piątek, 23 października 2015

nieMOTO - łorkszop

Czwartek zapowiadał się interesująco. Cały dzień firmowe łorkszopy zakończone piweczkiem na koszt firmy. Z panem Maciejem podeszliśmy do sprawy profesjonalnie, znaczy urlop na piątek wzięliśmy. W zasadzie niekwestionowanym plusem tego, że już razem nie robimy w jednym projekcie jest fakt, że wzięcie urlopu w tym samym czasie nie stwarza problemów.

Zbiórka o 9 na Głównym, potem zajebista kanapka z pastą jajeczną, ta z knajpy na Stolarskiej, dalej z buta na Kazimierz na miejsce spotkania - Zajezdnia.

Wprowadzili nas do wielkiej hali, ładnie krzesełka poustawiali, dali kanapeczki, piciu, poopowiadali różne fajne i niefajne rzeczy, gdzieś po drodze podkarmili całkiem przyzwoitym obiadem, potem dobitka i nagle zrobiła się 16. Czekałem.

W zasadzie ostatnie słowa szefa jeszcze nie przebrzmiały, dziękował wszystkim za fajny dzień i zapraszał na piwo, kiedy ja, jak wyjebany z procy, pierwszy znalazłem się przy kranie i już po chwili w łapach dzierżyłem pierwszą i nie ostatnią tego dnia pianę. Litrowy kufel jasnego piwa warzonego lokalnie. Pychotka.

Zasiedliliśmy sobie na antresoli, pobraliśmy tackę z małymi kanapeczkami i wzięliśmy się za picie. Była nas tam zaledwie garstka, ale wszystko fajni ludzie, więc browarki znikały szybciutko w salwach śmiechu.

Z tego miejsca pozdrawiam taką jedną Kasię. Powiedziała, że nawet czasem czytuje moje wypociny i oczywiście wypomniała mi historie, jak to się spierdziałem przy xero.

Otwarty bar był do 18. Do tego czasu zdążyliśmy wypić po 2 litry piwa i rzutem na taśmę zamówić na firmę trzecie. Zeszliśmy z antresoli. Okazało się, że nie ma już prawie nikogo, została tylko ekipa 'operations', która ciskała niewybredne żarty we wszystkie strony, choć najczęściej w samych siebie. Dosiedliśmy się, pośmialiśmy z nimi, ale jednak czwartek to nie piątek, więc koledzy dokończyli browarki i pozawijali się do domu. Na naszą propozycję pociągnięcia wieczoru dalej w innym miejscu odpowiedział jeden ziomek, to znaczy na początek oczywiście ktoś rzucił, że nikomu nie będzie nic pociągał. Poziom żartu niski okrutnie, więc w sam raz dla nas. Obśmialiśmy się, ktoś chyba nawet płakał. Wracając do ziomka, okazało się, że gość jest ze Słowacji i go tu do roboty przywiało. Całkiem nieźle śmigał po polsku, ale tak zabawnie miękko. Poszliśmy na Kazimierz.

Wybór lokalu był w zasadzie prosty. Pijalnia wódki. Na wejściu trzy wódeczki, woda z ogórków i żurek. W tle Grechuta chyba szedł, miodnie. Naszemu nowemu koledze bardzo się spodobało, zresztą jak każdy jeden Słowak, którego znam, zaczął walić wódę z nami i był duszą towarzystwa. Oczywiście jak tylko powiedział, że na Słowacji są fajne dupeczki, to Maciuś uznał, że na wiosnę tam jedziemy. Tyle razy mu mówiłem i ichniej policji, o tym, że to już nie jest ten sam zajebisty kraj. Głuchy na argumenty, bo dupą są.

Trzeźwo zauważyłem, że picie wódki po 3 litrach piwa zakończy się szybko i gwałtownie. Nie myliłem się specjalnie. Jebnąłem kilka kolejek, potem poszedłem się przewietrzyć, potem zajebałem gwoździa na barze, a potem Maciuś zgarnął mnie do taxi. Jeszcze po drodze zdążył wyhaczyć numer od jednej dupeczki. O Maciusiu przecież mówimy.

W taxi przykimałem. Ciepełko i w ogóle. Z Kazimierza na kwadrat Maciusia chwile się jedzie. Odpłynąłem po całości, w efekcie czego, po gwałtownym przebudzeniu i wypadzie z taxi trochę mnie zemdliło. Rzyg był gotowy, czekał tylko na odpowiedni moment. Już to wiedziałem. Kwestia dyscypliny, samokontroli i treningu. Szedłem dzielnie za Maciusiem i czekałem. Rzyg był już w blokach startowych, w mordzie suchość poprzedzająca, ale zaparłem się i obiecałem, że nie upierdolę mu ani podwórka, ani klatki schodowej, ani chaty. Wiedziałem gdzie ma kibel. Miałem cel. Maciuś otworzył drzwi, wpadłem na pełnej szybkości, przebiegłem przedpokój, otworzyłem drzwi, nachyliłem się i poszło. Z bliska obserwowałem kawałki oliwek i salami. Przykro mi się zrobiło, bo te kanapeczki z salami i oliwkami na łorkszopach były przepyszne. Chyba z 20 ich tam zjadłem. Teraz przepadły. Smuteczek. Skończyłem się uzewnętrzniać i chciałem wstać z ziemi. Wtedy sobie uświadomiłem, że to niemożliwe, bo już stoję. Ale jakim cudem mam kibel tuż przed twarzą? Ani ja nie jestem taki mały, ani maciusiowy sracz nie jest tak wysoki. Wtedy do mnie dotarło. Popełniłem błąd taktyczny. Skręciłem w prawo, zamiast w lewo i zamiast walić w kibel to waliłem w umywalkę. Aj, fatalnie.

Wylazłem z kibla, który kiblem nie był i skierowałem się do pokoju Maciusia. W międzyczasie Maciuś mi pościelił:
- wymieniłem Ci nawet pościel, kurwa - rzucił czule.
Potem wydarzyło się coś dziwnego. Maciuś próbował mi... ściągnąć spodnie.
Milion myśli przeleciało mi przez głowę. Czy jestem aż tak najebany, że myśli, iż potrzebna mi pomoc? W sumie właśnie mu zajebałem rzygami cały zlew w łazience. Miał prawo tak pomyśleć.
A może sam jest napierdolony i rutynowo zabiera się do rozbierania wszystkiego co mu do pokoju wlezie? W zasadzie niedawno się goliłem, można się chyba pomylić.
A może ten moment wybrał na swój wielki 'coming out'? Może te wszystkie haczone dupiszony to przykrywka tylko i teraz właśnie zamierza mi okazać swoje prawdziwe uczucia?
Tyle myśli przez głowę leciało, ale w zasadzie nie miało to większego znaczenia, bo wszystkie one prowadziły do tego samego rozwiązanie sytuacji.
- spierdalaj

Sam sobie zdjąłem spodnie, zgruzowałem się do wyra i odpłynąłem. Nie wiem czy była chociaż 22. 

6:52, obudziłem się piękny i rześki, jak młody bóg. Znaczy, dalej najebany.
Umyłem zlew, umyłem siebie. Wyturlałem do pokoju, patrzę i nie wierzę. Maciuś zrobił mi śniadanie. Przysmażył frankfurterki, herbatkę zrobił, keczupik doniósł. Jak zaczął przepraszać za brak chleba to już musiałem.
- to może mi jeszcze laskę zrobisz?
- spierdalaj.
No i nastrój wieczorny prysnął.

Zajadałem śniadanko, Maciuś w tym czasie sprawdzał na fejsie profile dupiszonów, od których zdobył numery na wczorajszej libacji. Zjadłem, grzecznie podziękowałem za gościnę, po czym z radością popędziłem na autobus. Cały piątek wolny, ja najebany, a Targi Książki niedaleko. Bosko.