wtorek, 23 grudnia 2014

nieMOTO - wstęp do świąt

Ostatni dzień w pracy przed świętami odbębniony. Po drodze tylko bohaterska bitwa o papier do pakowania prezentów i już jestem w osobowym kierunek Oświęcim, już czytam książkę. Ciekawa się trafiła i ani się obejrzałem, a już była Rudawa. Wytoczyłem się i w drogę do domu.

Nie przeszedłem 500 metrów, kiedy na trawie obok drogi zamajaczył mi jakiś dziwny kształt. Podszedłem bliżej. Człowiek leży. Podszedłem bliżej, wkroczyłem w lokalny ekosystem. Pijany człowiek leży. Nie rusza się. Może bity? Może potrzebuje pomocy?
Nachyliłem się, żeby wyszukać jakiś oznak życia.
- spierdliiij....
Ok. Żyje. Krwi też nie widzę. Widocznie coś mu zaszkodziło.Całkiem możliwe, że alkohol. Nie wykluczam.

Dogadać się nie szło, inni pasażerowie pociągu już sobie poszli, zimno, ciemno, słabo. No przecież typa nie zostawię. Polazłem pukać po okolicznych domach.

W drugim z kolei domu jakaś pani otworzyła. Spytałem czy może podejść i sprawdzić, czy to nie jakiś lokales. Ubrała się i wyszła. Zbliżyła się do gościa, przez chwile uważnie studiowała patrycjuszowskie rysy 'na-oko-50' pijaczka, po czym krótko i profesjonalnie podsumowała:
- Niegoszowice.

No to kurwa słabo. Do Niegoszowic parę kilo, a ciągną się przecież następne parę. Na pytania o szczegóły już pani nie odpowiedziała. Poszła sobie.

Jeszcze raz próbowałem nawiązać kontakt z bazą, ale zero chęci z jego strony. Innego wyjścia nie widziałem, zadzwoniłem na 112.

Odebrała miła pani, która od razu zaczęła z krótkiej:
- Czy jest potrzebna pomoc medyczna?

Zawahałem się trochę, bo wiedziałem, że teraz się waży czas reakcji na wezwanie. Kusiło mnie, żeby powiedzieć, że pomoc potrzebna, ale jednak ktoś w tym samym momencie mógł potrzebować karetki.
- Nie potrzebna. Żywy, obrażeń nie widać.
- Rozumiem. Zgłoszenie przyjęte. Policja podjedzie.
- Kiedy?
- Tego niestety nie wiem.

Uznałem, że postoję i poczekam te 10-20 minut, no a potem się ulotnie. Obowiązek obywatelski spełniłem.

Minęło 10 minut. Stoję.
Minęło 20 minut. Marznę i stoję dalej. On przecież też marznie.

Chciałem do domu wracać, ale z drugiej strony coś mnie tam trzymało. W końcu twardo postanowiłem, że zostaje aż do końca. A co jeśli gość się przebudzi, ruszy w krzaki 50 metrów dalej i policja go nie znajdzie? Trzeba czekać.

Po około 40 minutach od wezwania policji przyjechał drugi pociąg i trochę ludzi wysiadło. Nie mogłem się powstrzymać. Stanąłem w większej odległości od pijaczka i obserwowałem.
Mogłem tego nie robić.
Nikt się nie zatrzymał. Parę osób na niego popatrzyło i poszło dalej. Ależ to kurwa było smutne.

Niedługo potem pacjent zaczął wracać trochę do życia. Zaczął do siebie gadać, potem próbował się zbierać. Najpierw siadł, potem wstawać chciał. Za szybko. Wstał, ale go przechyliło. Poszedł rozpędem i wyjebał w asfalt. Niby ryjem, ale pijak. Nic mu się nie stało. Wiadomo. Jedyny problem, w efekcie gość znalazł się na środku ulicy. Ciemna uliczka dojazdowa do stacji PKP. Żadnego oświetlenia, a on leży na środku i chyba znów odpłynął. Złapałem go za rękę i zacząłem ściągać z tej drogi. Zatargałem go na trawnik, przy okazji zdając sobie sprawę, że problem wyszczania już sam sobie ogarną nie kłopocząc się ze ściąganiem spodni. Papier do pakowania prezentów w mojej ręce trochę w efekcie ucierpiał, ale tragedii nie było.

Parę minut później, jak w jakimś przeklętym przeznaczeniu, po tej dróżce zadupnej przejechał samochód. Może by zobaczył tobół na drodze i wyhamował, a może nie. Może by się po tym pijaczku przejechał i go tam zabił. Tego nie wiem. Natomiast wiem, że chwilę wcześniej chciałem do domu iść, bo mi zimno było... ale nie poszedłem.

Minęła prawie godzina od czasu wezwania, kiedy zawodnik znów złapał kontakt z rzeczywistością i tym razem z moją pomocą staną na nogi.
Spróbowałem nawiązać z nim jakiś kontakt. Zaczęliśmy zwyczajowo w takich chwilach, w sensie wybełkotał, że ma nóż, że mnie potnie, trochę mnie powyzywał. Cierpliwie przeczekałem i w miarę szybko przeskoczyliśmy na znajomość i kumplostwo. Dał się w końcu przekonać, że pójście do domu będzie dobrym pomysłem. On szedł przodem, ja za nim, od czasu do czasu lekko go korygując szarpnięciem za kołnierz.

Leźliśmy przez tą naszą wiochę. Wszystkie psy na niego szczekały, a on nie pozostawał im dłużny. Raz się komuś na bramę wyszczał, ale widać było, że z każdą sekundą było z nim lepiej.
Nie szliśmy nawet jakoś daleko, paręnaście minut. Nagle skręcił i zapakował się do jakiegoś domu. Krzyknąłem za nim 'Trzymaj się!', on chyba coś próbował mi odkrzyknąć, po czym, prawie jestem pewien, wypierdolił się jeszcze w wiatrołapie tego domostwa. Chuj tam, ważne, że ciepło.

Rozejrzałem się za kimś trzeźwym, żeby potwierdzić, że gość się nie zapakował komuś do domu losowo.
Obok był warsztat. Światło się paliło. Zapukałem, typ otworzył. Chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że mieszka tu takich dwóch starszych pijaczków. Opis się zgadzał. Życzyliśmy sobie wesołych świąt i ruszyłem w końcu do domu.

Telefon zadzwonił. Obcy numer. Odebrałem.
Pan policjant się pyta co tam u mnie słychać i czy to nie ja wzywałem. Powiedziałem mu, że i owszem, ponad godzinę temu i niech się cieszy, bo gdybym nie został, to mieli by wezwanie w to samo miejsce, ale w innej sprawie.
Podziękował za troskę, usprawiedliwił się, że radiowozu nie mieli, bo 'wyskoczył im zgon', ale już słać mieli. Kolejne życzenia świąteczne i tym razem już naprawdę do domu.

No prawie. Jakimś cudem apteka była jeszcze otwarta. Miałem do odebrania receptę J.
Leki odebrałem i żeby tradycji stało się zadość, to ten jebany, zmaltretowany papier do pakowania prezentów zostawiłem na ladzie.

Chyba skończyło się dobrze.

nieMOTO - WSPOMINKI - To Pana?

Znajomy namówił, żebym we łbie pogrzebał i przytoczył coś z łajdackiej przeszłości. Spróbuję.


To mogło być jakieś dziesięć lat temu. Piękne czasy studenckie. Libacje, beztroska, przygodny seks, kisiel i chleb z dżemem.
Właśnie jest Lany Poniedziałek. Tradycja nakazuje zjechać się do Puław i udać na chlanie pod most na Wiśle. Wejściowe - połówka. Zebrało się nas czterech. Był Fabi, Marcelus, Wrużba i ja.

Pogoda była śliczna. Słoneczko świeciło, cieplutko, żyć nie umierać. Spotkaliśmy się nad Wisłą. Samo miejsce chlania też nie przypadkowe. Pod mostem zamontowane są specjalne rusztowania do konserwacji mostu. Wychodzi się za barierkę, schodzi po drabince na dół. Pod mostem jest maleńkie rusztowanie. Wisi się nad samą Wisłą, most delikatnie kołysze, miejsce idealne.

Zeszliśmy wszyscy, pierwszą flaszkę odszpuntowaliśmy i patrząc na piękną Wisłę po wiosennych roztopach wdaliśmy się w 'polaków rozmowy przy'.

Ciężko mi teraz sobie przypomnieć, czy sytuacja wydarzyła się jeszcze przy pierwszej, czy może przy drugiej flaszce. Siedzieliśmy, gadaliśmy, kiedy ktoś nas z góry zaczął wołać. Wychyliłem łeb i ujrzałem daszek czapki. Kurwa.

Skitraliśmy nienapoczęte flaszki w przęsłach mostu i zaczęliśmy wyłazić. Poszedłem pierwszy. Wspinam się po drabince i zastanawiam się czy to policja czy strażacy miejscy. A wierzcie mi, że moje ówczesne doświadczenia stawiały ten problem wysoko.

W tamtych czasach byłem typowym studentem kierunku inżynieryjnego. Piłem dużo wątpliwego alkoholu, kupowanego w akademikach, cały świat był dla mnie kiblem, miałem już za sobą kilka drobnych wybryków i zatrzymań, a także prób ucieczki przed wymiarem. Z tych najmocniejszych było sikanie pod koła autka strażników miejskich, kiedy Ci byli w środku, chłodzenie taniego winna w miejskiej fontannie, używanie drzwi wejściowych do Urzędu Miasta (gdzie straż miejska miała siedzibę) w ramach otwieracza do piwa, czy wreszcie wtoczenie się po pijaku na czerwonym świetle pod koła auta straży miejskiej (jebane zakończenia sezonów piłkarskich. zawsze to samo).
Słowem, miałem wyrobione swoje zdanie na służby mundurowe. Policja była spoko. Oni mieli z reguły ciekawsze rzeczy do robienia i takie psoty (nie bójmy się użyć tego słowa) w wykonaniu durnego studenciaka traktowali z rozbawieniem, w najgorszym razie z przymrużeniem oka.
Sprawa miała się inaczej ze strażnikami miejskimi. Tu szansa trafienia zakompleksionego leszcza była niewspółmiernie większa. Jakoś tak szedł ten stary dowcip o tym, jak to strażnik zatrzymał pana spacerującego z psem:
- Dlaczego ten pies nie ma kagańca?
- A dlaczego pan nie ma kagańca?
- Bo ja nie jestem psem.
- Bo pana nie przyjęli.

Zawsze istniała taka szansa. No zawsze. W Kraku parę razy mnie tacy przetrzepali, a raz mnie wyliczyli w sumie na 560zł, bo stawianie oporu, bo próba ucieczki, bo cośtam, cośtam. Jaki opór, jaka ucieczka, kiedy ja nabity jak szpadel i na każde jego pytanie odpowiadałem ze śmiechem 'nie'. Po ludzku mogli, mandat za wkurwianie.

No ale mniejsza o większość, wróćmy do tematu. Wspinam się po tej drabince i modle się, żeby to była policja.
Policja. Uff... Na środku stoi lodówka na bombach, ruch na moście wstrzymany. Wyjmują nas.

Wylazłem na górę, z bezczelnym uśmiechem się grzecznie przywitałem, stanąłem przy lodówce i czekam na chłopaków. Kolejno i Marcelus i Fabi, ten sam wyraz ulgi na twarzy, kiedy widzą, że policja. No tylko Wrużba wylazł z tą swoją powagą i rutyną, którą w takich sytuacjach wszystkich rozwalał.

Wpakowali nas do lodówki i zjechaliśmy z mostu w stronę Góry Puławskiej. Zatrzymaliśmy się na parkingu, panowie się do nas zwrócili. Będzie pogadanka. Cztery ostoje niewinności grzecznie siedzą, gotowi chłonąć mądrości płynące z ust stróżów prawa.Widać, że chłopaki w dobrych humorach i cała sytuacja ich trochę bawi.
Połajanka się zaczęła, że ludzie dzwonią, że się denerwują, a po co my tam włazimy, a czemu, i tak dalej, i tak dalej. Całej rozmowy nie pamiętam, tylko tyle, że przebiegała w żartobliwej atmosferze. Dwa kluczowe punkty zapamiętałem:
[Policjant]: Po cholerę tam właziliście? To było bardzo głupie.
[Fabi]: Ja mogę być głupi, jestem z Politechniki.

W tym miejscu policjanty już ledwie powstrzymują śmiech. Zapada żartobliwa cisza... i w tym momencie Wrużba, który dotychczas milczał, z tą swoją pełną podpitą powagą i bez żartów zadaje cios nokautujący:
- Czy mogliby mnie panowie wypuścić przed czternastą, bo mam ślub brata?

Tego było za wiele. Nie wytrzymali. Goście tam płaczą ze śmiechu. W końcu jeden rzuca:
- kurwa chłopaki, przestańcie ludzi straszyć. Idźcie w dół rzeki i sprawdźcie, czy Wisła nadal płynie.

Tak jest!

Pozbieraliśmy graty, grzecznie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy wałem w dół Wisły. Po pewnym czasie wróciłem pod most po ukryty zapas wódki. Imprezę kontynuowaliśmy na wale.
W pełnym słońcu walącym prosto w łby.

Tendencja była spadkowa w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wrużba się najebał pierwszy i kiedy chciał się odlać to się sturlał z wału i nie dawał rady wejść z powrotem. My, jak przystało na dobrych kolegów nabijaliśmy się z niego, zamiast pomóc. Włączyłem nawet dyktafon i nagrałem wtedy kilka minut złotego materiału. Wtedy też do puławskiego żargonu przeszło powiedzenie 'Dzięki Fabi'. Znaczy ono nie więcej jak 'spierdalaj'. Było tak, że Fabi chciał Wrużbę wciągnąć na górę... ale się rozmyślił w ostatniej chwili, ku uciesze gawiedzi. Padło wtedy legendarne, płaczliwym desperacko-pijackim tonem: 'Dzięki Fabi, Spierdalaj Fabi!'.

Śmiechy śmiechami, chwilę później sam się najebałem i sturlałem z tego wału w kałużę, gdzie chwilkę spędziłem, kontemplując złożoność naszego świata.

Tu moja opowieść się kończy, bo następne wspomnienie pochodzi z łóżeczka w domu. Oczywiście nic nie szkodzi, bo opowieść została uzupełniona wspomnieniami postronnych i zamieszanych.

Oddajemy głos koledze Truposzowi.
Jest piękny, świąteczny poniedziałek, jest wcześnie, koło południa. Truposz jedzie z mamą samochodem. Czy wracają z grzybów, a może ze stadniny koni, a może od rodziny? Tego nie wiadomo, natomiast jadą autkiem przez most na Wiśle. Nagle Truposz krzyczy:
- Patrz mamo! To moi koledzy!
Wartki ruch samochodów na trasie Lublin-Radom, piękny słoneczny dzień. Wąskim chodnikiem wzdłuż ulicy idzie dwóch gości. Każdy z nich pół niesie, pół ciągnie po ziemi jakieś ubłocone zmasakrowane coś, więc w sumie jest ich czterech. Obraz nędzy i rozpaczy, widać, że walka na śmierć i życie. Nie poddają się. Prą do przodu.

Oddajemy głos Marcelusowi.
Tu jeszcze słowo wstępu, bo może nie każdy zna. Marcelus to kawał chłopa, naprawdę duży. Bardzo spokojny i miły człowiek, ale kto nie zna, ten mógłby się przestraszyć. Zawsze lubiłem z nim pić, bo nieważne ile bym wypił, on zawsze wytrzymywał dłużej i nigdy nie zostawiał na pastwę.
Tak jak wtedy, na Sylwestrze spędzanym w Krakowie. Mieszkałem na Bronowicach, a chlaliśmy na rynku. Z rynku wracaliśmy z buta. Zgubiliśmy się. Ja gdzieś wpizdu polazłem, a Marcelus w poczuciu obowiązku z nieprzytomnym Wrużbą zarzuconym na ramię, w obcym mieście, próbował znaleźć moją chatę. Szedł twardo, nikogo nie mógł spytać o drogę, bo wszyscy na jego widok po prostu spierdalali, więc twardziel doszedł na Bronowice okrężną drogą, po przystankach autobusowych. Co ciekawe, był tam przede mną, bo ja, choć szedłem krótszą drogą to jednak większość na czworaka.
Chyba tylko raz mi się udało go dobrze schlać, ale to aż musiałem się uciec do miksu wódki z szampanem. Poza tym kiedyś też Marcelus się najebał i wypowiedział wojnę chodnikowi. A, że w tańcu się nie pierdolił, to załatwił sprawę szybko i z klasą - wyjebał chodnikowi z bańki. Fachowo, centralnie czołem.
Długo miał ksywę 'Jednorożec'.
Odbiegłem, znowu. Wracam.
Marcelus opisuję naszą drogę powrotną jako ciężką przeprawę. Okazało się, że za punkt honoru (nad wyraz zabawne!) wybrałem sobie wyjebanie nas. To znaczy on mnie niósł, a ja sabotowałem. Kawał drogi z tego mostu do mnie. Dzielnie dawał radę, nie pierwszy raz.
Wyjebałem go dopiero pod moim domem.
Na beton, przy postoju taksówek.
Pełnego taksówek.
Jeszcze przez długi czas panowie taksówkarze kłaniali mi się ze śmiechem w pas. Wszystko to znajomi mojego taty, więc i mnie kojarzyli. Tak, zawsze byłem ojcowskim powodem do dumy.

Oddajemy głos mojemu tacie.
Mamy ten piękny świąteczny poniedziałek. Jest trochę po południu. Rodzinka gdzieś wybyła. Tatuś sam w domu, leniwie przed telewizorem. Spokój, sielanka...
Ktoś puka.
Tata otwiera drzwi. Za drzwiami stoi ogromny facet. Ujebany w błocie, poobijany, z oczu bije nieustępliwy upór. W ręce trzyma jakieś całkowicie zmasakrowane chuchro. Unosi w ręce to coś i pyta:
- To pana?

Tatuś tylko palcem wskazał miejsce gdzie złożyć.

I w sumie to by było na tyle. Jeszcze końcowym słowem dodam, że Wrużbe w końcu nieco ocucili i donieśli na to wesele brata.




poniedziałek, 22 grudnia 2014

nieMOTO - Kolejny reset firmowy

Firmowa imprezka zbliżała się wielkimi krokami. Tym razem oryginalnie postanowiliśmy, że na imprezie się najebiemy.

Wyczekiwany dzień nastąpił. Przetrwaliśmy w robocie i równo z dzwonkiem wyskoczyliśmy na browca do knajpy obok. Przed browarem jeszcze zaliczyłem tłuściutkiego kebaba (chlanie na głodnego jest słabe), po czym zacząłem się nawadniać browarami. Radziłem Czarkowi, żeby zjadł coś tłustego, ale on wiedział lepiej. No kurwa wiedział.

Po zrobieniu dwóch browców w miłym towarzystwie udaliśmy się na imprezę, która miała odbyć się w wynajętym klubie. Zapowiadało się interesująco.

Impreza była w stylu lat 20stych. Masa ludzi się poprzebierała, klimacik wytworzył się fajny. Sam klub na pełnym wypasie. Szwedzki stół z wyszukanym żarciem, na piętrze kasyno (opcja grania na hajs wyłączona), do tego drugi bar, duży parkiet i kapela (ludzie z firmy mają kapele i naprawdę dają czadu). Dodatkowo lokal miał dobre wietrzenie, zero zaduchu. Doskonałe warunki startowe do odjebania czegoś głupiego.

Zaczęło się niewinnie. Jakiś podły browar, trafienie zera w ruletce (na sztuczny hajs kurwa!), żarełko, pogaduchy z ludźmi, pełna kulturka, bez patologii.

A potem pojawił się Misiek.
I Misiek oznajmił, że będzie ponownie ojcem.
I Misiek zamówił pierwszą i zdecydowanie nie ostatnią kolejkę Tequili.
I wszystko się spierdoliło.

Lało się mocno i szybko. Cytryna cierpka, sól pojebałem, bo dziwnym trafem kebab się zaczął upominać i źle mi się kojarzyło. Za to Czarek z Miśkiem, w skowronkach walili jednego za drugim. Pijacki skład osobowy nam się szybko powiększył i wyścig się skończył. Zaczęły się pogaduchy, pijackie przemyślenia, wielkie wyznania i rzewne oświadczenia. Impreza nad wyraz fajnie się rozwinęła, ludzie dopisali i było wesoło. Niestety doświadczenie mówiło mi, że to jest ten chwilowy moment uniesienia, kiedy wóda stopniowo zajmująca teren daje podpuchę i podszeptuje, że można grzać dalej, choć tak naprawdę zakończenie już zostało napisane.

Zacząłem szukać potwierdzenia moich słów i wtedy zobaczyłem Czarusia. Mądra głowa zaczął pić na głodnego, obecnie już się zataczał i zaczynała mu się włączać jego bokserska fascynacja. Namówiłem go, żebyśmy sobie trochę odpuścili. Zgodził się (o dziwo jeszcze z górki pijackiej nie zjeżdżał), zamelinowaliśmy się na jakiejś kanapie i leniwie oglądaliśmy pląsy na parkiecie. Chwila przerwy tylko. O nic więcej nie prosimy, zaraz znów pobalujemy.

Nie kurwa. Nie da się.

Paru ziomów wypatrzyło naszą kanapę i z radością się do nas przysiedli. Oni i ich wiaderko z lodem, z którego wystawały łby flaszek. No kurwa nie da się schować.
W ruch poszła biała wódka. Po piciu Tequili była to niemiła niespodzianka. Trzeba było zapijać. Z początku piwem, ale na szczęście koledzy poratowali wodą. Trzeba było spierdalać byle dalej, bo wieczór się chylił ku końcowi w trybie przyspieszonym. Złapałem Czarka i wytargałem na zewnątrz.

W Czarku zaczynały zanikać umiejętności lingwistyczne a za to już się budził Rocky. Czas był najwyższy się ulotnić.

Pizgało trochę, nie mieliśmy kurtek. Firma była niedaleko, a koło firmy murek do siedzenia idealny. Tam się ukryjemy, tam nas niewinnych nie będą próbowali poić wódką. Plan był dobry, ale Czarek był już w swoim świecie sparingów. W sumie czemu nie. Zabrałem go za firmę na duży parking i tam urządziliśmy sparing. To znaczy Czaruś próbował mnie trafić, ja się nie dawałem. Trochę ruchu dobrze nam zrobi i trochę baniacza oczyści. Sam też ruchu potrzebowałem, bo choć o niebo w lepszym stanie od Czarka byłem, to też lekko trafiony. Przykładem to, że kiedy Czaruś zniecierpliwiony brakiem sukcesów w trafianiu mnie poszedł na ostro... i wyjebał na beton, to ja się z tego śmiałem, zamiast mu pomóc.

Dobrą zabawę przerwał ochroniarz, który musiał nas zauważyć na kamerach. Przyleciał i krzyczał, że wzywa policje. Pośmialiśmy się chwilę, wyjaśniliśmy, że zabawa, przeprosiliśmy i poszliśmy sobie siąść na murku. Wyglądało na to, że wychodzimy na prostą.

I pewnie byśmy wyszli, gdyby nie ten Chłyst. Podszedł do nas i zaczął wyjeżdżać z klasycznym 'czy jest tu jakiś cwaniak'. Znaczy piątaka chciał. Zaczął gadać, że kravke trenuje, co było samo w sobie wyzwaniem, któremu Czarek oprzeć się nie mógł.

Chciałbym powiedzieć, że próbowałem to przerwać, że pomóc chciałem, ale okazało się, że Misiek też się tam pojawił i w jego wersji siedziałem na murku, śmiałem się i dopingowałem ten pojedynek gigantów.

Piękny obrazek. Stoi ziom i grozi, na przeciw stoi Czarek i próbuje sklecić choć jedno słowo zrozumiałe dla otoczenia. Chwieje się na nogach i ewidentnie grawitacja zaczyna zyskiwać tam widoczną przewagę.

W skrócie wyglądało to tak.
- daj piątaka albo Ci jebnę, nie żartuję!
- fsafqwefsdf...
- dajesz!
- dasdada

W tym miejscu następuje eskalacja konfliktu. Chłyst, który nie miał prawa zrobić nic więcej poza pustą groźbę jednak robi i próbuje Czarusiowi wypłacić. Czaruś w tym momencie prezentuje krótki praktyczny wykład na temat istnienia odmiany pijanego boksu. Pogibał, pogibał, trafić się nie dał, a sam wystosował lepe na pysk Chłysta.

Zapadła cisza. Wszyscy w szoku. No wszyscy poza Czarusiem, który tam dalej w swoim własnym świecie się gibał i coś tam pod nosem mamrotał. Chłyst zmienił strategię:
- daj piątaka albo dzwonię po policję!

Koniec zabawy, szybki powrót do rzeczywistości, z której chyba wszyscy wypadliśmy. Pozbieraliśmy z Miśkiem Czarka i wracamy do klubu. Po drodze mijamy jakiś inny klub, czy kasyno. Okazuje się, że Chłyst zna się z ochroniarzami i właśnie im opowiada swoją wersje. Wyszło do nas trzech. Wygląda na to, że koniec życia jest bliski.

Na szczęście do niczego nie doszło, bo obok jest nasz klub i tamci ochroniarze nas przejęli. Wróciliśmy na dół, sprawa się uspokoiła, Czarek się trochę przekimał w fotelach (w końcu nikt wódy nie wciskał), po czym zamówiliśmy taxi i pojechaliśmy do dużego pokoju.

Potencjał imprezy był ogromny i z tego co wiem, to ludzie bawili się wyśmienicie. My chyba za bardzo chcieliśmy. Dobrze, że zjadłem tego paskudnego kebaba, bo byśmy obaj beton wycierali.

sobota, 13 grudnia 2014

nieMOTO - Pizza bez rewelacji

Trzebinia.
Idę jakimś zadupiem strasznym. Jak do tego doszło?
Bardzo prosto. Auto się wzięło i zjebało, a sprawdzony magik w Trzebini rezyduje. Wyszło, że zajmie mu ze dwie godziny. Siedzieć mi się tam nie chciało. W świat ruszyłem.

Jakieś pół godzinki marszu i jestem w samym centrum Trzebini. Piękny rynek, zero ludzi, jest dobrze. Ruchy swoje kieruje do słynnego baru "nie Prosiaczek, nie Tygrysek, a już na pewno nie Kłapouchy".
Przed wejściem lekka zwieszka. Zdałem sobie sprawę, że jestem słabo wyjściowy. Rano drewno rąbałem, z psami się szwendałem, a teraz stoję przed wejściem w upierdolonym dresie. Co ludzie powiedzą. Zwieszka trwała krótką chwilę, bo sobie przypomniałem, że chuj mnie obchodzi co ludzie powiedzą.
Wszedłem.
I się kurwa nie wyróżniłem.

W menu na bogato. Jest pizza, jest kebab. Dylemat miałem straszny, póki nie znalazłem pizzy kebab. Teraz już tylko kwestia zamówienia.
[Ja]: dzień dobry. pizze kebab poproszę średnią.
[Miła Pani]: średnią, czyli małą?
[J]: Nie małą, tylko średnią.
[MP]: My nie mamy małych. Średnia, duża i mega.

Pani kochana.... no proszę... prosz... ja miastowy. Mnie trzeba nasmarować przed wyruchaniem. Takie marne zagrywki z nazewnictwem to ja czytam między.

[J]: To środkową.
[MP]: Na wynos?
[J]: Na miejscu.

Teraz, jak o tym myślę, to jej zdziwienie mieszane z niedowierzaniem powinno mi powiedzieć, że chyba jednak nie do końca rozumiem reguły tej gry.

Pani zamówienie przyjęła. Czekam i chłonę folklor. To znaczy chciałem chłonąć, bo okazało się, że jest normalnie i bez patologii. Jakaś rodzinka, czy dwie, kilku w dresach jak ja, jeden najebany ziom, który chyba zapomniał co zamówił, bo próbował brać wszystko co wydawali. Bez rewelacji.

Pizza Kebab!
Podszedłem, popatrzyłem i dałem radę powiedzieć jedynie krótkie "oj".
Pizza była szeroka jak opona do Stara, gruba jak bochenek chleba. Z pół dorodnej kozy dało na to coś swoje mięso. Serem zajebane po same brzegi. Na to jeszcze pomidor i kiszony ogórek. Czekałem tylko jak mi Miła Pani życzy powodzenia. Nie życzyła.

Zaniosłem to bydle do stolika i rozpocząłem nierówny bój.
Pierwszy kawałek wszedł jak złoto. W smaku była idealnie paskudna. A idealnie, bo taki syf się idealnie wpieprza na najebce o 4 rano.
Drugi kawałek zmęczyłem. Przy trzecim zacząłem oszukiwać. Wybrałem najmniejszy i na pograniczu utraty przytomności w siebie wepchnąłem.
Ten trzeci był bardzo ważny. Dwa kawałki to ledwie ćwiartka pizzy, a trzy kawałki to już prawie połowa. Dodatkowo ten trzeci kawałek dodał mi trochę godności i nawet patrzyłem Miłej Pani w twarz, kiedy żebrałem o zapakowanie na wynos.

Będę miał obiad do pracy na cały tydzień.