środa, 8 lipca 2015

nieMOTO - Kawalerski

- dobra, dopijaj piwo i się zbieramy. Maciek się pewnie niecierpliwi.
- ke?
- no jedziemy do Krakowa.
- po co?
- na Twój kawalerski.
- ale dziś? przecież ślub jutro.
- no więc właśnie.
- w sumie to zajebisty pomysł. jedźmy!

Świadkiem moim jest Gruby, brat mój znaczy. W tym właśnie momencie wymyślił jak sobie dożywotnio spierdolić relacje ze swoją bratową. Pomysł rewelacyjny. Niedługo potem siedzimy już w pociągu.

Do Krakowa dobiliśmy przed 19, w humorach doskonałych. Postanowiliśmy poczekać na Maciusia na małym rynku. Tam jest taka jedna knajpka, gdzie zwykłem kanapki kupować. Często, rano stojąc w kolejce po kanapkę, zastanawiam się, jakby to było chlapnąć tu bronka. Masz, jest okazja.
Siedzimy, pijemy, dupcie oceniamy, sobotni klasyk, tyle, że w czwartek.
Maciuś się spóźnił tylko troszeczkę, bo zaledwie jedną laseczkę po drodze zaczepił. Chyba nawet numer dostał.

Dopili i skierowali się na Kazimierz. Gruby zażyczył sobie zapiekse z okrąglaka.
Na miejscu plany uległy delikatnej zmianie. Zachciało mi się obczaić jeden z tych lokali, co to jest stylizowany na pijalnie wódki.
To był strzał w dychę. Wódeczka, ogóreczki kiszone, do tego woda z ogórków, chleb ze smalcem, tatar, bigosik i gulasz. Piliśmy i jedliśmy. W obsłudze robiły panie w słusznym wieku (już nawet poza radarem Maciusia, więc mówimy tu o wczesnym 50), co to w życiu już swoje widziały i z niejednego pieca. W tle szedł Lombard, Czerwone Gitary, czy Grechuta. Ogólnie klimat doskonały. Wóda się lała okrutnie, ale, że ciepłe było jedzone na bieżąco, to dzień dobry bardzo.
Ciężko mi powiedzieć, która była godzina, może być, że po 11. Wtedy do baru weszła ONA. Ładne dziewczę, foremne nad wyraz, natomiast mina, maniera i słownictwo jasno wskazywały, że godnego partnera do rozmowy to ona widzi tylko w lustrze.
Od dawna już bawiliśmy się w puszczanie soczystych polskich klasyków z jutuba, kawałki były zakolejkowane na kilka do przodu. Prym wiedliśmy we trzech, z Grubym i Maciusiem. Było naprawdę zacnie.
Laska wbiła jak do siebie i rzuciła do plebsu, że chce 'I will Survive'. Ma być i już.
Wspominałem, że panie z obsługi to nie jakieś szczeniaki z mlekiem pod nosem? Olały ją z góry na dół. Jako, że przyroda nie znosi próżni, to zaraz laskę urobiliśmy, że za plejliste my jesteśmy odpowiedzialni. Nagle pani 'moje gówno nie śmierdzi' zrobiła się nad wyraz miła. My natomiast zrobiliśmy się nad wyraz złośliwi i grzecznie oznajmiliśmy, że może spierdalać z tym swoim kawałkiem na drzewo.
Nie doceniliśmy.

Poszła sobie, ale wróciła po kilku minutach i wjechała na ostro. Złapała górę swojej bluzki, pociągnęła mocno, odsłaniając cycki, na których szminką wyjebała duży napis 'I will Survive'.
- Ma być.

No i był. Oczywiście, że był, bo takiego obrotu sprawy nie spodziewały się nawet panie z obsługi. Kawałek poleciał, laska na sali obok zaczęła wywijać, my natomiast oddaliśmy się dalszej kontemplacji wódeczki i ogórków.

Wróciła znów. Stanęła obok.
- tym razem chcę...

Zmazała z cycków poprzedni napis i przy nas zaczęła kaligrafować nowy tytuł kawałka. Jak tu siedzę, nie pamiętam jaki to był kawałek, choć z pełnym skupieniem śledziłem powstawanie każdej kolejnej literki.

Kawałek oczywiście dostała i zaraz ulotniła się na salę obok tańczyć, my za to wróciliśmy do wódeczki.
Do baru weszła jakieś miłe, z wyglądu niewinne dziewcze. Załapała, że tu można wybierać sobie kawałki do słuchania. Spytała grzecznie, czy mogłaby puścić kawałek. Zapadła pełna napięcia cisza.
Ekipa w knajpie przy barze była mieszana i nie wszyscy rozumieli po polsku, natomiast kiedy pani z obsługi spojrzała po nas wyczekująco, chyba każdy wiedział co jest grane. Klamka zapadła. Pani z obsługi z pełną powagą dała nowej lasce flamaster.
Miła dziewczyna chyba była jedyną osobą przy barze, która w tym momencie nie płakała ze śmiechu, acz nie wiem, czy dlatego, że nie załapała żartu, czy dlatego, że nie miała na czym pisać.

Z baru zwinęliśmy się gdzieś po dwunastej i obraliśmy azymut na rynek. Miałem ochotę zobaczyć co też ciekawego dzieje się z Plusem.
Otóż Plus nie żyje. Smutek.
Staliśmy na Floriańskiej nieco złamani, kiedy podbiło do nas dwóch ziomków z 5litrowym baniakiem. Chyba jeden z nich nawet z lekkim agresorowym pyszczeniem wyjechał, natomiast my byliśmy w doskonałych humorach, poza tym Gruby i Maciek regularnie się napierdalają na tych swoich sekcjach, więc tam jeszcze dodatkowo była ta frajerska pewność siebie gości, którym nikt nigdy kosy do bebecha nie przystawiał.
Efekt był taki, że gość, dalej zwanym Pyskatym, otrzymał w odpowiedzi tak nieoczekiwaną falę uprzejmości, że najpierw go zamurowało, a potem bez słowa podał swój baniak.
Jeno na język wziąłem. Wyczułem, że mamy tu najbidniej do czynienia z czystą, a może i spirolem, do którego ktoś skroił kilka cytryn. Lampka mi się zapaliła i zrozumiałem, że to jest właśnie ten moment, kiedy muszę powiedzieć stop, jeśli chcę jutro uczestniczyć we własnym ślubie. Zwilżenie warg to było wszystko, za to Gruby i Maciek ciągnęli z baniaka jak mały, wygłodzony cielaczek z matczynego cyca.
Od słowa do słowa wyszło, że jeden ziomek, dalej zwany Cwaniakiem, chyba trochę didżejuje i zna tu kurwa wszystko i wszystkich. Brzmiało to trochę jak leczenie kompleksów, ale kogo to obchodziło w tym momencie. Ziomek powiedział, że nas wkręci na zajebistą imprezę, co dla nas oznaczało, że siema i prowadź.
Niestety, po drodze gdzieś zaginął Gruby i ten nowy Pyskaty. Czekaliśmy na nich kawałek czasu. Po parunastu minutach zaturał Gruby, już bez Pyskatego. W sumie jego opowieść jest ciekawa, przytoczę.

Całość zaczęła się parę minut wcześniej. Szliśmy Floriańską w stronę rynku. Maciuś, Cwaniak i ja z przodu, Gruby i Pyskaty z tyłu.
Gruby, nie przywykły do dużych miast imprezowych, w przypływie empatii pochylił się nad jakimś okrutnie zajebanym gościem, który zalegał pod murkiem. Po kilku próbach nawiązania łączności wyszło, że angol. Rozmowa była ciekawa.

- Hey, are you ok?
- mntremnw... yeh
- do you have place to stay?
- yeh..
- ok, we will take you there. Where do you live?
- Birmighan
- Kurwa, where do you live in Kraków?
- Macdonald.

Co robić. Gruby i Pyskaty też już mieli swoje wypite i ta odpowiedź wydała im się logiczna. Wzięli typa pod ręce i zaczęli tachać go w drugi koniec Floriańskiej, do najbliższego Macdonalda.
Ja wiem, że to brzmi komicznie, ale najlepsze, że w tym Maku był jakiś równie zapierdolony angol, który w tych zwłokach rozpoznał swojego zioma. W drodze powrotnej Pyskaty gdzieś zaginął i Gruby dohalsował do nas już sam. Tak brzmi jego wersja.

Udaliśmy na rzeczoną imprezę. Cwaniak prowadził. Zabrał nas na Szewską, pod jakiś ĄĘ klub. Przed wejściem odchuj ludzi, ochroniarz jakieś bydle. Cwaniak podbił do ochroniarza, kilka słów zamienił i ... wszedł do środka. Osiłek w tym momencie wskazał paluchem:
- Ty, ty i ty, wchodzicie.

Weszliśmy.

W środku snoba na całego, klimat paskudny. Cwaniak gdzieś poszedł. Grubemu się podobało, a Mciusiowi juz było wsio, bo Baniak ze spirolem zaczął na niego działać. Zarządziłem odwrót, a Maciuś zaproponował JazzRocka. Taki kierunek obraliśmy.

Wbiliśmy do środka i zamówiliśmy po cienkim piwie. Muza napierdalała, ludzie byli znacznie normalniejsi. Gruby był w siódmym niebie i wyjebał na parkiet wywijać tak, jak potrafi tylko ktoś, kogo nikt nie widzi. Miał tak bardzo wszystkich ludzi w dupie, że przekroczył barierę zajebistej zabawy. Z parkietu zszedł dopiero jak zamykali klub.
W tym czasie Maciuś też już był w siódmym niebie, zakładając, że mu się śniło własne ciepłe wyrko. Przysypiał na stole. Powiedziałem, żeby zawijał już do domu. Bronił się, bo przecież zasady ma i do końca będzie. Powiedziałem mu, że to już koniec i my z tego klubu to już na pociąg tylko. Poszedł.

Gruby wywijał do oporu, radosny jak nigdy. Siedziałem i z głupim uśmieszkiem kontemplowałem chwile. Było super. W końcu światła zapalili i oznajmili koniec imprezy. Ludzie się pozbierali. Jeden ziomuś był w stanie odcięcia i ochroniarz zamierzał go wyjebać siłowo, pewnie dla zabawy. Kolejny przypływ empatii i razem z Grubym go wynieśliśmy z knajpy. Na zewnątrz jedna z dupć rozpoznała w nim kolegę. Podziękowała i przechwyciła. Czas było do domu wracać.

- Gruby, pamiętasz, o której mamy pociąg?
- tak, o 3.30.
- a wiesz, która jest?
- nie
- 4
- aha

Trzeba było chwilę poczekać na kolejny. Po 6 zajechaliśmy do Rudawy, a dokładnie o 6:14 byliśmy w domu. To był dobry wieczór, za niespełna 7 godzin miałem ślub. Poszedłem spać. W garażu.


2 komentarze:

  1. Czemu Pyskaty? Normalny koles, troche podpity, ale zeby od razu pyskaty?
    Ten drugi tez troche przesadziles. Zreszta nie wypada zle sie wyrazac o gosciach ktorzy czestuja cytrynowka ktora cytuje "Gdyby ja zostawic do przegryzienia, to za 3 dni bedzie idealna"

    OdpowiedzUsuń
  2. Lepiej go poznałeś. Ja się załapałem na 3 sekundowy start, gdzie z ryjem wystartował, potem byliście z tyłu, a potem was już nie było:)
    Na drugiego miałem mocną spiskową rozkmine i byłem bliski ucieczki :D

    OdpowiedzUsuń