czwartek, 30 lipca 2015

nieMOTO - potyczka z wiatrakiem

Dziś jest jeden z tych dni, kiedy chce zacisnąć swoje ręce na jej szyi, by następnie powolutku, delikatnie, delektując się, powoli te ręce zaciskać. Jedno zdanie. Jedno kurwa idealne stwierdzenie. Ale po kolei.

Ślub wzięliśmy miesiąc temu. Jako, że J zmieniła nazwisko, to i wymiana dokumentów była wymagana. Jak już kiedyś wspominałem, tutaj u nas w Pisarach wszystko jest idealnie dograne i poukładane. I tak, dowód osobisty w Zabierzowie, prawo jazdy w Węgrzcach, dowód rejestracyjny w Krzeszowicach, a Urząd Skarbowy w Krakowie. Kiedyś to liczyłem i wyszło mi, że obskoczenie tych wszystkich miejsc to nawinięte ponad 100km.

Zmiana nazwiska to na szczęście tylko dowód i prawko. Obie te sprawy zgłosiliśmy z rozpędu po ślubie, natomiast prawko do odbioru z nowym dowodem. No i dziś był ten dzień.

Pozbierałem się wcześniej, ogarnąłem, tak, żeby w urzędzie w Węgrzcach być równo z dzwonkiem, co by potem normalnie do roboty przeskoczyć. Przebiłem się trasą olkuską na Giebułtów, tam zadupiami przez Bibice, ani się obejrzałem byłem na miejscu.
Kolejka w chuj. Ale tak dziwnie, bo kolejka jedna, a okienek naście. Wyszło, że automat z numerkami się im wziął i zjebał i właśnie wzięli się za naprawę, w sensie stały dwie babiny i jakiś szczyl i wspólnie załamywali ręce nad maszyną. Obstawiam dwie stare wyjadaczki, które tu są prawem w każdej sprawie, niezależnie od dziedziny, a gówniarza wyrwały z któregoś okienka, bo młody, to się pewnie zna. I tak sobie stali.
Pooglądałem te zabiegi naprawcze, po czym w dupie mając, polazłem do mojego okienka, gdzie pani z nudów już przysypiała. Po obudzeniu i przywitaniu zacząłem wykładać sprawę.
Ja: Przepraszam, że bez numerka, ale 10 minut tam stoję i mam już trochę dość. Chcę tylko odebrać prawko.
Pani z Okienka: Dobrze, ale w drodze wyjątku. Jakby ktoś pytał to ma pan numerek.
Ja: Jasne. Proszę, oto nowy dowód osobisty mojej żony, a także stare prawo jazdy. Chciałem odebrać nowe.
PzO: A upoważnienie pan ma?
Ja: Upoważnienie do czego?
PzO: Do odebrania prawa jazdy.
Ja: To potrzebuje upoważnienia, żeby odebrać prawo jazdy żony?
PzO: No tak.
Ja: Chce mi pani powiedzieć, że moja żona musi na kolanie napisać, że jej mąż, który tu stoi przed panią, z jej dowodem osobistym, z jej starym prawem jazdy, ma prawo odebrać jej nowe prawo jazdy?
Nowa: Z jej osobistym podpisem!

Naszej rozmowie przysłuchiwały się dwie laski z okienek obok, bo przecież nudziły się, bo wszyscy stali w kolejce do numerków. Także żadna z nich nie widziała najmniejszego absurdu w zaistniałej sytuacji, a dodatkowo jeszcze dostałem podprogowe ostrzeżenie, że sam takiego świstka za rogiem napisać nie mogę i one to sprawdzą. Widać życiowe doświadczenie się tu przelewa.

Rzuciłem im szybkie do widzenia i zwinąłem się, bo czułem, że tu nic się nie wydarzy. Wytoczyłem się z urzędu, wziąłem telefon, wybrałem numer, i wtedy:
- kochanie, nie wydali mi Twojego prawka. muszę mieć od Ciebie upoważnienie.
- tak myślałam.

Kurtyna.

poniedziałek, 27 lipca 2015

MOTO - Hampel

Przedni przestał robić. Jeżeli w motocyklu tylny zaczyna być lepszy, znaczy, że jest słabo bardzo.
Dowiedziałem się o tym w jedyny możliwy sposób, mianowicie oglądając z bardzo bliska rejestracje auta przede mną. Akcja w sumie klasyczna, czyli jedziemy w kolumnie, długa prosta, nic się nie dzieje, natomiast pan przede mną ma ten moment w życiu, kiedy uznaje, że musi zajebać hamulcem w podłogę, co też czyni, na co ja reaguje także hamowaniem, co jednak okazuje się zaledwie niemrawym zwalnianiem, co też przechodzi w awaryjne deptanie tylnego, aż do blokady koła, a także do dotykania przednim kołem zderzaka puszki i liczeniem brudnych kropek na jego tablicy.

Umówiłem się w te pędy na pierwszy wolny termin i pozostałe dwa dni oczekiwania spędziłem w gorącym postanowieniu jazdy dopasowanej do możliwości hamowania, a dokładnie braku tej możliwości. Oczywiście zapomniałem się parę razy i plułem sobie w brodę, planowałem też kupić kotwicę i rzucać z zadupka, jednak szkoda mi było kasy na nową, a z używkami kiepsko.

Moto oddałem w piątek, w weekend chlałem na kawalerskim, co w sumie zasługuje na osobny rozdział, bo było elegancko i pysznie, natomiast nastał poniedziałek i poturlałem tramwajem po moją Niunie. 
Stała zwarta, gotowa i brudna. Koledzy nauczeni doświadczeniem, że zawsze przyjeżdżam do nich prosto z trasy zajebanym moto, przestali już na to zwracać uwagę. Przedostatni był dalej w szoku, że mam srebrne felgi, choć był pewien, że czarne, ostatniemu natomiast postawiłem browar, żeby uleczył skołatane nerwy po próbach pucowania mojej chabety.
Mało tego, nawet nie skomentowali faktu, że lewe lusterko jest obsrane przez ptaka. Nic nie poradzę, nic zrobić nie mogę. Nie moja wina, że nie chce padać, kiedy latam.

Za nowe klocki zapłaciłem dobrze, poza tym chłopaki sobie wzięli do serca to moje ciągłe jojcenie na hamulce, więc wrzucili klocki z wyższej półki i zalali dot5. I git. Powiedzieli, że pierwsze 200km grzecznie. Tak, tak, wiem.

Nie, żebym jakoś od razu rzucił się do testowania. Prawdę powiedziawszy trochę się obawiałem, że awaria z innego powodu, natomiast oploty całe, nienaruszone, pompka sprawna, no to co się niby ma tam spierdolić? Na prostej lekko poklamkowałem i z zadowoleniem odkryłem, że przód znów jest lepszy od tyłu, gdzie z tyłu też na oplocie i też na lepsiejszych klocuszkach. Bo na mieście częściej tyłem hamuje.

Pierwszy prawdziwy test na Balicach. Jak zwykle wina po mojej stronie, bo nie pokleiłem w głowie, że auto przede mną ma obce tablice, co sugeruje nieznajomość okolicy i zwiększa szanse na nagłe zmiany kierunku. Zamiast śmignąć usilnie, to turlałem leniwie za i się oczywiście nadziałem na nagłe hamowanie, skręt w lewo, ponowne hamowanie, jednak jazda na wprost, a potem ponowne w lewo, z ostatecznym hamowanie i zatrzymaniem lekko bokiem do głównej. Prędkość moja była minimalna, ale i odległość mała, także cała zabawa kończyła się tylko na refleksie. Refleks zadziałał, nie zadziałała natomiast pamięć gupika, w sensie krótkotrwała. Zapomniałem, że pół godziny temu odebrałem moto z nowymi klockami, żyłem w przekonaniu posiadania starych, niesprawnych, w efekcie zajebałem w klamkę z pełną mocą.
Jebana wstała mi na przednie koło! Nie, żeby tam jakieś stoppie ładne wyszło, natomiast od ziemi się kapunię oderwała, co było na swój sposób nieoczekiwane i fascynujące.
Reszta drogi do domu bez przygód, z bananem i radością, że to jednak była wina klocków, lub płynu, co w obecnej chwili znaczenia już nie miało.

Drugi test był dziś rano, w drodze do pracy.
Pogoda wyśmienita, na drogach pustki, leciało się idealnie. W sumie akcja z serii nie-akcji, zwykły dolot do świateł, które zaczęły zmieniać kolor na niesprzyjający. Trochę szybko się zbliżałem, bo tam jeszcze jakieś mijanki miały miejsce, w efekcie trzeba było hamować, a nie zwalniać. Znów przedni wcisnąłem niepomny wymiany. I co? I mi zblokowało przód i popędziłem do pasów, niczym szczeniak w zimie po chodnikowej ślizgawce. Łiiiii! To było super! To znaczy, ja wiem, że przed skrzyżowaniami asfalt jest dobrze nasączony płynami ustrojowymi puszek, regularnie podlewany przez wodę z klimy, przez co szansa ślizgu jest większa, natomiast jeżdżę tędy codziennie, zdarza mi się tutaj przyhamować, za to ślizgawka była pierwszy raz. Fajnie.

Ogólny wniosek jest pozytywny. Im sprawniej się potrafisz zatrzymać, tym szybciej możesz jeździć. To żaden problem i wyczyn odkręcić klamkę i puścić ściga 240 na prostej, wyczynem jest się z takiej prędkości zhamować na możliwie krótkim dystansie, często też z unikaniem przeszkód terenowych, jak puszka, pies, czy kompletnie nieoczekiwany zakręt. W sumie już sama świadomość możliwości jest fajna, wcale zapierdalać i hamować nie trzeba. Chłopaki z serwisu nawet próbowali mi zarzucać, że hamuje jak pojeb, ja natomiast powiedziałem im, że to nie jest prawda i nie mogą tego udowodnić. Coś zaczęli mówić o tym, że mam fioletowe tarcze, co właśnie o tym świadczy. Kto by ich tam słuchał.

Jest dobrze. Teraz tylko parę dni i kilka kilo nawiniętych, żeby się mentalnie przestawić na nowe hample. Dobrze mnie to nastraja.

wtorek, 21 lipca 2015

nieMOTO - nowe lądy

Dziś odkrywałem nowe lądy.

Najpierw dopłynąłem do wyspy o nazwie Smutna Pętla Braku Radości. Wygląda to tak.
- J szuka komody i nie może znaleźć. Smutek.
- J znalazła komodę, ale droga. Smutek.
- J nie chcę innej komody, bo ma już tą jedyną, jednocześnie J nie może jej kupić, bo jest droga. Smutek.
- Paweł rżnie sobie ostatnią nerkę, wyciąga zaskórniaki na paliwo do suki, odkłada w czasie serwis i ma kasę na tę jedyną komodę. Nie można jej kupić, bo pomimo, że jest piękna, to radości nie da, bo kosztuje za dużo.

W końcu namówiłem, na raty weźmiemy, jakoś będzie. Jest radość, jedziemy.
W sklepie trafia nam się słabo-prezencyjny pan, który ewidentnie nie lubi swojej pracy. Nie jest pomocny, natomiast, kiedy zaczyna rozumieć, że my mamy upatrzone i tylko formalność, to coś z siebie krzesa.
J się dowiaduje, że nie ma na stanie i trzeba cztery tygodnie czekać. J się waha, namiastka chęci sprzedawcy upada pod ciężarem i nie próbuje walczyć, a wręcz zbywa.
Tu dzieje się cud.
J już nie chce tej komody. J przestała się podobać ta komoda, bo sprzedawca trąca bucem. I już. Miech wzdychania zakończony w minutę.
Jedziemy do innego sklepu, gdzie była jakaś inna, co swego czasu nawet, nawet się łapała. Obecnie jest cudowna.
Bierzemy, tylko formalności.
Dupa. Czas oczekiwania. Tamta była cztery tygodnie, wtedy J wytelepało, teraz jest sześć tygodni, ale za to 20 minut później i J bierze bez mrugnięcia.
Czy to z zemsty za tamtego buca? Czy to dlatego, że ten sprzedawca wygląda jak regularnie bity pies, a zarazem na swój sposób sympatyczny? Tego nie wiem. Tego lądu nie odkryłem, natomiast komoda zakupiona. Idę płacić zaliczkę i ogarnąć sprawę transportu.
Zaliczka zapłacona, teraz transport. Kolejki brak, młoda pani siedzi za kompem. Nie patrzy w monitor, tylko stuka smsa.
Podchodzę i grzecznie się witam. Nawet głowy nie podniosła.
- zaraz.
I pani dalej pisze smsa, i nie, że z przyczajki, normalnie napierdala pazurem ajfona na moich oczach. To się już dzieje.
Normalnie odszedłbym z miejsca, ale bałem się energicznych ruchów, bo szczena mi opadła i poturlała gdzieś między nogi. Transport olałem. Najwyżej na plecach przyniosę. Ledwie 30 kilometrów.

Na koniec już w aucie, turlamy w stronę domu po wielkim konsumpcyjnym sukcesie. J zamyślona w szybę patrzy. Często na odruchu, po zmianie biegów delikatnie miziam ją po nodze. Tym razem znów to zrobiłem, a J na pełnym zamyśleniu i nieświadomości rozchyliła nogi, czego zwykle nie robi.

Teraz już wiem wszystko, znaczy dalej nic.

piątek, 10 lipca 2015

MOTO - Dawcą jesteś całe życie

Sam nie wiem czy nasz nowy listonosz jest taką pierdołą, czy może próbuje budować stosunki między sąsiadami. W każdym razie dziś wiozłem rachunek za prąd do pani Dorotki z ulicy Spacerowej. Jako, że Spacerowa na wylocie od drugiej strony wsi, to postanowiłem dziś polecieć wiochami i wbić na obwodnicę ślimakiem. Ten ślimak jest cudowny, natomiast dziś było zaledwie 10 stopni plusa, także słabe klejenie. Za to co na wioskowych winklach z rana złapałem, to moje.

Przewijając trochę nudy, jestem już na obwodnicy, jakieś pół kilometra do bramek na Katowice. Lewy pas blokuje miszcz w focusie. Turlam za nim. Mój zjazd już blisko. Mam do wyboru jechać za miszczem, albo zwolnić, schować się za autobus i spokojnie zjechać na skrajnie prawy, na ślimak. Tak zrobiłem. Focus pociął dalej skrajnie lewym.
To było nawet zabawne, jak miszcz z focusa zaczynał rozumieć swój błąd w obliczeniach. Okazało się, że chciał śmignąć ten autobus lewym, a potem mu przed nosem przeciąć dwa pasy i wskoczyć na ślimaka. Autentycznie nikczemnie się w kasku uśmiałem jak prawie wypierdolił w barierki, kiedy w panice próbował się wyrobić.
Na samym ślimaku oczywiście go dogoniłem, bo szybko to się jeździ prosto, o.
Bałem się go mijać, bo koniec tego ślimaka bywa troszeczkę zabawny. Otóż jest tak, że dwa pasy lecą od Katowic, a ten ze ślimaka dobija do nich jako skrajnie lewy, teoretycznie najszybszy. Dochodzi tam do nieporozumień, a focusowy miszcz już pokazał, że daje radę z dobrymi pomysłami.

Naprawdę, jak tu teraz siedzę, byłem przekonany, że większego świra tego dnia nie spotkam. Nie doceniłem!
Dołączamy właśnie do Katowickich pasów, jestem skupiony na monitorowaniu focusowatego i dlatego zbyt późno dostrzegam prawdziwego króla. Wyjebał mi spod prawego łokcia. Wszystko było na swoim miejscu, była dopieszczona alfa 159, były blachy KCH. Różnica prędkości pomiędzy tymi ze ślimaka, obecnie na najszybszym skrajnie lewym, a alfą ze środkowego była minimum 40-50km.h.
W tym miejscu roszady odchodzą okrutne. Nagle mamy trzy pasy, przemieszane szybkościowo auta, wszyscy robią dyskoteki kierunkami i nieśmiało wjeżdżają na upragnione pasy, często tylko do połowy, jakby to coś kurwa zmieniało.
Alfa przez to wszystko przeszła na krechę, na bombie, kompletnie ignorując nieśmiałe zapędy zmiennopasowych z obu stron.

Chwile mi zajęło przebicie się przez to stadko, ale już za Balicami byłem na swoim. Leciałem grzeczne 130, przed sobą miałem aktualnego króla w alfie, który siedział na zderzaku jakiemuś blokującemu go leszczowi.

Powtórka z rozrywki. Znów dwa pasy do przodu, znów właśnie dochodzi prawy do zjazdu z obwodnicy, tuż przed Wisłą. Czemu powtórka z rozrywki? Bo znów pakuje lewym, prawy zajebany do cna i muszę wybrać, w którym miejscu zwolnić i się wcisnąć, żeby móc zjechać z obwodnicy. Nauczony doświadczeniem niejednokrotnym, w tym miejscu robię sobie zapas i staram się ten pas sprawdzić przed zjechaniem na niego. Ten pas zjazdowy jest pierwszym wolnym miejscem, gdzie zjebane auto może niemalże bezpiecznie się zatrzymać.

Kurwa wieszcz. Zjebana półciężarówka, klasy dostawczak, dwóch geniuszy rozstawiło trójkąt jakieś półtora metra za autem, sami za to do połowy wleźli pod auto, oczywiście od lewej strony, tak, że im dupy wystawały prawie na skrajny kraniec środkowego pasa.

Alfa poprawia manewr focusa, z tą różnicą, że mija stado osobówek i wbija w dziurę za betoniarką, tylko po to, żeby przeciąć pas środkowy i zeskoczyć na zjazd z obwodnicy.
Wprost na zepsutego dostawczaka i dwie wystające spod niego dupy.

Przymknąłem oczy.

To nie mogło być tylko szczęście, tam musiały być też umiejętności. Alf odbił w lewo, żeby nie zmasakrować tych dwóch dup i jeszcze dał radę wygubić różnicę prędkości do betoniarki, nie wbijając się jej w kuper.
Nie ukrywam, byłem przekonany, że będę oglądał dwa zmasakrowane ciała. Nie było mi do śmiechu.

Zjazd z obwodnicy jest po łuku. Myślałem, że tam dojdę alfę, w myśl zasady, że szybko to tylko po prostej. A gdzie tam. Szedł jak samo zło, widziałem tylko tumany kurzu, bo trochę mu asflatu zabrakło.

Wiedziałem, że go za chwilę dojdę, bo zrobi się za gęsto nawet dla największego kozaka w 4oo. Uznałem, że najpierw zapukam mu w szybę, a potem popukam się w czoło.
Dojechałem go, zrównuje się z nim, już chce wprowadzić w życie swój plan, a tu gość uchyla szybę, machać mi zaczyna, morda w banan, świetnie się bawi.
Kolega.
No kurwa znajomy, co na moto śmiga. Żeby było zabawniej, to moto jest wyjątkowo rozgarnięty i poukładany.
A tu proszę.
Dawca.

środa, 8 lipca 2015

nieMOTO - Kawalerski

- dobra, dopijaj piwo i się zbieramy. Maciek się pewnie niecierpliwi.
- ke?
- no jedziemy do Krakowa.
- po co?
- na Twój kawalerski.
- ale dziś? przecież ślub jutro.
- no więc właśnie.
- w sumie to zajebisty pomysł. jedźmy!

Świadkiem moim jest Gruby, brat mój znaczy. W tym właśnie momencie wymyślił jak sobie dożywotnio spierdolić relacje ze swoją bratową. Pomysł rewelacyjny. Niedługo potem siedzimy już w pociągu.

Do Krakowa dobiliśmy przed 19, w humorach doskonałych. Postanowiliśmy poczekać na Maciusia na małym rynku. Tam jest taka jedna knajpka, gdzie zwykłem kanapki kupować. Często, rano stojąc w kolejce po kanapkę, zastanawiam się, jakby to było chlapnąć tu bronka. Masz, jest okazja.
Siedzimy, pijemy, dupcie oceniamy, sobotni klasyk, tyle, że w czwartek.
Maciuś się spóźnił tylko troszeczkę, bo zaledwie jedną laseczkę po drodze zaczepił. Chyba nawet numer dostał.

Dopili i skierowali się na Kazimierz. Gruby zażyczył sobie zapiekse z okrąglaka.
Na miejscu plany uległy delikatnej zmianie. Zachciało mi się obczaić jeden z tych lokali, co to jest stylizowany na pijalnie wódki.
To był strzał w dychę. Wódeczka, ogóreczki kiszone, do tego woda z ogórków, chleb ze smalcem, tatar, bigosik i gulasz. Piliśmy i jedliśmy. W obsłudze robiły panie w słusznym wieku (już nawet poza radarem Maciusia, więc mówimy tu o wczesnym 50), co to w życiu już swoje widziały i z niejednego pieca. W tle szedł Lombard, Czerwone Gitary, czy Grechuta. Ogólnie klimat doskonały. Wóda się lała okrutnie, ale, że ciepłe było jedzone na bieżąco, to dzień dobry bardzo.
Ciężko mi powiedzieć, która była godzina, może być, że po 11. Wtedy do baru weszła ONA. Ładne dziewczę, foremne nad wyraz, natomiast mina, maniera i słownictwo jasno wskazywały, że godnego partnera do rozmowy to ona widzi tylko w lustrze.
Od dawna już bawiliśmy się w puszczanie soczystych polskich klasyków z jutuba, kawałki były zakolejkowane na kilka do przodu. Prym wiedliśmy we trzech, z Grubym i Maciusiem. Było naprawdę zacnie.
Laska wbiła jak do siebie i rzuciła do plebsu, że chce 'I will Survive'. Ma być i już.
Wspominałem, że panie z obsługi to nie jakieś szczeniaki z mlekiem pod nosem? Olały ją z góry na dół. Jako, że przyroda nie znosi próżni, to zaraz laskę urobiliśmy, że za plejliste my jesteśmy odpowiedzialni. Nagle pani 'moje gówno nie śmierdzi' zrobiła się nad wyraz miła. My natomiast zrobiliśmy się nad wyraz złośliwi i grzecznie oznajmiliśmy, że może spierdalać z tym swoim kawałkiem na drzewo.
Nie doceniliśmy.

Poszła sobie, ale wróciła po kilku minutach i wjechała na ostro. Złapała górę swojej bluzki, pociągnęła mocno, odsłaniając cycki, na których szminką wyjebała duży napis 'I will Survive'.
- Ma być.

No i był. Oczywiście, że był, bo takiego obrotu sprawy nie spodziewały się nawet panie z obsługi. Kawałek poleciał, laska na sali obok zaczęła wywijać, my natomiast oddaliśmy się dalszej kontemplacji wódeczki i ogórków.

Wróciła znów. Stanęła obok.
- tym razem chcę...

Zmazała z cycków poprzedni napis i przy nas zaczęła kaligrafować nowy tytuł kawałka. Jak tu siedzę, nie pamiętam jaki to był kawałek, choć z pełnym skupieniem śledziłem powstawanie każdej kolejnej literki.

Kawałek oczywiście dostała i zaraz ulotniła się na salę obok tańczyć, my za to wróciliśmy do wódeczki.
Do baru weszła jakieś miłe, z wyglądu niewinne dziewcze. Załapała, że tu można wybierać sobie kawałki do słuchania. Spytała grzecznie, czy mogłaby puścić kawałek. Zapadła pełna napięcia cisza.
Ekipa w knajpie przy barze była mieszana i nie wszyscy rozumieli po polsku, natomiast kiedy pani z obsługi spojrzała po nas wyczekująco, chyba każdy wiedział co jest grane. Klamka zapadła. Pani z obsługi z pełną powagą dała nowej lasce flamaster.
Miła dziewczyna chyba była jedyną osobą przy barze, która w tym momencie nie płakała ze śmiechu, acz nie wiem, czy dlatego, że nie załapała żartu, czy dlatego, że nie miała na czym pisać.

Z baru zwinęliśmy się gdzieś po dwunastej i obraliśmy azymut na rynek. Miałem ochotę zobaczyć co też ciekawego dzieje się z Plusem.
Otóż Plus nie żyje. Smutek.
Staliśmy na Floriańskiej nieco złamani, kiedy podbiło do nas dwóch ziomków z 5litrowym baniakiem. Chyba jeden z nich nawet z lekkim agresorowym pyszczeniem wyjechał, natomiast my byliśmy w doskonałych humorach, poza tym Gruby i Maciek regularnie się napierdalają na tych swoich sekcjach, więc tam jeszcze dodatkowo była ta frajerska pewność siebie gości, którym nikt nigdy kosy do bebecha nie przystawiał.
Efekt był taki, że gość, dalej zwanym Pyskatym, otrzymał w odpowiedzi tak nieoczekiwaną falę uprzejmości, że najpierw go zamurowało, a potem bez słowa podał swój baniak.
Jeno na język wziąłem. Wyczułem, że mamy tu najbidniej do czynienia z czystą, a może i spirolem, do którego ktoś skroił kilka cytryn. Lampka mi się zapaliła i zrozumiałem, że to jest właśnie ten moment, kiedy muszę powiedzieć stop, jeśli chcę jutro uczestniczyć we własnym ślubie. Zwilżenie warg to było wszystko, za to Gruby i Maciek ciągnęli z baniaka jak mały, wygłodzony cielaczek z matczynego cyca.
Od słowa do słowa wyszło, że jeden ziomek, dalej zwany Cwaniakiem, chyba trochę didżejuje i zna tu kurwa wszystko i wszystkich. Brzmiało to trochę jak leczenie kompleksów, ale kogo to obchodziło w tym momencie. Ziomek powiedział, że nas wkręci na zajebistą imprezę, co dla nas oznaczało, że siema i prowadź.
Niestety, po drodze gdzieś zaginął Gruby i ten nowy Pyskaty. Czekaliśmy na nich kawałek czasu. Po parunastu minutach zaturał Gruby, już bez Pyskatego. W sumie jego opowieść jest ciekawa, przytoczę.

Całość zaczęła się parę minut wcześniej. Szliśmy Floriańską w stronę rynku. Maciuś, Cwaniak i ja z przodu, Gruby i Pyskaty z tyłu.
Gruby, nie przywykły do dużych miast imprezowych, w przypływie empatii pochylił się nad jakimś okrutnie zajebanym gościem, który zalegał pod murkiem. Po kilku próbach nawiązania łączności wyszło, że angol. Rozmowa była ciekawa.

- Hey, are you ok?
- mntremnw... yeh
- do you have place to stay?
- yeh..
- ok, we will take you there. Where do you live?
- Birmighan
- Kurwa, where do you live in Kraków?
- Macdonald.

Co robić. Gruby i Pyskaty też już mieli swoje wypite i ta odpowiedź wydała im się logiczna. Wzięli typa pod ręce i zaczęli tachać go w drugi koniec Floriańskiej, do najbliższego Macdonalda.
Ja wiem, że to brzmi komicznie, ale najlepsze, że w tym Maku był jakiś równie zapierdolony angol, który w tych zwłokach rozpoznał swojego zioma. W drodze powrotnej Pyskaty gdzieś zaginął i Gruby dohalsował do nas już sam. Tak brzmi jego wersja.

Udaliśmy na rzeczoną imprezę. Cwaniak prowadził. Zabrał nas na Szewską, pod jakiś ĄĘ klub. Przed wejściem odchuj ludzi, ochroniarz jakieś bydle. Cwaniak podbił do ochroniarza, kilka słów zamienił i ... wszedł do środka. Osiłek w tym momencie wskazał paluchem:
- Ty, ty i ty, wchodzicie.

Weszliśmy.

W środku snoba na całego, klimat paskudny. Cwaniak gdzieś poszedł. Grubemu się podobało, a Mciusiowi juz było wsio, bo Baniak ze spirolem zaczął na niego działać. Zarządziłem odwrót, a Maciuś zaproponował JazzRocka. Taki kierunek obraliśmy.

Wbiliśmy do środka i zamówiliśmy po cienkim piwie. Muza napierdalała, ludzie byli znacznie normalniejsi. Gruby był w siódmym niebie i wyjebał na parkiet wywijać tak, jak potrafi tylko ktoś, kogo nikt nie widzi. Miał tak bardzo wszystkich ludzi w dupie, że przekroczył barierę zajebistej zabawy. Z parkietu zszedł dopiero jak zamykali klub.
W tym czasie Maciuś też już był w siódmym niebie, zakładając, że mu się śniło własne ciepłe wyrko. Przysypiał na stole. Powiedziałem, żeby zawijał już do domu. Bronił się, bo przecież zasady ma i do końca będzie. Powiedziałem mu, że to już koniec i my z tego klubu to już na pociąg tylko. Poszedł.

Gruby wywijał do oporu, radosny jak nigdy. Siedziałem i z głupim uśmieszkiem kontemplowałem chwile. Było super. W końcu światła zapalili i oznajmili koniec imprezy. Ludzie się pozbierali. Jeden ziomuś był w stanie odcięcia i ochroniarz zamierzał go wyjebać siłowo, pewnie dla zabawy. Kolejny przypływ empatii i razem z Grubym go wynieśliśmy z knajpy. Na zewnątrz jedna z dupć rozpoznała w nim kolegę. Podziękowała i przechwyciła. Czas było do domu wracać.

- Gruby, pamiętasz, o której mamy pociąg?
- tak, o 3.30.
- a wiesz, która jest?
- nie
- 4
- aha

Trzeba było chwilę poczekać na kolejny. Po 6 zajechaliśmy do Rudawy, a dokładnie o 6:14 byliśmy w domu. To był dobry wieczór, za niespełna 7 godzin miałem ślub. Poszedłem spać. W garażu.


MOTO - upadek nisko

Była dokładnie 5:40, kiedy J mnie zbudziła i kiedy to usłyszałem jęk rwanego metalowego rusztowania basenu. Burza uderzyła.
Kolejne parę minut to bieganie po ogródku i zbieranie sprzętów i prania. Potem już się nie dało. Najpierw byłem świadkiem zmasakrowania naszego małego grila, co było trochę smutne, za to chwilę później burza już wjechała na ostrej kurwie i zafundowała mi oglądanie z pierwszego rzędu, kiedy to wiekowa wierzba sąsiada rozjebała się na pół i posypała na glebę, szczęśliwie, nie wyjebując sąsiadowi w dom.
Jedyny pozytyw taki, że Młoda całą burzę jape cieszyła. Lubi, po tacie. 

Po 7 pozbierałem bety i wyruszyłem do fabryki. W tym momencie jeszcze nie wiedziałem jaką cenę zapłacę za swoje wczorajsze lenistwo.
Wczoraj, na powrocie zaświecił się komornik. Powinienem był zatańczyć z miejsca, ale wiedziałem, że z dupą w palcu do domu dojadę, a rano odwiedzę Krzeszowicki Orlen.
Jest rano, jadę właśnie do Krzeszowic i mijam krajobraz po bitwie. Zerwane linie wysokiego napięcia, pogruchotane betonowe słupy, kilka domów ruszonych, bo rozpierdolonych drzew nie liczę. Na drodze ślisko i każda redukcja biegów kończy się uroczym tańcem dupy. Do Krzeszowic dobiłem na spokoju.
Stoję na Orlenie,  już do zalewania gotowy. Przez łeb mi przeleciało, że byłoby zabawnie, jakby im stacje ta wichura pojebała.
Z przemyśleń wyrywa mnie głos pracownika stacji.
- przykro mi. stacja nie działa, nie mam prądu
- aha...
To sobie kurwa wymyśliłem. Na szczęście niespełna kilometr dalej jest drugi Orlen. Na luziku.
Drugi Orlen nie działa. Lus, jest Mosur jeszcze.
- prądu nie ma, przykro mi.

Stoję jak ta pizda i zastanawiam się, czy dojadę do rogatek Krakowa, chociaż do Arge, które jest na wylocie. No, gdybym od razu bujnął tam, to bym dojechał, a teraz to jestem w dupie i już.

I to jest właśnie ten moment, kiedy upadłem naprawdę bardzo, ale to bardzo nisko. Wróciłem do domu i spuściłem paliwo z kosiarki. Do Arge doturlałem na oparach.