Przede mną był TomTom i miał obowiązek zwolnić i potem zatrzymać się jak mu zniknąłem z lusterka. Dobra, ja to zjebałem, bo mu nie wyjaśniłem jak to działa. Za to za mną był Bociek, który swoje ma już nawinięte i powinien temat ogarnąć. Spytałem co jest i odpowiedź była na luzaku, w stylu 'skręcił to skręcił, po chuj drążyć'. Elegancko.
W końcu nie zatankowałem w tym Giżycku, jak zdałem sobie sprawę, że pojechali dalej. Szczęśliwie za Giżyckiem jest jeszcze jedna stacja, mały Orlen. Doleciałem tam na oparach, przed oczami mając już wizje pchania jak na powrocie z Łodzi.
Udało nam się do kupy pozbierać, tym razem przestaliśmy już cwaniakować jak starzy wyjadacze i dokładnie omówiliśmy jak jedziemy. Osiem maszyn w szyku, ponad 30 stopni, ruch jak przystało na klasyczne mazurskie powroty z długiego weekendu. Doskonale. Następny postój w Ostrowie, gdzie chwilę przed mam wyprzedzić Grubego i poprowadzić do stacji.
O ile jazda szła nam całkiem poprawnie, o tyle w innych aspektach dalej były zjeby. Kilka kilometrów przed Ostrowem wyprzedziłem Grubego. Kawałek dalej był remont ronda i zaczątek obwodnicy. W jednym miejscu był uskok i na tym uskoku wydarzyły się dwie rzeczy. Grubemu wypadła zapasowa szyba do kasku, którą miał wciśniętą za pająka, a Bociek zgubił tablicę. O ile Bociek jechał ostatni i nikt nie widział jak gubi tablicę, o tyle Gruby jechał drugi i jego frunąca szyba wprowadziła niezłe zamieszanie w formacji. Panowie ominęli, ale już nikt nie wpadł na to, żeby się zatrzymać lub choćby Grubemu dać znać, że zjebane. Z całej tej wtopy zdaliśmy sobie sprawę dopiero na stacji w Ostrowie. Oczywiście zbrechtaliśmy i Boćka i Grubego, acz w przypadku sprawy Grubego śmiech był trochę kwaśny, bo kolejny raz zawiedliśmy jako grupa.
W tym miejscu i tak się rozdzielaliśmy. Gruby, Bociek i Kubuś odbijali na Mińsk, za to Rav, Mmada, PanCaro, TomTom i ja biliśmy na Wawę.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Tym razem ustawiliśmy się sprytnie, w sensie w kolejności tego, kto pierwszy odbija. Dzięki temu widzieliśmy kto gdzie skręca i była możliwość pożegnania się. Cięliśmy S8 nad wyraz sprawnie, a przecież mówimy tu o S8 w niedzielę. Zresztą Xalor, który jeszcze zabalował nieco na Mazurach, przebijał się tam później przez 60km korka, bo coś się konkretnie (jak zwykle) tam rozjebało.
Panowie po kolei odbijali do domów i do Warszawy właściwej wjechaliśmy z TomTomem już sami. Wydaje mi się, że udało nam się przejechać S8 i Wawę przed powrotną falą właściwą, bo ani razu nie dotknęliśmy ziemi i zatrzymaliśmy się dopiero w KFC za Grójcem.
Po zatrzymaniu sprawdziłem telefon i szczęśliwie czekała tam informacja od Grubego i Boćka, że tablica i szyba odnaleziona. Szyba nawet nie zniszczona.
Przyjęliśmy po kubełku i polecieliśmy dalej. TomTom na początku wyjazdu i TomTom na końcu wyjazdu to już było dwóch różnych TomTomów, więc lecieliśmy sobie całkiem zacnie i ani się obejrzeliśmy, a zjechaliśmy z eSki na ostatnie tankowanie przed Miechowem.
Na spokojnie zalaliśmy, pożegnaliśmy się i kilka kilometrów dalej rozdzieliliśmy. Odbiłem na Olkusz i w tym momencie zaczęły się dziać cuda, bo oto 3 dni bujałem się w temperaturach ponad 30 stopni, sucho było tak, że jakiś gość na poboczu porzucił auto i zaczął wzywać czerwia, a tu nagle zaszło chmurami i zaczęło kropić. Kropienie zmieniło się w deszcz, a deszcz zmienił się w ulewę i napierdalające nad głową pioruny. Na ostatnich 30 kilometrach przemoczyło mnie do suchej nitki i tak oto wypadzik zakończyłem z odmrożonymi jajecami. Super!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz