czwartek, 28 kwietnia 2016

MOTO - Kilka z dojazdów.

Dziś dwie, wczoraj dwie.

Testowy w drodze do pracy jest w lewo. Niezła widoczność, fajny profil, dobry asfalt, tylko ten jebany wyjazd z osiedla 50m za wylotem psuje zabawę. Tym razem nie miało to znaczenia, bo padał deszcze i było 4 stopnie wszystkiego. Wiadomo, testowy na kwadratowo.
Startuje ze świateł prawym pasem, spokojny miarowy rozpęd, bez lambady dupą. Obok równo leci biała astra2. Z początku nie zwracałem uwagi, ale astra szła obok całą prostą poprzedzającą testowy. Wpadamy w testowy, ja zewnętrznym, astra wewnętrznym.
Nie muszę patrzeć i wiem, że w astrze siedzi znudzony 30+, w drodze do pracy, któremu figle w głowie. Teraz się zaśmiewa, bo oto wielki cwaniak z czarnej chabety ledwie zakręt jedzie. Rozumiem go i nie wykluczam, że na ciepłym suchym mu kiedyś przed nosem poleciałem. Rozumiem i szanuje.
Na wyjściu widzę ruch na wyjeździe z osiedla, niby podporządkowana, ale chuj wie. Astra trzyma się z boku, nie mam gdzie uciekać, więc przezornie odpuszczam, żeby nie musieć mocno hamować w razie W. Astra odpuszcza ze mną. W tym momencie autko z podporządkowanej wytacza się na mój pas, hamuje, wręcz słyszę śmiech kierownika odjeżdżającej astry, do czasu, bo autko wymuszające robi lepszy manewr i oto wtacza się na lewy pas, wprost przez teraz gwałtownie i ze ślizgiem hamującą astrę. Mijam prawym pasem, głowę mam odchyloną do tyłu, żeby bardziej uwydatnić mój rechot.

Druga akcja ledwie 2 minuty później. Nie tyle akcja, co właściwie jej brak. Start z pierwszych świateł za krzyżówką Monte Cassino/Kapelanka. Długa prosta, wyjątkowo o tej porze pusta, start z PP, szkoda, że mokro.
Lecę prawym pasem, widzę ruch na podporządkowanej po prawej. Nie zastanawiam się, działa wyrobiony odruch, rutyna. Szybki rzut oka w lewe lusterko i zmiana pasa na lewy. Takich zagrań dziennie masa, każdy ogarnięty motocyklista robi to bez zastanowienia. Czy musiałem? Nie musiałem, po prostu zmniejszam ryzyko potencjalnie niebezpiecznych sytuacji.
Tym razem sytuacja ma miejsce. Autko wyjeżdża z podporządkowanej bez zatrzymania (dam głowę, tam jest znak STOP), kiedy jestem na tej samej wysokości. Bez patrzenia w lewo.
Czy wyjechało, bo zrobiłem miejsce? Wątpię, patrzyłem na kierowcę i jeśli nie potrafi patrzeć uchem, to nie widział mnie. Czy zdążyłbym wyhamować, gdybym był na prawym pasie? Biorąc pod uwagę mokro, zimno i czas na reakcje, nie wyhamowałbym. Zatrzymałbym się na masce autka, kwestia, czy byłbym nie obesrany na tyle, aby zakończyć manewr w pionie, a nie ślizgiem pod koła. Koniec końców to nie ma znaczenia, bo nic się nie wydarzyło. Rutynowo robię takich manewrów setki i nic się nie dzieje, bo kierowcy mnie widzą, bo nie wyjeżdżają w tym krytycznym momencie, kiedy na sensowną reakcje już za późno. Setki teoretycznie niepotrzebnych manewrów, by właśnie tego jednego uniknąć. Piszę to tak względem tego częstego smutnego pierdolenia, że czasem motocyklista nie może nic zrobić, jest tylko ofiarą. No dobra, może i czasem tak jest, ale motocyklista może mocno popracować nad mocnym zmniejszeniem występowania tego 'czasem'.

Obwodnica, dziś już trochę ładniej. Dalej pizga, ale droga w miarę sucha.
Obwodnica, lewy pas, a na nim osobówka, niespełna 90km/h, włączony lewy kierunek, prawy pas pusty.
Bujam chwilę za tym autkiem, bo trochę się obawiam wyprzedzania prawym pasem. Znaczy, często wyprzedzam prawym pasem, jak czuje pewniaka. Tym razem nie czuje.
Bujam się to 90 i kurwica lekko bierze. Pajęczy zmysł się odzywa, no ale kurwa ile można. Prawe lusterko, prawy kierunek, jedziemy.
I teraz, czy kogoś z tu obecnych dziwi, że to autko, z włączonym lewym kierunkiem, wyjebało na prawy pas, kiedy je mijałem? No chyba nikogo. Dalej, czy kogoś dziwi, że za kółkiem siedziała babinka, na oko 160 letnia, która drogę obserwowała przez otwór w kierownicy? Też nikogo. Dziwić tylko może, że tym pasem cięła aż 90. Do pełnego obrazu brakowało, żeby jechała 40.
Ja rozumiem, że ona daje z siebie wszystko, że być może długo biła się z myślami, czy na tę autostradę wyjechać, no ale znalazła się tam i była zagrożeniem. Przeraża mnie, jak wielu starych ludzi jeździ po naszych drogach, choć już dawno nie powinno. Nie chodzi, żeby ich z drogi wyrzucić, bo jest wielu starszych kierowców, którym ze swoim młodzieńczym refleksem i tak do pięt nie dorastam, chodzi tylko o okresowe badania dla starszych kierowców. Potencjalni zabójcy są na drogach. Żeby daleko nie szukać, to już w tym roku kierowca 70+, na lewoskręcie, posłał do grobu młodego chłopaka, który jechał swoje. Słabo.

Ostatnia akcja, cudo, wspaniała. To samo miejsce, gdzie wczoraj rutynowo pas zmieniałem, dziś zajebane po brzegi. Przebijam się środkiem przez korek. Zwykle miejsce jest, czasem pojedyncze autko stoi na linii, czasem ten drugi zrobi jeszcze więcej miejsca, jakoś leci. Tym razem oba autka zjechały do środka, prawie stykając się lusterkami. W tej sytuacji było tak dużo symetrii. Oba autka czarne, osobówki podobnych gabarytów, równo stoją i równo blokują. Zajechałem od dupy strony, czekam na miejsce. Obaj zobaczyli mnie w tym samym momencie, obaj wrzucili kierunki w tym samym momencie, obaj równo zjechali, robiąc miejsce.
Oto ja i moje Morze Czerwone!


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

nieMOTO - Koncert we Wrocku

Piątek, 16, długo wyczekiwany piątek. Jedziemy do Wrocka na koncert Moderata.
Z roboty wystrzeliłem jak z procy. W plecaku 3,5 litra łychy, na drogę. Do tego zabrałem Zombiaki, Fasolki, Jungle Speed i kilka talii 7th sea. No jeszcze majty na zmianę i szczoteczkę do zębów.

Zbiórka w Burger Kingu, na dworcu. Rzuq i Basia stawili się parę minut po mnie. Plan był prosty, ja zwiozę łychę, Rzuq kole.
Kurwa, przyniósł pepsi twist. Nic to, będziemy walić po drodze cuba libre, z tym, że łycha zamiast rumu, i pepsi twist zamiast koli z cytryną. Ale to zaraz, póki co jesteśmy w BK.
Na start potrójny łuper. Trzeba dać dobrą, mięsną zaprawę, bo szykuje się niezłe grzanie w pociągu. Przyznam, że wolę podwójnego, bo przy potrójnym już nie czuć warzyw.

Zjedli, do pociągu poczłapali. Kubki wyjęli, łyche i pepsi rozlali, pierwsza kolejka poszła zanim ruszyliśmy.
Nie ukrywam, byłem trochę zaskoczony obrotem spraw. Mamy swoje lata, nie musimy iść w wersje full budżetową. Alko nabraliśmy z nadmiarem, gotowi częstować innych podróżników. Mieliśmy nawet zapasowy kubeczek i lejek, gdyby chlanie poszło w wartości hurtowe. A tu dupa, wszyscy grzecznie podziękowali i dalej zaczytywali się w swoich notatkach. Co się dzieje z tymi młodymi ludźmi? Jebany kapitalizm.

Częstochowę przywitaliśmy już lekko zrobieni, po kilku partyjkach zombiaków. Czas leciał szybko, łycha się lała, ani się obejrzeliśmy, jak było Opole, a potem jakiś usłużny ziom podpowiedział, że warto gry składać, bo oto już Wrocław.

Zajechaliśmy. Na stacji czekał na nas Sebu - człowiek legenda agiehowskiego akademika Kapitol. Na drzwiach w pokoju miał tabliczkę z owczarkiem niemieckim i podpisem 'Sebu tutaj pilnuje'. Za oknem trzymał swoją kupę w słoiku, a w starkrafta, jak w miłości, nie wydawał reszty. Jego wyprowadzka do Wrocka była dla nas wielkim ciosem. Teraz czekał na nas z wielkim transparentem. "Michael, Barbara + syn", napisane cyrylicą. Od dziś mam nową ksywę: CbiH.

Zapakowaliśmy do sebowego, rodzinnego passerati i wyruszyliśmy w sentymentalną podróż po Wrocławiu. Lubię to miasto, parę razy przemierzałem te ulice na czworakach, w niewiedzy.
Cel, Mysiwór, takie ładne osiedle we Wrocku. Zamelinowaliśmy się, gospodyni uraczyła nas pyszną, domową pizzą, a potem było grzanie aż do zejścia.

W sobotę rano pogoda była jeszcze znośna. Zrobiliśmy sobie zapasy alko na drogę i wyruszyliśmy. Naszło mnie, żeby odwiedzić sklepik Miłozwierza. Kto nie zna, niech poklika na buniu i poszuka. Sklepik zoologiczny, prowadzony przez dziewczynę, która tworzy wyjebiste rysuny z kotami w roli głównej.
Podróż na drugi koniec Wrocka, tramwajami, w zaduchu, na alko-zejściu. Warto było. Ani trochę się nie zawiodłem. Laska super fajna, zrobiła dla mnie na szybko osobistego rysuna i przy okazji, bez obciny, ściągnęła tęgiego łyka naszego eliksira.

Powrót do centrum na szamę. Sebu chciał nam zaimponować i zabrał nas do restauracji, której nazwa łamie przepisy. Na zupę czekaliśmy zaledwie 43 minuty, natomiast udało nam się wyjść z tego cudownego miejsca po zaledwie dwóch godzinach. Nie szczędziliśmy Sebusiowi szydery.

Powrót do domu, podmycie i już jesteśmy gotowi na gwóźdź programu - koncert Moderat. Pierwotnie koncert miał być gdzieś w centrum, ale odzew był konkretny, sporo ludu, także przenieśli na jakieś całkowite zadupie Wrocka, istny koniec świata. 5 minut piechotą z chaty Seby.
Idziemy, deszczyk kropi, pogoda chujowa, ludzi wkoło cała masa. Nie może być źle. Znaczy może i może.
Przed wejściem wysypałem garść miedzi z kieszeni, sprawdzić, czy mam na ewentualną szatnię, bo przecież za szatnie kartą nie zapłacę.
Rzuq: Ej no, dałem 130zl za bilet, przecież nie każą mi jeszcze płacić za szatnię, nie? Nie?

Szatnia 3 ziko od rzeczy, w sensie jak mam bluzę i kurtkę, to pan mnie liczył 6 ziko. Dobry początek.

Na miejscu byliśmy po 19, Moderat miał grać o 21, wcześniej miał grać support. Koło 20 wtoczył się gość, odpalił jakiś ambientowy kawałek 5minutowy, skończył, zebrał brawa i sobie poszedł. No i chuj, no i cześć.

Nie chciało mi się czekać na sali. Stanąłem sobie w przejściu i obserwowałem przypadki socjologiczne. Masa ludzi, którzy tak desperacko się starają, żeby wyglądało, że się nie starają. Wystudiowane miny, pełne zblazowania, pogardy i nudy. Nie, że wszyscy. Była cała masa pozytywnie nastawionych ludków, od których życzliwość wręcz biła, natomiast jak dla mnie za duże stężenie ludzi przekonanych o swojej intelektualnej przewadze nad resztą nieprzebudzonego motłochu.

Punkt 21, weszli na scenę, po setkach nóg pociekło z wrażenia. Odpalili. Miło było usłyszeć ich na żywo, natomiast przeszkadzało mi, że kawałki wzbogacone o jakieś dubstepowe wstawki. Dużo klepy było. Oświetlenie całkiem fajne, show w zasadzie świetne, natomiast jestem już na to za stary i tego nie oszukam. Za dużo rzeczy mi przeskadzało. To, że ludzie palili na sali. Pół biedy jak blanty, ale fajki strasznie cuchnęły. Przesunąłem się na koniec sali, bo miałem juz zawroty głowy, obawiałem się jakiś rewelacji. Przebiłem się na tyły, tylko po to, żeby zobaczyć, że Moderat zszedł ze sceny i obecnie widownia pracuje na bis. Spojrzałem w zegarek, grali trochę ponad godzinę. No kurwa, jeszcze te braki w suporcie. Czułem się trochę podymany.

Koncert się skończył, zapakowali nas w autobusy i wywieźli do centrum. Niby miał być jakiś afterek, ale oczywiście dobrze płatny. Kurwa, co tu się dzieje. Nie tak to sobie wyobrażałem.

Rynek wrocławski, noc, zimno, deszcz, wkurw po koncercie, który niby był, ale tak trochę nie. Na otarcie łez wlazłem do tego przeklętego KFC i zamówiłem kubełek. To był czysty akt desperacji, było ze mną źle. Po kubełku ruszyliśmy w rynek. Zimno i deszcz, kluby zajebane pijanymi studenciakami, w zasadzie nie mamy tu czego szukać. W końcu znaleźliśmy klub, w którym dało się usiąść na schodkach, co by wypić choć jednego drina i dać w długą do domu, w poczuciu spełnionego obowiązku.

Drin wszedł jak złoto, trochę uspokoił skołatane nerwy. Wytoczyliśmy się do taxi. W tym miejscu wydarzyło się coś, z czym nie mogę przejść do porządku dziennego. Stoimy, czekamy na taxi. Mija nas podpita grupka mieszana. Z początku nie zwróciłem uwagi, póki nie poczułem jak ktoś mnie mizia po rowie i pcha palucha w dupę.
W tym momencie zrozumiałem, czemu kobiety często nie reagują na takie akcje. Proste, są w szoku i potrzebują czasu, żeby zdać sobie sprawę, że to się naprawdę stało. Otrząsnąłem się i spojrzałem na grupę, która nas minęła. Najebana laska, jakby nic się nie stało, szła sobie dalej. Przez chwile korciło mnie, żeby coś z tym zrobić, nie wiem, zajebać facetowi, z którym szła, czy choćby ją opierdolić, w końcu jednak spuściłem głowę i nie zrobiłem nic. Tak, wiem już jak czują się dziewczyny.
Zawsze wydawało mi się, że takie rzeczy robią najebane, świńskie złamasy, ale to Wrocław, miasto kultury, tu panie wpychają panom palec do dupy.

Taxi zawiozła nas do domu, zgruzowałem się do wyra i cicho łkając, zbrukany, zasnąłem.

Pobudka rano, prysznic, szorowanie rowa, pyszne śniadanko, jazda na dworzec, ciepłe pożegnanie z Sebusiem i oto jesteśmy znów w pociągu. W ruch poszła resztka łychy, do tego zombiaki. Ani się obejrzeliśmy, a wysiadaliśmy w Krakowie. Podróż skończyliśmy tak, jak zaczęliśmy - łuper w BK.

Wynik wyjazdu ogólnie OKplus. Koncert słaby, palec w dupie słaby, pogoda słaba, ekipa nadrobiła.

MOTO - Debil z Zafiry

Spotkaliśmy się na początku oesu Zabierzów-Balice. Od razu ładnie się przedstawił. Czarny Opel Zafira, rejestracja zaczynała się na WE, reszty nie zapamiętałem, a szkoda.
Poznaliśmy się tak, że wyskoczył nagle na przeciwny pas, kierunek wrzucając równo ze skrętem kierownicy. Nie zamierzałem wyprzedzać, bo był spory ruch, ale jechałem zaraz za nim i ten manewr rzucił mi się w oczy. Zafira dostała wyższy priorytet w systemach monitorujących.
Jak mówiłem, nie wyprzedzałem, bo był ruch. Bo z przeciwka leciało autko. Dla moto miejsca na spokojny manewr nie było, ale dla Zafiry i owszem. Te z przeciwka na pobocze, wyprzedzane Audi hamuje i też pobocze, ja oglądam to z większej odległości, gdyż swoje hamowanie zacząłem równo z rozpoczęciem manewru Zafiry.
Udało się, przeszli.

Ślepy prawy, za rogatym ranczem, kawałek prostej, potem lewy łuk, kawałek prostej z domkiem i podporządkowaną, a potem kolejny lewy łuk z widocznością ograniczoną bujnie rosnącymi krzakami. Podwójna ciągła oczywiście.

W tym miejscu wziął się za wyprzedzanie kolumny trzech autek. Nie zastanawiałem się, czy tam przypadkiem nie leci autko, bo byłem tego pewny. Pomiędzy krzakami przebijały światła. Znów oglądałem z pewnej odległości, bo nie chciałem być pozbierany przez odbite autko, czy jakieś fruwające części. Hamowanie, trąbienie, znów bez szwanku. Kolumna rozbita, w sensie ostatni wyhamował i zrobił miejsce, bo pierwszy zauważył co jest grane. Autko z przeciwka nie uciekło do rowu. Trafiło na kierowcę, który nie ogarnął na czas. Milimetry.

Pierwsze nowe rondo w Balicach, trąbi, bo przecież leszcze dookoła za wolno, a na rondzie brak miejsca do wyprzedzania.

Wzdłuż lotniska na podwójnej ciągłej z potencjalnymi czołówkami.

Drugie nowe rondo, wjeżdża z wymuszeniem, trąbienie też jest. Może on rannego wiezie? Psa do weta? No przecież nie można być aż takim chujem bez powodu.

Włączamy się do ruchu na obwodnicy. Długi rozbieg. Autko 'jakiegoś leszcza', potem Zafira, potem ja, nadal z odstępem.

Jakiś Leszcz wrzuca lewy i powoli zmienia pas, Zafira odbija w lewo i zaczyna wyprzedać Jakiegoś Leszcza pasem, na który Jakiś Leszcz właśnie się włącza. Odbija w ostatniej chwili, bez otarcia. Dolatuje, zaglądam przez szybę, Jakiś Leszcz okazuje się młodą dziewczyną, aktualnie nieźle przestraszoną. W tym czasie Zafira już komuś zderzak pucuje, bo mu lewy blokują. Trzymam się z tyłu, czekam co teraz wymyśli. Nic mu nie wymyślili, znaczy ktoś miał już dość poganiania długimi i przy pierwszej okazji schował się na prawy pas, z hamowaniem. Zafira poszła dalej. W końcu zabrakło celów. O dziwo, zjechał na prawy pas. Wyprzedziłem go lewym, przy szoferce zwolniłem, zajrzałem do środka. Żadnych postrzelonych przyjaciół. chorych psów, czy rodzących żon. Po prostu jeden skończony skurwiel za kółkiem.
Poleciałem trochę do przodu, odwróciłem się i wykonałem gest pukania się w czoło, znaczy w kask. To było wyjątkowo głupie z mojej strony, bo w pustej bani debila zagrało i teraz ja stałem się nowym celem. Zeskoczył nagle na lewy pas, zaraz za mnie i zaczął dociskać gaz, zbliżając się. Gdybym mi GSa, to chyba teraz byłoby mi bardzo smutno, natomiast moja Vka miała spory nadmiar. Wybrałem spod nadgarstka, lekki tetris między wrakami i już jestem kilka aut przed nim, on zblokowany. Liczyłem, że zjedzie tym zjazdem co ja. Autentycznie byłem psychicznie gotowy na konfrontacje, łącznie z porannym, poniedziałkowym napierdalaniem się na poboczu.

Pojechał prosto. Szkoda, że nie miałem kamerki. Byłby teraz sławny.

czwartek, 7 kwietnia 2016

nieMOTO - jedno małe po pracy

Szef przyjechał w odwiedziny, a że spoko gość, to jedno po pracy wypadało zrobić. Środek tygodnia, bez patologii, no bo co może pójść źle?
Cały dzień mitingów, bania pęka, więc 17 powitałem z radością. Pogoda fajna, humor jest, czas na degustacje. Start w Pincie na Floriańskiej.
W ruch poszły ipy i stouty, znaczy ja na z góry okopanych pozycjach, znaczy dwa razy west coast IPA, a później się zobaczy. Zamówiliśmy też żarcie, co było świetnym pomysłem. Okazało się, że mają tam wyjebane burgery, znaczy smaczne i duże.
Kilka piwek później, w jeszcze lepszych humorach, skierowaliśmy się na Kazimierz. Po pijaku na Kazimierzu w zasadzie zawsze obieram jeden punkt. Pijalnia wódki.
Wbijamy do środka, Żytnia za 4 ziko od strzała, do tego woda z ogórków. Bigos i żurek się grzeje, mięso do maczanki gotowe, a w tle leci Francesco Napoli. Cudowne miejsce.
Kilka bań na rozbieg, potem żurek i maczanka, w międzyczasie nutkę zmieniliśmy na Lombard, jakiś ziom zaczął śpiewać i umiał to robić, słowem zwykły wieczór w tym miejscu. Barman był zachwycony postawą szefa. Nie przywykł do patrzenia na obcokrajowców, którzy grzeją czystą. Widocznie Finowie nie za często bywają gośćmi tego przybytku. Co prawda mój szef jest Szwedem, ale oni tam wszyscy dobrzy do wódy.
Problem z tym barem jest taki, że jest doskonale przystosowany do picia. Jest dobre, ciepłe żarcie, można wypić więcej niż zwykle. Gdzieś po drodze trafił się Krzysio, stary znajomy, którego obecność sugerowała, że impreza się skończy na czworaka za dwa dni, na szczęście się nie udało.
Pozbieraliśmy się parę minut po 22. Udało się wstać i wyjść o własnych siłach, co wcale nie jest oczywiste. Nawet okazało się, że mam szansę złapać ostatni pociąg.
Odprowadziłem szefa, odlałem się w Holiday Inn, po czym z buta na peron. Całe 10 minut czasu.
I kurwa teraz najtrudniejsze. Jak tu nie obudzić się w Krzeszowicach. Znaczy mi się wydawało, że wcale nabity nie jestem, ale to ta jebana maczanka i żurek oszukiwały. Miałem w sobie niespełna pół litra wódy i kilka piw. W pociągu ciepełko, cichutko i miło. Twardo założyłem, że nie zasnę. Plan żyleta i do wykonania, acz nie do końca jestem pewien jakim cudem pociąg stojący na dworcu głównym nagle znalazł w biznes parku. Wot technologia. Chciałem wstać i resztę drogi tak spędzić, tylko jakoś nie wyszło. Mrugnąłem okiem, jeb znowu teleport. Stoimy na jakieś stacji, ciemno trochę. Zerwałem się i lecę do drzwi, no bo chuj wie. Ryj wystawiłem, spłoszonym wzrokiem się rozglądam po okolicy, gdzie ja kurwa jestem.
- To jest Rudawa.
Roześmiany, dziewczęcy głosik mi oznajmia. Ufnie wysiadam, pociąg odjeżdża. Tak, teraz widzę, to moja stacja.
Lubię czasem lekko podkręcić fakty w moich opowiastkach, ale samych wydarzeń nie zmyślam. To naprawdę miało miejsce. Pociąg odjechał, jest Rudawa, jest północ, jest ciemno jak w dupie, a na stacji stoję tylko ja i młoda, zajebista laska. Rozbawiona moją nieporadnością. Jest śliczna do tego stopnia, że przyznałbym to na trzeźwo, problem w tym, że za chuj bym jej nie rozpoznał.
No więc jestem na tym dworcu, jest śliczna dziewczyna i ja. Przez głowę mi leci, że dla niej ta sytuacja może nie być taka cukierkowa. No niby się śmiała, ale koniec końców wysiedliśmy tylko my i oto jest sama z jakimś pijanym, grubym, dziwnym typem. Postanowiłem ratować sytuację.
- jestem Paweł i nie mam złych zamiarów
Słowo daję, prawie się tam wyjebała ze śmiechu. Przedstawiła się, ale naturalnie imienia nie zapamiętałem. Kurwa, może to mi się śniło? Chyba napiszę na spotted: Rudawa.
Idziemy razem z tego dworca, w zasadzie jest tylko jeden kierunek. Tłumaczę i dziękuję, że mi dała znać gdzie jestem, bo zdarzało mi się wysiadać w Krzeszowicach. Sztunia ze znawstwem odpowiada mi, że kiedyś tak się zrobiła, że wysiadła w Woli Filipowskiej. Nie powiem, zaimponowała mi. Pogadaliśmy sobie trochę, nie wiem o czym, aż doturlaliśmy do centrum Rudawy. Pożegnałem się grzecznie, sztunia w swoją stronę, ja w swoją.
Dobijam do domu, chce wchodzić, tylko, że drzwi się nie chcą jakoś otworzyć, znaczy zamknięte, a ja nie mam kluczy. W pracy zostawiłem. Kolejny raz postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i załatwić ją z klasą. Spod drzwi wysłałem sms do żony. Mam telefon teraz w rękach.
Sms wysłany o 0:02: "Misiu jajestem Emotikon kiss "
Ten post jest dowodem, że mnie nie zajebała, choć bardzo chciała.