piątek, 15 lipca 2016

nieMOTO - Król życia

Czwartek, 16.45, wychodzimy z Maciusiem z fabryki. Humory dopisują, dziś firmowa imprezka, pożegnanie starego szefa.
Kierujemy się na rynek, do Pinty, na jedno małe przed. W sumie idzie nas troje, bo jest jeszcze Bu, nowa koleżanka. Dołączyła do zespołu ledwie dwa tygodnie temu i już chyba zaczyna ogarniać, że trafiła na pojebów.
W Pincie wiadomo, Modern Drinking. Wiało mocno, lekko kropiło, świetny klimat. Start zaliczony, trzeba iść na imprezę, która ma miejsce na jednej z barek na Wiśle. Dziwnym zrządzeniem losu idziemy przez Kazimierz i zupełnym przypadeczkiem zachodzimy do naszej ulubionej pijalni wódki.
Wódeczka na start, maczanka, na druga nóżkę, żurek, dołącza Pachu, więc jeszcze na trzecią nóżkę.

Humory dopisują, we czworo udajemy się do barki. A na barce kupa, znaczy Tyskie z kija. Słabo.
Początek imprezy jak zwykle. Przemieszane ludźmi, którzy wpadli na moment, razem z ludźmi, którzy mają jasno określony cel na ten wieczór. No jeszcze przemowa odchodzącego szefa. Dostał fajne prezenty, a że był w zasadzie lubiany, to lekki wzrusz na mecie. Spoko, wracamy do picia.
Szczyny z kija się nie da, więc ograny numer, znaczy wino. Nalałem sobie pełną szklankę czerwonego, wytrawnego i uznałem, że to musi wystarczyć na startowej nudzie. Rozkręcało się powoli, trochę śmichów, tu i tam wódeczka, sam też w gardło przyjąłem, no niby coś się dziać zaczynało, ale czułem, że to chyba nie będzie ten wieczór.
I wtedy zadzwonił telefon. Misiek zmierza na imprezę i będzie za 5 minut.
Misiek od tygodnia na urlopie. Na barkę wjechał mocno zarośnięty, z pogodnym uśmiechem na ryju, znaczy urlop mu służy. Pobrał szklankę wina i teraz we dwóch melinowaliśmy gdzieś w kącie. W zasadzie jedyną rozrywką było wypatrywanie TEJ kelnerki. Typ 11/10. Tyłek miała tak niesamowity, że jak przechodziła, to panowie przestawali rozmawiać, patrzyli się na ten cud natury i robili notatki. Wszystko w tej sytuacji było na miejscu, bo pani była tak niesamowita, że zamiast świńskich spojrzeń chamów na połać mięsa, był nieskrywany zachwyt i uwielbienie. Rewelacja.

Czas leciał nieubłaganie i trzeba było podjąć decyzję, a była ona taka, że lecę na ostatni pociąg 23.10, po drodze zaczepiając o Pijalnie, gdzie walniemy lufę, patrząc jak pani przyrządza nam tatara, a potem drugą, po tatarze. Misiek zgodził się z miejsca, a Bu słysząc słowo 'tatar' była gotowa rzucić wszystko i wszystkich, byle tylko zjeść jednego. Namawialiśmy też Maciusia, ale ten mówił, że nie może pić mocnych trunków i w ogóle musi się oszczędzać, bo jest obecnie w cyklu treningowym.
Kiedy to mówił, to był już tak najebany, że nawet tego nie pamiętał.

Poszliśmy, wiaterek wiał, deszczyk kropił. W Pijalni ruch umiarkowany, Disco Italia ustąpiło polskim szlagierom minionych lat, powolutku.
Misiek się uparł, że on zamówi.
- 3 tatary, 6 wódeczek i jedna oranżada
- 52 złote
[odgłos uderzającej o ziemie szczęki Miśka]
- ile?! to ja chcę panie napiwek dać!
Lufa poleciała, tatar zaliczony, druga lufa ma być pita. Miny markotne, bo zaraz trzeba się zbierać. Ostatni pociąg, a przecież nie mogę czekać na ten o 3, bo jutro normalnie do pracy. Wyczuwając potencjał tego wyjścia, podjąłem męską decyzje.
- Misiek, zostajemy. Dorzucisz mi się groszem do taxy, która mnie wyniesie grubą bańkę i po drodze zawieziemy i Ciebie. Bu, możesz jutro wziąć home office.
Jak ręką odjął. Widziałem na wspólnych obiadkach, że Misiek i Bu mają jakąś dziwną nić koneksji, w sensie chyba ten sam rodzaj złośliwości sprawia im przyjemność. W każdym razie teraz, jak na zawołanie, równiutko chlapnęli lufę.
I właśnie wtedy Misiek przeszedł w tryb Party-Misiek.

Najpierw wpieprzył wszystkie dostępne w knajpie tatary. Nie wiem ile ich zjadł, może 5, może 6. Kazał sobie nakładać na ten sam talerz i za każdym razem wycierał chlebem do czysta. Wóda zaczęła się lać w tempie hurtowym, Misiek stawiał banie wszystkim, każdy klient wchodzący do knajpy był witany miśkowym okrzykiem - co pijecie? ja stawiam! Kiedy ktoś chciał zamówić tatara, to szefowa z teatralnym żalem wskazywała Miśka i mówiła, że on wszystko zjadł, następnie Misiek w ramach przeprosin stawiał banię i wszystko się kręciło. Misiek był wszędzie, z każdym się witał, tu wypił brudzia, tam się z kimś poprzytulał, w pewnym momencie wisiał wpół przez bar i się szarpał z szefową, która próbowała wyrwać mu portfel, krzycząc przy tym, że już ją wkurwia i ona nie ma siły tej wódki już polewać. Na barze walało się bez mała 15 bań, a pustych kieliszków nie liczę. Kiedy na chwile się uspokoił, to wspólnie z Bu i szefową, powoli, wyraźnie, w prostych słowach, wyjaśniliśmy mu, że ludzi trochę wkurwia jak ktoś tak aż z przesadą forsą szasta. Misiek cierpliwie nas wysłuchał, potem się zamyślił i wtedy zobaczyłem ten błysk złośliwości, już wiedziałem. Jebany się zerwał i pobiegł do bankomatu po więcej gotówki. Niereformowalny.
Potem byli angole. Weszło dwóch. Angole jak angole, dwa wyrośnięte byczki, krótko ścięci, grube kości, zbici, dawałem każdemu po 90-100kg wagi. W tym miejscu zadziałała psychologia. Misiek raczej strongmanem nigdy nie zostanie. 65kg wszystkiego i to jeśli zważymy go z plecakiem, w którym jest laptop, ładowarka i firmowy telefon. Dla pewności można dorzucić cegłę. No i właśnie ten nasz niewyrośnięty Misiek wyskoczył do angoli z baniami i klasycznym, do bólu polskim 'pij kurwa'. Nie mieli prawa się sprzeciwić, bo Misiek już był w fazie kuloodporny. Co zrobić, wzięli i wypili. Jednemu się zaszkliły oczka, a drugi zaczął nam w torsjach schodzić z tego świata. Śmiali się z nich wszyscy, szefowa najgłośniej. Zostało im polane jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... Nauka bywa trudna.
Z angolami łatwo, pytasz się ich skąd są, a potem podajesz największy klub piłkarski z tego miasta. Ci byli z Leeds, powiedziałem Leeds United, zaczęli mnie przytulać. W tym momencie uaktywniła się Bu, która na ten czas cierpliwie waliła swój przydział wódy. Naskoczyła na biednych chłopaków, zaczęła ich jebać okrutnie za Brexit, opierdalała ich bez litości, Ci skurczyli się w sobie, niczym uczniaki. Szkoda mi ich było. Cały bar rechotał.
Misiek nagle zniknął. Był i nagle nie ma. Trzeba szukać, chuj wie co znowu wymyślił, równie dobrze może właśnie z gołą dupą biegać po dachu okrąglaka.
Oceniłem stan Bu na bliski mety, do angoli wydałem krótki przekaz - macie jej pilnować, nie wolno wykorzystać. Stałem nad nimi i im paluchem groziłem. Oczy mieli jak spodeczki. Przyjechali do Polski licząc na jakąś szaloną imprezkę, no to się doigrali.
Wylazłem z knajpy w poszukiwaniu Miśka. Daleko szukać nie musiałem. Po drugiej stronie ulicy są stanowiska targowe, na noc składane. Przez jedno takie stanowisko był przewieszony Misiek, który obecnie oddawał tatary. Zwykle pawik wygląda jak wątpliwej jakości pizza. U Miśka to był uczciwej wielkości kopiec, góreczka stworzona z tatarów, można było nawet odróżnić jajeczko. Kiedy oceniłem, że Misiek jest raczej stacjonarny, wróciłem obczaić co z Bu. Ta sobie delikatnie przysypiała, pod opieką dwóch skołowanych i lekko przestraszonych angoli. W tym momencie zadzwonił telefon. Szefostwo zwinęło się z barki i właśnie byli na Kazimierzu. Do pijalni podeszli po minucie. Był stary szef, był nowy szef i kilku co ważniejszych managierów. Ich oczom ukazał się Misiek, który obecnie wisiał na straganie jak susząca się pościel, a po drugiej stronie drzemała sobie słodko Bu. Pięknego widoku dopełniałem ja, uśmiechając się szczerze i z oddaniem z miną 'wszystko pod kontrolą, jest kurwa lus. chill the fuck out, i got this!'.
Stary szef, który kilka takich resetów z nami zaliczył, popatrzył na to z wyraźną tęsknotą. Nowemu szefowi włączył się tryb opiekuna. Parę razy się upewniał, że ogarnę Miśka, zamówił Bu taxi i wysłał do domu. Kiedy już był pewien, że wszystko dograne, to pozbierał resztę ekipy i poszli dalej pić.
Zostałem sam z Miśkiem, który obecnie kończył walić żółcią, psując tym samym piękny kopiec tatarów.
Wyszło mi, że jeszcze przez jakiś czas będzie miał torsje. Wytargałem go z zatłoczonego Kazimierza i zabrałem na Dietla, na ławeczki, gdzie zwykle żulernia przesiaduje, bo pewne rzeczy trzeba robić z klasą. Wiaterek i chłodne powietrze dobrze mu zrobiło. Wrócił z zaświatów. Mówienie do przodu to był jeszcze za duży luksus, ale robiliśmy postępy. Zawołałem taxe. Pan zajechał, popatrzył i poszedł taki dialog:
- nie wezmę go. w takim stanie nikt go nie weźmie
- panie, ja tu z nim od godziny jestem. on już nawet nie ma żółci na hafty
- ... no dobra, dawaj go pan...
[Misiek na wynos raz poproszę]
- to gdzie jedziemy?
[charczenie] ...Ikea 25
- co?
- ...Ikea 25
Kminimy razem z kierowcą o co może chodzić, w końcu olśnienie.
- aaa, racja, bo kolega mieszka niedaleko Ikei, ja wiem która ulica, ale nie wiem jak ona się nazywa, no a 25 to pewnie jego numer domu
- no to jedziemy
I pojechaliśmy. Misiek sobie drzemał, muzyczka w aucie grała, wszystko się dobrze układało. Faktycznie znaleźliśmy ulicę i było osiedle z tym numerem. Dogadałem z kierowcą cenę za dojazd do mnie, po czym wypakowałem Miśka.
Przed nami brama na kod. Próbowałem się pytać Miśka o kod, ale mówienie nie szło. Misiek postanowił sam wbić kod. Oparł paluch na jednym numerku, który wpisał się w opór, a potem wyjebał w cyferblat z bani. Tyle było.
Lekki impas, co dalej. Tknięty przeczuciem spytałem go o numer do żony. Tu następuje pierwszy cud. Misiek nie umie wbić 4 cyfrowego kodu, a numer żony dyktuje ot tak. Dzwonię. Zaspany głos i ciche halo. Nie daje rady się powstrzymać i rozgrywam to w ten mój unikalny sposób, przez który przez długie lata nienawidziły mnie laski moich kumpli. Radosnym, bezczelnym głosem.
- no cześć, stoję pod bramką i mam Twojego kompletnie pijanego męża, może wyjedziesz?
- ok
Zero dopytywań, zero domysłów, wyrwałem laskę ze snu o 1 w nocy, rzuciłem radosny tekst, a ona mi z miejsca rzuciła rzeczową odpowiedź. Szacun kiełkuje. Dwie minuty później widzę ją. Idzie sobie spokojnym krokiem, ciepła bluzeczka zarzucona na grzbiet, podeszła, z uśmiechem się przywitała, popatrzyła na te nędzne resztki Party-Miśka, wzięła go delikatnie, acz stanowczo za chabet, grzecznie się pożegnała i poszła. Żadnej nerwowości, żadnych wyrzutów, nawet mu rutynowo w ryj nie zamalowała. Nic. Szacun wykiełkował. Przez chwile stałem i patrzyłem jak ona go delikatnie prowadzi, a on się do niej przytula. Ona z pełnym zrozumieniem i bez scen się nim zaopiekowała, a on choć ledwie mówił, choć nie potrafił podać nazwy ulicy, choć nie umiał wbić kodu do domu, to 9 cyfr numeru żony wymienił bezbłędnie. To jest miłość panie i panowie!
Westchnąłem, zapakowałem się do taxy, po czym ruszyłem do domu, gdzie czekały moje dwie najukochańsze. W drodze powrotnej wspominałem sobie jak to kiedyś dopłynąłem na Turbacz, a Misiek wtedy pilnował mnie krok w krok. Można powiedzieć, że jesteśmy kwita. Od tego są kumple.

Rano przyszedł sms od Miśka, w którym stwierdził własny zgon. To był naprawdę udany wieczór.

piątek, 8 lipca 2016

nieMOTO - Żaczek

To było chyba wczoraj, a może przedwczoraj. Jedliśmy z Miśkiem obiad, zeszło na wspomnienia czasów studenckich. Obaj po AGieHu, wspólne miejsca wróciły w opowieściach. Wtedy przypomniałem sobie o tym jednym z wielu młodzieńczych przyrzeczeń, które obiecałem spełnić, jak dorosnę i zacznę kosić hajs. W tym przypadku dość proste - pójść do baru studenckiego "Żaczek" i zamówić jedzenie bez patrzenia na cenę. Miśkowi pomysł się spodobał. Tak zrobiliśmy.
 Wbijamy do środka. Kolejka długa, tu się nic nie zmieniło. Ceny liczone co do grosza (250g mleka za 1,53zł), tu także bez zmian. Ponad 10 lat minęło, tym bardziej wspomnienia zrobiły swoje.
Czytam ścienne menu i się cieszę. Nie chodzi o to, że czuje się jak krezus, który może zaszaleć w barze mlecznym. Chodzi o te małe cele, o te drobne marzenia. Kiedyś sobie to obiecałem. Z czasem zrozumiałem, że lista rzeczy istotnych się zmienia. Coś, co kiedyś miało być fajne, po latach nic nie znaczy, jest zwykle, nie daje radości. Cieszyłem się z szacunku do samego siebie, tego siebie sprzed lat. Dlatego też kilka miesięcy temu kupiłem siatkę gum Turbo w Biedronce, dlatego, że teraz też mam te małe pragnienia, które być może stracą z czasem na znaczeniu, ale i tak będzie fajnie. Ciesząc się teraz, zapewniam samego siebie, że to wszystko będzie się liczyć. Wydaje mi się, że to jest ważne. Punkt odniesienia w naszym życiu. Gdzieś doszliśmy.
Stoimy w kolejce, idzie powoli. Są studenci, robotnicy, emeryci, pan z zegarkiem za gruby tyś. Pełny przekrój. Kartka na ścianie informuje, że bar realizuje też posiłki z ramienia MOPS.
Wchodzi starszy pan, gdzie starszy znaczy "jestem blisko trzy-cyfrówki". Kręgosłup zwinięty w znak zapytania, nie ma więcej jak 140cm. Drobi do przodu, powoli to idzie. Pani za kasą go dojrzała, po czym zrobiła coś bardzo nie na wolnorynkowym czasie. Pomimo długiej kolejki wstała od kasy, wyszła do starszego pana i pomogła mu usiąść przy stoliku. Zamówienie przyjęła słownie, przykładając ucho do ust staruszka. Przyniosła mu sztućce, odebrała dla niego posiłek, wszystko przyniosła mu do stołu. Kiedy ludzie patrzyli na ten obrazek, ja patrzyłem na ludzi. W kolejce nie było ani jednej niecierpliwiej osoby, ani jednego karcącego spojrzenia. Gdzie ja jestem? Z zaplecza wyszła kolejna pani. Po sposobie poruszania od razu wiadomo, że kierowniczka. Jednym spojrzeniem oceniła sytuacja i bez mruknięcia zasiadła za kasę. Umiała ją obsługiwać, ale już menu było tajemnicą. Klienci mówili co chcą, ona na głos wykrzykiwała, a ta z gigantycznym serduchem odpowiadała kodem, który trzeba było wbić na kasę.
I my się załapaliśmy na ten proceder. Zamówienie złożone. Z paragonem trzeba się udać do okienka, gdzie jedzenie wydadzą. Misiek został przy okienku, ja za ten czas ogarnąłem stolik i sztućce. Siadłem i zacząłem chłonąć otoczenie. Szybko odkryłem, że dwa stoliki mają tu specjalne znaczenie. Ich skrajne krzesła były najbliższe okienku, gdzie wydawali jedzenie. Taki odpowiednik miejsca w autobusie, zaraz na przeciw wyjścia. Oblegane.
Jedzenie odebrał właśnie chłopak w średnim wieku, dałbym mu około 30tki. Niesie talerz z zupą i wygląda to na najtrudniejszą czynność w życiu. Mętne spojrzenie, rozwarta buzia, kapiąca ślina, lekkie upośledzenie. Przy najbliższym obleganym siedziało trzech studentów. Bez słowa przesunęli się, robiąc wolne to najbliższe krzesło. Siadł bez dziękowania, pochylił się nad talerzem, tak, że prawie zmoczył brodę, po czym z tym mętnym spojrzeniem, zaczął wiosłować po najkrótszej drodze. I znowu, żaden z tych studentów nie urósł, żaden się nie zaśmiał. Nikt nie pomógł, żeby poczuć się lepszym, nikt nie pomógł, żeby inni lepiej o nim myśleli. Zrobili, bo tak trzeba, sprawy nie było. To jest krok dalej, to zrozumienie. Pomaganie jest tak bardzo trudne, jak trudne jest zrozumienie, że to wcale nie musi być transakcja wiązana. Pomagamy i w zapłacie oczekujemy wdzięczności. Wdzięczności często nie ma, czasem zgoła palec wyciągniętej ręki jest ugryziony. Łatwo się wtedy zrazić. Pomoc bezinteresowna wcale tak oczywista nie jest, tu miejsce miała i to było wielkie.
Stolik dalej siedziało starsze małżeństwo. Na oko dałbym im 50letni staż. Starszy pan zwrócił moją uwagę. Miał te cechy, które widzę u mojego dziadziusia. Cechy, które dodają mi otuchy i mówią mi, że będzie dobrze. Ciało starego człowieka, a jednocześnie niebywale bystre spojrzenie, znak, że w tym momentami już zawodzącym ciele pracuje wspaniały i szybki umysł, które nie poddaje się sile czasu. Coś w jego nieugiętej postawie mówiło mi, że ma twardo ustalone zasady, którymi kieruje się w życiu. Wyobrażałem sobie, że jest wykładowcą, który pomimo otaczającej rzeki gówna i bylejakości, nadal, nieprzerwanie wykonuje swoje zadanie najlepiej jak potrafi. Dla wielu dzieciaków jest staroświeckim naiwniakiem, trochę śmiesznym. Wiedzą, że w dzisiejszym świecie by sobie nie poradził, bo tu trzeba walczyć, trzeba być rekinem, trzeba konkurować. Z nadzieją sobie wyobrażałem, że w tej grupie znajdzie się kilku, którzy zrozumieją jak naprawdę się sprawy mają, że zajęcia prowadzi im człowiek, który nieprzerwanie kocha jedną kobietę przez całe życie, że odpowiada za swoje własne czyny i rozumie, że życie to nie tylko branie garściami, że jeśli zdecydujemy się coś dać, to powinniśmy dać ta najlepiej jak umiemy. Wyobrażałem sobie tych kilku młodzianów, którzy z tych zajęć wyniosą coś więcej niż Stała Plancka.
Obiad zjedliśmy w milczeniu, Miśka chyba też trochę przytłoczył ten wehikuł czasu. Niesamowici ludzie, niesamowite miejsce. Oby istniało jak najdłużej.

piątek, 1 lipca 2016

MOTO - Hollywood

16.30, powrót z pracy, gdzieś na Józefa.
Słońce daje niemiłosiernie, korki w obie strony, więc karnie swoje w kolumnie. Przede mną nowy Leon w ciemnym umaszczeniu. Nie mogę się wychylić, bo wąsko, więc paczam do przodu przez środek Leona.
I w tym miejscu zaczyna się jak w hamerykańskim filmie.
Paczam na przestrzał przez tego Leona i nagle ruch w środku. Unosi się blond głowa pani, usta obciera ręką i uśmiecha się do pana kierownika. Jadę zaraz za, prawie im tam siedzę na tylnym siedzeniu. Pani mnie wypatrzyła, rzuciła coś radośnie do kierownika, ten mnie zaczął szukać w lusterkach. Oboje radośni.
Byłem pod naprawdę wielkim wrażeniem. Nie z powodu pani. Znaczy spoko, fantazje trzeba mieć, natomiast to pan zrobił na mnie kolosalne wrażenie.
Jebany równo jechał, nawet na finiszu.
I właśnie dlatego przy wyprzedzaniu dałem im z łapki lajka.