Piątek, 16, długo wyczekiwany piątek. Jedziemy do Wrocka na koncert Moderata.
Z roboty wystrzeliłem jak z procy. W plecaku 3,5 litra łychy, na drogę. Do tego zabrałem Zombiaki, Fasolki, Jungle Speed i kilka talii 7th sea. No jeszcze majty na zmianę i szczoteczkę do zębów.
Zbiórka w Burger Kingu, na dworcu. Rzuq i Basia stawili się parę minut po mnie. Plan był prosty, ja zwiozę łychę, Rzuq kole.
Kurwa, przyniósł pepsi twist. Nic to, będziemy walić po drodze cuba libre, z tym, że łycha zamiast rumu, i pepsi twist zamiast koli z cytryną. Ale to zaraz, póki co jesteśmy w BK.
Na start potrójny łuper. Trzeba dać dobrą, mięsną zaprawę, bo szykuje się niezłe grzanie w pociągu. Przyznam, że wolę podwójnego, bo przy potrójnym już nie czuć warzyw.
Zjedli, do pociągu poczłapali. Kubki wyjęli, łyche i pepsi rozlali, pierwsza kolejka poszła zanim ruszyliśmy.
Nie ukrywam, byłem trochę zaskoczony obrotem spraw. Mamy swoje lata, nie musimy iść w wersje full budżetową. Alko nabraliśmy z nadmiarem, gotowi częstować innych podróżników. Mieliśmy nawet zapasowy kubeczek i lejek, gdyby chlanie poszło w wartości hurtowe. A tu dupa, wszyscy grzecznie podziękowali i dalej zaczytywali się w swoich notatkach. Co się dzieje z tymi młodymi ludźmi? Jebany kapitalizm.
Częstochowę przywitaliśmy już lekko zrobieni, po kilku partyjkach zombiaków. Czas leciał szybko, łycha się lała, ani się obejrzeliśmy, jak było Opole, a potem jakiś usłużny ziom podpowiedział, że warto gry składać, bo oto już Wrocław.
Zajechaliśmy. Na stacji czekał na nas Sebu - człowiek legenda agiehowskiego akademika Kapitol. Na drzwiach w pokoju miał tabliczkę z owczarkiem niemieckim i podpisem 'Sebu tutaj pilnuje'. Za oknem trzymał swoją kupę w słoiku, a w starkrafta, jak w miłości, nie wydawał reszty. Jego wyprowadzka do Wrocka była dla nas wielkim ciosem. Teraz czekał na nas z wielkim transparentem. "Michael, Barbara + syn", napisane cyrylicą. Od dziś mam nową ksywę: CbiH.
Zapakowaliśmy do sebowego, rodzinnego passerati i wyruszyliśmy w sentymentalną podróż po Wrocławiu. Lubię to miasto, parę razy przemierzałem te ulice na czworakach, w niewiedzy.
Cel, Mysiwór, takie ładne osiedle we Wrocku. Zamelinowaliśmy się, gospodyni uraczyła nas pyszną, domową pizzą, a potem było grzanie aż do zejścia.
W sobotę rano pogoda była jeszcze znośna. Zrobiliśmy sobie zapasy alko na drogę i wyruszyliśmy. Naszło mnie, żeby odwiedzić sklepik Miłozwierza. Kto nie zna, niech poklika na buniu i poszuka. Sklepik zoologiczny, prowadzony przez dziewczynę, która tworzy wyjebiste rysuny z kotami w roli głównej.
Podróż na drugi koniec Wrocka, tramwajami, w zaduchu, na alko-zejściu. Warto było. Ani trochę się nie zawiodłem. Laska super fajna, zrobiła dla mnie na szybko osobistego rysuna i przy okazji, bez obciny, ściągnęła tęgiego łyka naszego eliksira.
Powrót do centrum na szamę. Sebu chciał nam zaimponować i zabrał nas do restauracji, której nazwa łamie przepisy. Na zupę czekaliśmy zaledwie 43 minuty, natomiast udało nam się wyjść z tego cudownego miejsca po zaledwie dwóch godzinach. Nie szczędziliśmy Sebusiowi szydery.
Powrót do domu, podmycie i już jesteśmy gotowi na gwóźdź programu - koncert Moderat. Pierwotnie koncert miał być gdzieś w centrum, ale odzew był konkretny, sporo ludu, także przenieśli na jakieś całkowite zadupie Wrocka, istny koniec świata. 5 minut piechotą z chaty Seby.
Idziemy, deszczyk kropi, pogoda chujowa, ludzi wkoło cała masa. Nie może być źle. Znaczy może i może.
Przed wejściem wysypałem garść miedzi z kieszeni, sprawdzić, czy mam na ewentualną szatnię, bo przecież za szatnie kartą nie zapłacę.
Rzuq: Ej no, dałem 130zl za bilet, przecież nie każą mi jeszcze płacić za szatnię, nie? Nie?
Szatnia 3 ziko od rzeczy, w sensie jak mam bluzę i kurtkę, to pan mnie liczył 6 ziko. Dobry początek.
Na miejscu byliśmy po 19, Moderat miał grać o 21, wcześniej miał grać support. Koło 20 wtoczył się gość, odpalił jakiś ambientowy kawałek 5minutowy, skończył, zebrał brawa i sobie poszedł. No i chuj, no i cześć.
Nie chciało mi się czekać na sali. Stanąłem sobie w przejściu i obserwowałem przypadki socjologiczne. Masa ludzi, którzy tak desperacko się starają, żeby wyglądało, że się nie starają. Wystudiowane miny, pełne zblazowania, pogardy i nudy. Nie, że wszyscy. Była cała masa pozytywnie nastawionych ludków, od których życzliwość wręcz biła, natomiast jak dla mnie za duże stężenie ludzi przekonanych o swojej intelektualnej przewadze nad resztą nieprzebudzonego motłochu.
Punkt 21, weszli na scenę, po setkach nóg pociekło z wrażenia. Odpalili. Miło było usłyszeć ich na żywo, natomiast przeszkadzało mi, że kawałki wzbogacone o jakieś dubstepowe wstawki. Dużo klepy było. Oświetlenie całkiem fajne, show w zasadzie świetne, natomiast jestem już na to za stary i tego nie oszukam. Za dużo rzeczy mi przeskadzało. To, że ludzie palili na sali. Pół biedy jak blanty, ale fajki strasznie cuchnęły. Przesunąłem się na koniec sali, bo miałem juz zawroty głowy, obawiałem się jakiś rewelacji. Przebiłem się na tyły, tylko po to, żeby zobaczyć, że Moderat zszedł ze sceny i obecnie widownia pracuje na bis. Spojrzałem w zegarek, grali trochę ponad godzinę. No kurwa, jeszcze te braki w suporcie. Czułem się trochę podymany.
Koncert się skończył, zapakowali nas w autobusy i wywieźli do centrum. Niby miał być jakiś afterek, ale oczywiście dobrze płatny. Kurwa, co tu się dzieje. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Rynek wrocławski, noc, zimno, deszcz, wkurw po koncercie, który niby był, ale tak trochę nie. Na otarcie łez wlazłem do tego przeklętego KFC i zamówiłem kubełek. To był czysty akt desperacji, było ze mną źle. Po kubełku ruszyliśmy w rynek. Zimno i deszcz, kluby zajebane pijanymi studenciakami, w zasadzie nie mamy tu czego szukać. W końcu znaleźliśmy klub, w którym dało się usiąść na schodkach, co by wypić choć jednego drina i dać w długą do domu, w poczuciu spełnionego obowiązku.
Drin wszedł jak złoto, trochę uspokoił skołatane nerwy. Wytoczyliśmy się do taxi. W tym miejscu wydarzyło się coś, z czym nie mogę przejść do porządku dziennego. Stoimy, czekamy na taxi. Mija nas podpita grupka mieszana. Z początku nie zwróciłem uwagi, póki nie poczułem jak ktoś mnie mizia po rowie i pcha palucha w dupę.
W tym momencie zrozumiałem, czemu kobiety często nie reagują na takie akcje. Proste, są w szoku i potrzebują czasu, żeby zdać sobie sprawę, że to się naprawdę stało. Otrząsnąłem się i spojrzałem na grupę, która nas minęła. Najebana laska, jakby nic się nie stało, szła sobie dalej. Przez chwile korciło mnie, żeby coś z tym zrobić, nie wiem, zajebać facetowi, z którym szła, czy choćby ją opierdolić, w końcu jednak spuściłem głowę i nie zrobiłem nic. Tak, wiem już jak czują się dziewczyny.
Zawsze wydawało mi się, że takie rzeczy robią najebane, świńskie złamasy, ale to Wrocław, miasto kultury, tu panie wpychają panom palec do dupy.
Taxi zawiozła nas do domu, zgruzowałem się do wyra i cicho łkając, zbrukany, zasnąłem.
Pobudka rano, prysznic, szorowanie rowa, pyszne śniadanko, jazda na dworzec, ciepłe pożegnanie z Sebusiem i oto jesteśmy znów w pociągu. W ruch poszła resztka łychy, do tego zombiaki. Ani się obejrzeliśmy, a wysiadaliśmy w Krakowie. Podróż skończyliśmy tak, jak zaczęliśmy - łuper w BK.
Wynik wyjazdu ogólnie OKplus. Koncert słaby, palec w dupie słaby, pogoda słaba, ekipa nadrobiła.
Z roboty wystrzeliłem jak z procy. W plecaku 3,5 litra łychy, na drogę. Do tego zabrałem Zombiaki, Fasolki, Jungle Speed i kilka talii 7th sea. No jeszcze majty na zmianę i szczoteczkę do zębów.
Zbiórka w Burger Kingu, na dworcu. Rzuq i Basia stawili się parę minut po mnie. Plan był prosty, ja zwiozę łychę, Rzuq kole.
Kurwa, przyniósł pepsi twist. Nic to, będziemy walić po drodze cuba libre, z tym, że łycha zamiast rumu, i pepsi twist zamiast koli z cytryną. Ale to zaraz, póki co jesteśmy w BK.
Na start potrójny łuper. Trzeba dać dobrą, mięsną zaprawę, bo szykuje się niezłe grzanie w pociągu. Przyznam, że wolę podwójnego, bo przy potrójnym już nie czuć warzyw.
Zjedli, do pociągu poczłapali. Kubki wyjęli, łyche i pepsi rozlali, pierwsza kolejka poszła zanim ruszyliśmy.
Nie ukrywam, byłem trochę zaskoczony obrotem spraw. Mamy swoje lata, nie musimy iść w wersje full budżetową. Alko nabraliśmy z nadmiarem, gotowi częstować innych podróżników. Mieliśmy nawet zapasowy kubeczek i lejek, gdyby chlanie poszło w wartości hurtowe. A tu dupa, wszyscy grzecznie podziękowali i dalej zaczytywali się w swoich notatkach. Co się dzieje z tymi młodymi ludźmi? Jebany kapitalizm.
Częstochowę przywitaliśmy już lekko zrobieni, po kilku partyjkach zombiaków. Czas leciał szybko, łycha się lała, ani się obejrzeliśmy, jak było Opole, a potem jakiś usłużny ziom podpowiedział, że warto gry składać, bo oto już Wrocław.
Zajechaliśmy. Na stacji czekał na nas Sebu - człowiek legenda agiehowskiego akademika Kapitol. Na drzwiach w pokoju miał tabliczkę z owczarkiem niemieckim i podpisem 'Sebu tutaj pilnuje'. Za oknem trzymał swoją kupę w słoiku, a w starkrafta, jak w miłości, nie wydawał reszty. Jego wyprowadzka do Wrocka była dla nas wielkim ciosem. Teraz czekał na nas z wielkim transparentem. "Michael, Barbara + syn", napisane cyrylicą. Od dziś mam nową ksywę: CbiH.
Zapakowaliśmy do sebowego, rodzinnego passerati i wyruszyliśmy w sentymentalną podróż po Wrocławiu. Lubię to miasto, parę razy przemierzałem te ulice na czworakach, w niewiedzy.
Cel, Mysiwór, takie ładne osiedle we Wrocku. Zamelinowaliśmy się, gospodyni uraczyła nas pyszną, domową pizzą, a potem było grzanie aż do zejścia.
W sobotę rano pogoda była jeszcze znośna. Zrobiliśmy sobie zapasy alko na drogę i wyruszyliśmy. Naszło mnie, żeby odwiedzić sklepik Miłozwierza. Kto nie zna, niech poklika na buniu i poszuka. Sklepik zoologiczny, prowadzony przez dziewczynę, która tworzy wyjebiste rysuny z kotami w roli głównej.
Podróż na drugi koniec Wrocka, tramwajami, w zaduchu, na alko-zejściu. Warto było. Ani trochę się nie zawiodłem. Laska super fajna, zrobiła dla mnie na szybko osobistego rysuna i przy okazji, bez obciny, ściągnęła tęgiego łyka naszego eliksira.
Powrót do centrum na szamę. Sebu chciał nam zaimponować i zabrał nas do restauracji, której nazwa łamie przepisy. Na zupę czekaliśmy zaledwie 43 minuty, natomiast udało nam się wyjść z tego cudownego miejsca po zaledwie dwóch godzinach. Nie szczędziliśmy Sebusiowi szydery.
Powrót do domu, podmycie i już jesteśmy gotowi na gwóźdź programu - koncert Moderat. Pierwotnie koncert miał być gdzieś w centrum, ale odzew był konkretny, sporo ludu, także przenieśli na jakieś całkowite zadupie Wrocka, istny koniec świata. 5 minut piechotą z chaty Seby.
Idziemy, deszczyk kropi, pogoda chujowa, ludzi wkoło cała masa. Nie może być źle. Znaczy może i może.
Przed wejściem wysypałem garść miedzi z kieszeni, sprawdzić, czy mam na ewentualną szatnię, bo przecież za szatnie kartą nie zapłacę.
Rzuq: Ej no, dałem 130zl za bilet, przecież nie każą mi jeszcze płacić za szatnię, nie? Nie?
Szatnia 3 ziko od rzeczy, w sensie jak mam bluzę i kurtkę, to pan mnie liczył 6 ziko. Dobry początek.
Na miejscu byliśmy po 19, Moderat miał grać o 21, wcześniej miał grać support. Koło 20 wtoczył się gość, odpalił jakiś ambientowy kawałek 5minutowy, skończył, zebrał brawa i sobie poszedł. No i chuj, no i cześć.
Nie chciało mi się czekać na sali. Stanąłem sobie w przejściu i obserwowałem przypadki socjologiczne. Masa ludzi, którzy tak desperacko się starają, żeby wyglądało, że się nie starają. Wystudiowane miny, pełne zblazowania, pogardy i nudy. Nie, że wszyscy. Była cała masa pozytywnie nastawionych ludków, od których życzliwość wręcz biła, natomiast jak dla mnie za duże stężenie ludzi przekonanych o swojej intelektualnej przewadze nad resztą nieprzebudzonego motłochu.
Punkt 21, weszli na scenę, po setkach nóg pociekło z wrażenia. Odpalili. Miło było usłyszeć ich na żywo, natomiast przeszkadzało mi, że kawałki wzbogacone o jakieś dubstepowe wstawki. Dużo klepy było. Oświetlenie całkiem fajne, show w zasadzie świetne, natomiast jestem już na to za stary i tego nie oszukam. Za dużo rzeczy mi przeskadzało. To, że ludzie palili na sali. Pół biedy jak blanty, ale fajki strasznie cuchnęły. Przesunąłem się na koniec sali, bo miałem juz zawroty głowy, obawiałem się jakiś rewelacji. Przebiłem się na tyły, tylko po to, żeby zobaczyć, że Moderat zszedł ze sceny i obecnie widownia pracuje na bis. Spojrzałem w zegarek, grali trochę ponad godzinę. No kurwa, jeszcze te braki w suporcie. Czułem się trochę podymany.
Koncert się skończył, zapakowali nas w autobusy i wywieźli do centrum. Niby miał być jakiś afterek, ale oczywiście dobrze płatny. Kurwa, co tu się dzieje. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Rynek wrocławski, noc, zimno, deszcz, wkurw po koncercie, który niby był, ale tak trochę nie. Na otarcie łez wlazłem do tego przeklętego KFC i zamówiłem kubełek. To był czysty akt desperacji, było ze mną źle. Po kubełku ruszyliśmy w rynek. Zimno i deszcz, kluby zajebane pijanymi studenciakami, w zasadzie nie mamy tu czego szukać. W końcu znaleźliśmy klub, w którym dało się usiąść na schodkach, co by wypić choć jednego drina i dać w długą do domu, w poczuciu spełnionego obowiązku.
Drin wszedł jak złoto, trochę uspokoił skołatane nerwy. Wytoczyliśmy się do taxi. W tym miejscu wydarzyło się coś, z czym nie mogę przejść do porządku dziennego. Stoimy, czekamy na taxi. Mija nas podpita grupka mieszana. Z początku nie zwróciłem uwagi, póki nie poczułem jak ktoś mnie mizia po rowie i pcha palucha w dupę.
W tym momencie zrozumiałem, czemu kobiety często nie reagują na takie akcje. Proste, są w szoku i potrzebują czasu, żeby zdać sobie sprawę, że to się naprawdę stało. Otrząsnąłem się i spojrzałem na grupę, która nas minęła. Najebana laska, jakby nic się nie stało, szła sobie dalej. Przez chwile korciło mnie, żeby coś z tym zrobić, nie wiem, zajebać facetowi, z którym szła, czy choćby ją opierdolić, w końcu jednak spuściłem głowę i nie zrobiłem nic. Tak, wiem już jak czują się dziewczyny.
Zawsze wydawało mi się, że takie rzeczy robią najebane, świńskie złamasy, ale to Wrocław, miasto kultury, tu panie wpychają panom palec do dupy.
Taxi zawiozła nas do domu, zgruzowałem się do wyra i cicho łkając, zbrukany, zasnąłem.
Pobudka rano, prysznic, szorowanie rowa, pyszne śniadanko, jazda na dworzec, ciepłe pożegnanie z Sebusiem i oto jesteśmy znów w pociągu. W ruch poszła resztka łychy, do tego zombiaki. Ani się obejrzeliśmy, a wysiadaliśmy w Krakowie. Podróż skończyliśmy tak, jak zaczęliśmy - łuper w BK.
Wynik wyjazdu ogólnie OKplus. Koncert słaby, palec w dupie słaby, pogoda słaba, ekipa nadrobiła.
Skad pewnosc, ze to akurat laska smyrala? :D
OdpowiedzUsuńBo mi się nie podobało :D
OdpowiedzUsuń