Szef przyjechał w odwiedziny, a że spoko gość, to jedno po pracy
wypadało zrobić. Środek tygodnia, bez patologii, no bo co może pójść
źle?
Cały dzień mitingów, bania pęka, więc 17 powitałem z radością. Pogoda fajna, humor jest, czas na degustacje. Start w Pincie na Floriańskiej.
W ruch poszły ipy i stouty, znaczy ja na z góry okopanych pozycjach, znaczy dwa razy west coast IPA, a później się zobaczy. Zamówiliśmy też żarcie, co było świetnym pomysłem. Okazało się, że mają tam wyjebane burgery, znaczy smaczne i duże.
Kilka piwek później, w jeszcze lepszych humorach, skierowaliśmy się na Kazimierz. Po pijaku na Kazimierzu w zasadzie zawsze obieram jeden punkt. Pijalnia wódki.
Wbijamy do środka, Żytnia za 4 ziko od strzała, do tego woda z ogórków. Bigos i żurek się grzeje, mięso do maczanki gotowe, a w tle leci Francesco Napoli. Cudowne miejsce.
Kilka bań na rozbieg, potem żurek i maczanka, w międzyczasie nutkę zmieniliśmy na Lombard, jakiś ziom zaczął śpiewać i umiał to robić, słowem zwykły wieczór w tym miejscu. Barman był zachwycony postawą szefa. Nie przywykł do patrzenia na obcokrajowców, którzy grzeją czystą. Widocznie Finowie nie za często bywają gośćmi tego przybytku. Co prawda mój szef jest Szwedem, ale oni tam wszyscy dobrzy do wódy.
Problem z tym barem jest taki, że jest doskonale przystosowany do picia. Jest dobre, ciepłe żarcie, można wypić więcej niż zwykle. Gdzieś po drodze trafił się Krzysio, stary znajomy, którego obecność sugerowała, że impreza się skończy na czworaka za dwa dni, na szczęście się nie udało.
Pozbieraliśmy się parę minut po 22. Udało się wstać i wyjść o własnych siłach, co wcale nie jest oczywiste. Nawet okazało się, że mam szansę złapać ostatni pociąg.
Odprowadziłem szefa, odlałem się w Holiday Inn, po czym z buta na peron. Całe 10 minut czasu.
I kurwa teraz najtrudniejsze. Jak tu nie obudzić się w Krzeszowicach. Znaczy mi się wydawało, że wcale nabity nie jestem, ale to ta jebana maczanka i żurek oszukiwały. Miałem w sobie niespełna pół litra wódy i kilka piw. W pociągu ciepełko, cichutko i miło. Twardo założyłem, że nie zasnę. Plan żyleta i do wykonania, acz nie do końca jestem pewien jakim cudem pociąg stojący na dworcu głównym nagle znalazł w biznes parku. Wot technologia. Chciałem wstać i resztę drogi tak spędzić, tylko jakoś nie wyszło. Mrugnąłem okiem, jeb znowu teleport. Stoimy na jakieś stacji, ciemno trochę. Zerwałem się i lecę do drzwi, no bo chuj wie. Ryj wystawiłem, spłoszonym wzrokiem się rozglądam po okolicy, gdzie ja kurwa jestem.
- To jest Rudawa.
Roześmiany, dziewczęcy głosik mi oznajmia. Ufnie wysiadam, pociąg odjeżdża. Tak, teraz widzę, to moja stacja.
Lubię czasem lekko podkręcić fakty w moich opowiastkach, ale samych wydarzeń nie zmyślam. To naprawdę miało miejsce. Pociąg odjechał, jest Rudawa, jest północ, jest ciemno jak w dupie, a na stacji stoję tylko ja i młoda, zajebista laska. Rozbawiona moją nieporadnością. Jest śliczna do tego stopnia, że przyznałbym to na trzeźwo, problem w tym, że za chuj bym jej nie rozpoznał.
No więc jestem na tym dworcu, jest śliczna dziewczyna i ja. Przez głowę mi leci, że dla niej ta sytuacja może nie być taka cukierkowa. No niby się śmiała, ale koniec końców wysiedliśmy tylko my i oto jest sama z jakimś pijanym, grubym, dziwnym typem. Postanowiłem ratować sytuację.
- jestem Paweł i nie mam złych zamiarów
Słowo daję, prawie się tam wyjebała ze śmiechu. Przedstawiła się, ale naturalnie imienia nie zapamiętałem. Kurwa, może to mi się śniło? Chyba napiszę na spotted: Rudawa.
Idziemy razem z tego dworca, w zasadzie jest tylko jeden kierunek. Tłumaczę i dziękuję, że mi dała znać gdzie jestem, bo zdarzało mi się wysiadać w Krzeszowicach. Sztunia ze znawstwem odpowiada mi, że kiedyś tak się zrobiła, że wysiadła w Woli Filipowskiej. Nie powiem, zaimponowała mi. Pogadaliśmy sobie trochę, nie wiem o czym, aż doturlaliśmy do centrum Rudawy. Pożegnałem się grzecznie, sztunia w swoją stronę, ja w swoją.
Dobijam do domu, chce wchodzić, tylko, że drzwi się nie chcą jakoś otworzyć, znaczy zamknięte, a ja nie mam kluczy. W pracy zostawiłem. Kolejny raz postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i załatwić ją z klasą. Spod drzwi wysłałem sms do żony. Mam telefon teraz w rękach.
Sms wysłany o 0:02: "Misiu jajestem Emotikon kiss "
Ten post jest dowodem, że mnie nie zajebała, choć bardzo chciała.
Cały dzień mitingów, bania pęka, więc 17 powitałem z radością. Pogoda fajna, humor jest, czas na degustacje. Start w Pincie na Floriańskiej.
W ruch poszły ipy i stouty, znaczy ja na z góry okopanych pozycjach, znaczy dwa razy west coast IPA, a później się zobaczy. Zamówiliśmy też żarcie, co było świetnym pomysłem. Okazało się, że mają tam wyjebane burgery, znaczy smaczne i duże.
Kilka piwek później, w jeszcze lepszych humorach, skierowaliśmy się na Kazimierz. Po pijaku na Kazimierzu w zasadzie zawsze obieram jeden punkt. Pijalnia wódki.
Wbijamy do środka, Żytnia za 4 ziko od strzała, do tego woda z ogórków. Bigos i żurek się grzeje, mięso do maczanki gotowe, a w tle leci Francesco Napoli. Cudowne miejsce.
Kilka bań na rozbieg, potem żurek i maczanka, w międzyczasie nutkę zmieniliśmy na Lombard, jakiś ziom zaczął śpiewać i umiał to robić, słowem zwykły wieczór w tym miejscu. Barman był zachwycony postawą szefa. Nie przywykł do patrzenia na obcokrajowców, którzy grzeją czystą. Widocznie Finowie nie za często bywają gośćmi tego przybytku. Co prawda mój szef jest Szwedem, ale oni tam wszyscy dobrzy do wódy.
Problem z tym barem jest taki, że jest doskonale przystosowany do picia. Jest dobre, ciepłe żarcie, można wypić więcej niż zwykle. Gdzieś po drodze trafił się Krzysio, stary znajomy, którego obecność sugerowała, że impreza się skończy na czworaka za dwa dni, na szczęście się nie udało.
Pozbieraliśmy się parę minut po 22. Udało się wstać i wyjść o własnych siłach, co wcale nie jest oczywiste. Nawet okazało się, że mam szansę złapać ostatni pociąg.
Odprowadziłem szefa, odlałem się w Holiday Inn, po czym z buta na peron. Całe 10 minut czasu.
I kurwa teraz najtrudniejsze. Jak tu nie obudzić się w Krzeszowicach. Znaczy mi się wydawało, że wcale nabity nie jestem, ale to ta jebana maczanka i żurek oszukiwały. Miałem w sobie niespełna pół litra wódy i kilka piw. W pociągu ciepełko, cichutko i miło. Twardo założyłem, że nie zasnę. Plan żyleta i do wykonania, acz nie do końca jestem pewien jakim cudem pociąg stojący na dworcu głównym nagle znalazł w biznes parku. Wot technologia. Chciałem wstać i resztę drogi tak spędzić, tylko jakoś nie wyszło. Mrugnąłem okiem, jeb znowu teleport. Stoimy na jakieś stacji, ciemno trochę. Zerwałem się i lecę do drzwi, no bo chuj wie. Ryj wystawiłem, spłoszonym wzrokiem się rozglądam po okolicy, gdzie ja kurwa jestem.
- To jest Rudawa.
Roześmiany, dziewczęcy głosik mi oznajmia. Ufnie wysiadam, pociąg odjeżdża. Tak, teraz widzę, to moja stacja.
Lubię czasem lekko podkręcić fakty w moich opowiastkach, ale samych wydarzeń nie zmyślam. To naprawdę miało miejsce. Pociąg odjechał, jest Rudawa, jest północ, jest ciemno jak w dupie, a na stacji stoję tylko ja i młoda, zajebista laska. Rozbawiona moją nieporadnością. Jest śliczna do tego stopnia, że przyznałbym to na trzeźwo, problem w tym, że za chuj bym jej nie rozpoznał.
No więc jestem na tym dworcu, jest śliczna dziewczyna i ja. Przez głowę mi leci, że dla niej ta sytuacja może nie być taka cukierkowa. No niby się śmiała, ale koniec końców wysiedliśmy tylko my i oto jest sama z jakimś pijanym, grubym, dziwnym typem. Postanowiłem ratować sytuację.
- jestem Paweł i nie mam złych zamiarów
Słowo daję, prawie się tam wyjebała ze śmiechu. Przedstawiła się, ale naturalnie imienia nie zapamiętałem. Kurwa, może to mi się śniło? Chyba napiszę na spotted: Rudawa.
Idziemy razem z tego dworca, w zasadzie jest tylko jeden kierunek. Tłumaczę i dziękuję, że mi dała znać gdzie jestem, bo zdarzało mi się wysiadać w Krzeszowicach. Sztunia ze znawstwem odpowiada mi, że kiedyś tak się zrobiła, że wysiadła w Woli Filipowskiej. Nie powiem, zaimponowała mi. Pogadaliśmy sobie trochę, nie wiem o czym, aż doturlaliśmy do centrum Rudawy. Pożegnałem się grzecznie, sztunia w swoją stronę, ja w swoją.
Dobijam do domu, chce wchodzić, tylko, że drzwi się nie chcą jakoś otworzyć, znaczy zamknięte, a ja nie mam kluczy. W pracy zostawiłem. Kolejny raz postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i załatwić ją z klasą. Spod drzwi wysłałem sms do żony. Mam telefon teraz w rękach.
Sms wysłany o 0:02: "Misiu jajestem Emotikon kiss "
Ten post jest dowodem, że mnie nie zajebała, choć bardzo chciała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz