czwartek, 17 czerwca 2021

MOTO - Zlot GS500 2021

Wtorek, 01.06

Mogło być jakoś koło 5 rano, kiedy się obudziłem. Start zaplanowany na 6, także bez pośpiechu, psy, koty, ja, w takiej kolejności.

Spakowałem się dzień wcześniej, także bez najmniejszych problemów, wręcz flegmatycznie pozbierałem się do tej 6, był nawet czas dolać oleju nad kreskę.

Bloki startowe

Zacząłem delikatnie, ale od razu z akcentem, bo z miejsca odbiłem na wiochy, minąłem Klasztor Karmelitów Bosych w Czernej i przez Gorenice i Witeradów wycelowałem w Olkusz. Nie ma ładniejszej trasy w tym kierunku.
W Olkuszu przeskok na 94 i dalej na czuja. Tutaj spotykam jakiegoś zioma na dużym Bandycie, również objuczony sakwami niczym muł. Na czerwonym wzajemnie się sobie kłaniamy, a potem klik-klik, wpadają dwie jedynki i kilkadziesiąt kilometrów halsujemy między wrakami w zgrabnej formacji. Gdzieś w Dąbrowie Górniczej odbiłem na prawo, w stronę Łodzi, zaś kolega leciał prosto. Szybko ogarnął, że mnie brakuje, widziałem jak szuka w lusterkach, zdążył zobaczyć w odnodze i jeszcze pomachać na pożegnanie. Nasza znajomość trwała kilkanaście minut i była wypełniona wspólnym zrozumieniem po same brzegi. To był jeden z tych magicznych momentów, które chyba wszyscy wysoko cenimy.

Gdzieś tutaj nachodzi mnie niemiłe wspomnienie. Rozpoznaje stacje, do której rok wcześniej pchałem moto, szybkie spojrzenie na blat mówi, że paliwa mało, także heble, przeciąłem pas zieleni i wróciłem do stacji.

1. Dąbrowa Górnicza - 60km zrobione/60km total

Winszowałem sobie dobrej decyzji przez jakieś 10 kolejnych kilometrów, póki nie połapałem się, że wtedy jechałem nowym odcinkiem autostradowym, a teraz przecież waliłem zadupiami. W ciągu 20 kolejnych kilometrów minąłem 3 stacje. No ok.

Z każdym kolejnym kilometrem pogoda stawała się co raz lepsza. Słoneczko zaczynało prażyć bardzo przyjemnie, jazda nawet zaczynała być nieco komfortowa. Nadal celowałem w trzycyfrowe.

To nie te słynne, fota dla zmyłki


Trochę mi się pojebało, że mam jechać do Kalisza, ale w miarę szybko ogarnąłem, że chodzi o Kępno. Nawet nie musiałem dużo nadkładać, także w Kępnie stawiłem się chwilę po 9.

2. Kępno - 167km/226km

Zasiadłem do jakiegoś syfu w maku, w sensie pieczarki z jajecznicą. Luki pojawił się zanim wziąłem pierwszy gryz, co było jakieś 5 minut po moim przyjeździe. Nieźle wymierzyliśmy.

Dwie olejarki

Totalnie nigdzie się nie śpieszyliśmy. Była 10, z Xalorem byliśmy umówieni w okolicach Frankfurtu o 15, a na dodatek Xalor wystartował z godzinnym opóźnieniem. Pośpiech zerowy, dróżki wybieraliśmy fajne, leciało się elegancko. Gdzieś tu pojawia się wyjebista lokalna sieć stacji, która na bilbordach chwaliła się tym, że mają w sprzedaży ziemniaki. Musieliśmy tam zatankować, a jak już jesteśmy przy ziemniakach, to lewa strona Polski jebie łajnem i stoi traktorami. Im bardziej w lewo, tym bardziej jebie, tym więcej tej starej poniemieckiej zabudowy. Znaczy dla nas spoko, bo mijanie kolumny z ciągnikiem na czele, to zawsze jakiś fun, ale jednak trochę za swojsko.

3. Rawicz - 131km/357km

Krótka przerwa na rozprostowanie nóżek i już lecimy dalej, a nasz pierwszy cel już niedaleko i muszę przyznać, że wyłonił się nagle zza kolejnej górki i rzeczywiście jest jebitny - Jezus z Tesco.

żaden sensowny podpis mi do głowy nie przychodzi

Pokręciliśmy się po Świebodzinie, szukając jakiejś uczciwej szamy, ale jedyne co tam zastaliśmy to psy, które szczekały na nas dupami. Wróciliśmy na tereny słynnego Tesco i tam wciągnęliśmy jakiś umiarkowanie zjadliwy syf z budki.
Z mapy nam wychodziło, że Xalor ma do nas spore braki, więc zamiast jechać na północny-zachód, to obraliśmy kierunek południowy-zachód, do granicy, co by spotkać się z nim szybciej.

4. Krosno Odrzańskie - 195km/552km

Zatankowaliśmy na pierwszej napotkanej stacji, głównie dlatego, że moja Niunia dawał mi dyskretne znaki od pewnego czasu. Trochę zdupy wyszło, bo i tak musieliśmy szukać miejsca na spotkanie z Xalorem i musiało być to miejsce zadaszone. Padło na Shell w Osiecznicy i miało się okazać, że nową świecką tradycją trasy na zlot jest gnicie na stacji.
czekamy na Xalora

Z pozytywnych aspektów na pewno było to, że nie byliśmy fizycznie uziemieni, w sensie zjebane motki, po prostu czekaliśmy na kumpla, który próbował pobić światowy rekord w ilości zmylonych tras. Dobiliśmy na tę stację przed 16, wyjechaliśmy po 18. Przez moment nawet braliśmy pod uwagę dalszą jazdę bez czekania, bo nam mógł nocleg spierdolić, ale tak czekaliśmy, jeszcze z 10 minut, no jeszcze z 15 i potem pomyślimy, itd itd, aż w końcu była 18, a Xalor był już naprawdę blisko.
Szczęśliwie na samej stacji towarzystwa dotrzymywał nam jeden ziomek z obsługi. Coś tam do roboty czasem miał, ale ogólnie podbijał co chwilę i zagadywał, co było całkiem spoko. Ogólnie z jego opowieści wynikało, że wpasowałby się w nasze klimaty. A to opowiedział jak w jednym miejscu wyłapał pyszną goloneczkę, a tu w innym potworny bimber, który zmiótł go z planszy. Do tego w opowieściach pojawiała się dziewczyna, która sama lata Fazerem i jeszcze to zdrowe podejście z serii 'kto dziś pije, kto dziś prowadzi'. Jako, że lubię pojebane akcje, to pewnie ogarnę jakiś namiar na tą stacje i wyślę link do blogaska, z pozdrowieniami i info, że trzymamy kciuki za zrobienie prawka na moto i stawienie się na którymś kolejnym zlocie GS500. Przyjmiemy z otwartymi ramionami i odkręconymi butelkami bimbru.

W końcu wybiła 18, na horyzoncie pojawił się Xalor. Zajechał, oczka miał już maleńkie, w końcu był w siodle od 14 godzin. Ucieszył się na nasz widok i w zasadzie to nie wiem, czy dlatego, że się stęsknił, czy dlatego, że długa jazda go lekko odrealniła i my byliśmy jakąś mentalną przystanią. Co by to nie było, Xalor złapał oddech i było nam w drogę, dalej na północ.

Traska była elegancka, winkle zajebiste, ruch minimalny, deszcz słaby tak bardzo, że nie warto było wdziewać kondomów, tylko pizgało niemiłosiernie. Wypatrzyłem nawet miejsce, gdzie 2 lata wcześniej zrobiłem sobie postój na szczynę i fotę. Zacnie.

5. Mieszkowice - 112km/664km

Wszystko co piękne kiedyś się kończy, tak samo nam skończyły się fajne winkle i zaczęła obwodnica Szczecina. Dzidowania nie było, bo wyszło, że Lukiego boli szyja. 140-150 to było wszystko co tam robiliśmy. Było zimno i nudno, do tego ciemno i deszczowo, ale przecież sami się o to prosiliśmy, więc nikt nie narzekał, cięliśmy dalej, aż ukazał nam się znak, który dla wielu polaków jest wyznacznikiem luksusu. Mak.

6. Goleniów - 107km/771km

Tu zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na tankowanie i szame. Zostało nam może ze 100km wszystkiego. Na drogach pustki, deszcz w zasadzie przestał padać, tylko ten sukinkot wypizd nie odpuszczał. No nie można było siedzieć w ciepełku bez końca, trzeba było nam ruszać. Wypadliśmy na obwodnicę, wymierzyliśmy w nasz zjazd i po zaledwie chwili droga znowu była zajebista. Dobiliśmy do Kamienia Pomorskiego, dalej Dźwinówek i tu już czuło się zapach morza. Cel był kilka minut później.
Cel na dzień pierwszy osiągnięty

Dosyć łatwo znaleźliśmy nasz nocleg, okazało się, że gospodarze na nas czekali. Dali klucze, pokazali, wyjaśnili, po czym zwinęli się spać. My natomiast rozpakowaliśmy się z moto-betów i z browarem w łapie poszliśmy nad morze.
Było ciemno, pizgało okrutnie, wiatr nas łamał, ale i tak zmęczyliśmy podły browar, siedząc na zimnym piasku. Kurwa, było warto i tak. Powrót na kwadrat i kima.

Środa 02.06

Obudziłem się koło 5 i już wiedziałem, że jest słabo. Nos zatkany, gardło lekko drapie, oho, to wczorajsze siedzenie na piasku. Co tam, że dzień wcześniej jebałem na moto 16h w wypiździe i deszczu, to na pewno te pół godzinki na piasku, bankowo.
Chłopaki nadal spali, nigdzie się nam nie śpieszyło, więc polazłem obejrzeć morze o poranku. Nie zawiodłem się.
Jak to pięknie ujęła Betaszka: Pastelove

Na powrocie nieco zboczyłem i zawiało mnie do Biedry, gdzie kupiłem śniadanko dla wszystkich. Były buły z kefirem, banan, jakaś chemia z witaminkami, słowem znośny start. Kiedy wróciłem, to chłopaki już się zaczynali ruszać. Prysznic, pozbieraliśmy się do kupy i w zasadzie nie było sensu zwlekać, dalej na szlak.
Wycelowaliśmy Pomorzem w prawo i wbiliśmy jedynki. Początek był bardziej niż zacny. Wszystko jeszcze spało, budy były pozamykane, drogi puste, słoneczko delikatnie zaczynało przypiekać, no po prostu lepszego startu w nowy dzień nie mogliśmy sobie wymarzyć. Do Kołobrzegu dolecieliśmy wręcz za szybko.

7. Kołobrzeg - 117km/888km

Tu jeszcze krótki postój, okazało się, że Xalor nie tak dawno robił tu jakiś patent żeglarski, teraz staliśmy w jakimś porcie, a ten się rozglądał ze wzruszeniem.
w sumie ładnie

Z Kołobrzegu do Koszalina z pominięciem Eski, nadal przyjemnie i cieplutko, za to za Koszalinem natrafiamy na Szatańskiego Busiarza. Właśnie szukamy zjazdu na 203, na Darłowo, jedziemy dosyć wolno, kiedy lewym pasem przelatuje koło nas bus na pełnej kurwie. Nie zaprzątałem sobie głowy, bo jednak 203 ważniejsze. Po chwili znaleźliśmy i zaczęliśmy się cieszyć trzycyfrówką. Bez pośpiechu pokonywaliśmy kolejne winkle, ale z przodu co jakiś czas majaczyła mi biała dupa busa. Nie doganialiśmy go, on tam ciągle był przed nami, co mnie nieco zaintrygowało, w końcu przypomniałem sobie o tym wyprzedzającym nas, kulki w głowie w końcu się zderzyły, czerwona płachta mignęła, maneta została odkręcona.
Chwilę nam zajęło dogonienie go i udało się głównie dzięki temu, że jednak czasem musiał zwolnić, chwilowo zblokowany innym autem. Chyba zobaczył nas w lusterkach i rozpoczął się piracki festiwal. Szedł tam tymi winklami pod 160, wsie, tereny zabudowane, wysepki, podwójna ciągła, pokój na świecie, nic nie miało znaczenia dla Szatańskiego Busiarza, szedł tam jak dzika kurwa, a my za nim, z wielkim zacieszem na mordach. Dopiero gdzieś za Darłowem, jak już turystyczny ruch mocno zgęstniał, został całkiem zblokowany, a my polecieliśmy dalej. Nie powiem, było nieodpowiedzialnie, źle, niebezpiecznie i zabawnie.
Odcinek Darłowo-Ustka wymaga wspomnienia. Bylem przekonany, że całe Pomorze jest już zajebane po brzegi turystycznymi atrakcjami, jak bilbordy, budki z syfem jadalnym i nie, pięknymi drogami, ładnymi krawężnikami. Otóż nic z tych rzeczy, tam był krótki odcinek zapomniany przez Boga i ekipy naprawcze nawierzchni. Dziura na dziurze, psy dupami, dzika natura dookoła. Poczułem się przez moment jak na Mazurach, tylko powietrze miało inny zapach. Ten odcinek sprawił nam wiele radości.
przerwa na krajobrazowe siku

Minęliśmy Ustkę, na moment wskoczyliśmy na drogę czerwoną, by po chwili znowu znaleźć się na trzycyfrówce i cisnąć na Wicko i dalej w stronę Trójmiasta. Powiedziałbym, że było pięknie i monotonnie, ale nie byłaby to prawda. Cały czas traktory i kombajny umilały nam podróż, cały czas było wyprzedzanie, cały czas trafiały się ślepe prawe i lewe, cały czas skupienie, cały czas wciąganie powietrza pełną piersią i cieszenie się każdym nawiniętym kilometrem. No prawie.

8. Główczyce - 169km/1057km

To był ten geriatryczny moment w naszej podróży. Znaleźliśmy jakiś zapomniany przez świat Orlen, gdzie były tylko dwa dystrybutory, a jeden był zajęty przez jakiegoś lokalnego obwiesia, który już dawno temu zatankował i teraz ucinał sobie pogawędkę z obsługą. Nawet za bardzo go nie zjebałem, zrozumiał aluzje, która wcale nią nie była, po prostu powiedziałem 'przepraszam', ale z takiej odległości i z takim natężeniem, że aż się zachwiał.
Ale ja nie o tym, bo to był ten moment w naszej podróży, kiedy nasz wiek nas dogonił. Luki wziął ibuprom, a ja aspirynę i tabletki na gardło. Lukiemu łeb odpadał na każdym wyboju, tak go kark napierdalał, mnie natomiast gardło swędziało co raz bardziej, glut się zaczął pojawiać i wcale nie było kolorowo.
A chuj, dalej jesteśmy na słonecznym Pomorzu, dalej mamy przed sobą masę trasy do zrobienia, jest zajebiście. Cieszyliśmy się i tak. Polecieliśmy dalej.
Dalej w sumie było tak samo, w sensie zajebiście. Minęliśmy Wicko, dalej był zjazd na Karwie i ten piekielny odcinek, który jedzie się do Jastarni 3km/h, w wielkim korku, często po kociach łbach, widząc z lewej i prawej kwiat polskości. Trochę mnie korciło, żeby przejechać ten odcinek, tylko po to, żeby na moment się uśmiechnąć w miejscu, gdzie rok wcześniej nieśliśmy Santosa, gdy ten ryczał kawałki Dżemu. Jednak, mieliśmy dziś jeszcze do zrobienia nieco kilometrów.
W Pucku włączyliśmy się do głównej arterii i przestało być fajnie. To był istny szok. Po kilkuset kilometrach fajnej zabawy na podrzędnych dróżkach, nagle jesteśmy na dróżce z dwoma i czasem trzema pasami w jedną stronę i wszystko jest zajebane pod sam daszek. Szybko zjechaliśmy na szamę i żeby się w głowach przestawić. Słoneczko prażyło i jednocześnie wiał przyjemny wiaterek. Prawie sielanka, tylko ten kurewski ruch.
Zapchaliśmy ryje z kubełka i uznaliśmy, że czas pojebać Pomorze i wbić w jedyny słuszny region. Przemęczyliśmy się główna arterią przy Trójmieście, często między lusterkami w stojącym korku, wreszcie przebiliśmy do siódemki i dalej było szybciej, ale niedużo szybciej, bo Luki powoli nam się kończył. Prochy chuja dawały, na postojach kład się na ziemi i tak leżał, póki go kopami na moto nie pakowaliśmy, ogólnie były nawet gadania o powrocie do domu, ale chyba sam w to nie wierzył. Jeszcze przed Mazurami się zalaliśmy. Okazało się, że padło na Lotos i tam dostałem kupon na zniżkę 8gr na paliwo 98, które miałem wykorzystać w ciągu dwóch tygodni. Odparłem radośnie, że wykorzystam jeszcze dziś.

9. Cedry Małe 156km/1213km

W końcu odbiliśmy na Grzechotki/Kaliningrad i oczywiście nie obyło się bez wtopy, dokładnie takiej samej jak dwa lata wcześniej. Nie ten zjazd, acz tym razem widowiskowo, bo w ostatniej chwili zbijanie na prawo. Szczęśliwie tego dnia miało już miejsce jedno awaryjne, gdzie Xalor dał z siebie wszystko i mnie nie wyprzedził, a zaledwie się zrównał, także chłopaki byli gotowi i dali radę się nie rozjebać o mnie, po moim iście debilnym manewrze.
Ja naprawdę pamiętałem o tym chujowym oznaczeniu z tymi Grzechotkami, po prostu zacząłem pamiętać lepiej jak już zjebałem kolejny raz.
Nie miało to znaczenia, bo oto wbijamy na Mazury, szybciutko na trzycyfrówki i zaczyna być magicznie, te ścieżki z chujowym asfaltem i drzewami przy drodze. Tu nawet krowie gówno inaczej śmierdziało. O jak ja to uwielbiam. Wciągnęliśmy z 50 kilometrów i zalegliśmy na przystanku.
cuuudo

Posiedzieliśmy, powzdychaliśmy, coś wypiliśmy, wpakowaliśmy Lukiego na moto kopami i skierowaliśmy się na Bartoszyce, gdzie miało być ostatnie tankowanie. Okazało się, że jest Lotos, więc radośnie zalałem 98 i poszedłem wykorzystać swoją zniżkę.
- ale my tego nie obsługujemy
- jak to?
- bo my nie jesteśmy Lotos, my jesteśmy prywatną stacją paliw
Mówi mi to laska na stacji Lotos, w bluzie ze znaczkiem Lotos.
Żeby była jasność, mówimy tu o 8 groszach na litrze, wlałem coś pod 10 litrów, więc sporna kwota to było jakieś 80 groszy.
Byłem gotowy się tam napierdalać do ostatniej kropli krwi.
Powiedziałem, że zapłacę całą kwotę, a potem złożę reklamacje, bo mogłem zalać 95, albo mogłem sobie jechać na Orlen i po prostu no kurwa nie przyjmuje do wiadomości jej wyjaśnienia. Laska musiała zobaczyć w moich oczach potomka spod Wizny, Termopil czy innego Zbaraża, bo powiedziała, że da mi rabat 8 groszy od siebie i o sprawie zapomnimy. Rozegrała to dyplomatycznie, nie powiedziała tego z pogardą, bo wtedy bym im tę budę spalił. Naprawdę ładnie udała zatroskanie i zrozumienie, więc poszedłem na to. Tak po prawdzie to nawet nie wiem czy w końcu dała mi zniżkę, czy nie dała, czy może w ogóle nie dorzuciła extra dopłaty. Nie wiedziałem tego, bo nawet nie sprawdziłem po ile było paliwo.
Ale biłbym się do końca.

10. Bartoszyce - 160km/1373km

Z Bartoszyc do Węgorzewa to się leci na wdechu i tak to właśnie wyglądało. Na miejscu czekała na nas mega niespodzianka, otóż Luki zaklepał nam spanie w Ekomarinie. Myślałem, że ktoś tak sobie szumnie nazwał jakąś szopę, którą byśmy dzielili ze świniami, ale nie, myliłem się i to tak, że bardziej się nie dało.
Nocleg drugi dzień

Zrzuciliśmy na szybkiego bety i polecieliśmy na zdrapkę w wiadome miejsce. Zawczasu daliśmy znać komu trzeba, więc papsza czekała na miejscu. Nie napiszę gdzie pojechaliśmy, niech przemówią zdjęcia.


Najadły się, napiły... chcieliśmy wrócić przed zmierzchem, bo jednak ubrani lekko, po co się doprawiać. Powolutku i bez szaleństw, za to na powrocie był uroczy obrazek, jak sznurek autek się uzbierał, bo ruch zablokowała stojąca taksówka, a obok taksówki stał pasażer i szczał. Trzymał się barierki oddzielającej chodnik o jezdni, ale i tak wiało tam u niego niemiłosiernie.
Dobiliśmy znowu na nocleg i tym razem zaczęliśmy oglądać nasze miejsce. Okazało się niesamowite.

rewolucje na tarasie wieży, który mieliśmy tylko dla siebie

Siedzieliśmy na tarasie, na dole było ognisko pełne harcerek (nieletnich), które darły japy okrutnie i jakimś cudem pasowało to do tego miejsca. Nie siedzieliśmy długo, bo planowaliśmy zrywkę bladym świtem. Dwie aspirinki (słownik mi tu zaproponował zmianę na 'aspirantki' <3) i pod kołderkę. Śpimy.

Czwartek 03.06

Obudziłem się o 3 i nawet miałem niejasne przeczucie, że równo za 24 godziny będę najebany w trzy dupy skakał do lodowatej wody, ale nie uprzedzajmy. Próbowałem jeszcze chwilę przysnąć, ale nie udało się, więc równie dobrze mogłem iść na spacer. Marina już żyła, pełna radosnych i pełnych wigoru chorych pojebów, żeglarzy w sensie. Podobało mi się to, ciekawe czy oni wszyscy też mają zjebany kręgosłup i ból ich ściąga z wyra razem z kurami.
Wróciłem przed 5, wziąłem prysznic, spakowałem się i równo o 5 obudziłem chłopaków. Bardzo sprawnie im poszło pozbieranie się do kupy i w zasadzie już o 6 byliśmy w blokach startowych.
bloki startowe

Ruszyliśmy na spokojnie, bo jednak trochę z rana pizgało. Mieliśmy jasno określony cel, to jest śniadanie w legendarnym Bistro w Łomży. Ruch był minimalny, zapięliśmy przelotową, ustawiliśmy tempomaty i cieszyliśmy się okolicą. Kilometry po prostu leciały i nie wiadomo kiedy stanęliśmy na stacji w Kolnie. Okazało się, że odcinek Pisz-Kolno był za dobry, odkręcone zostało ciut bardziej i chuj strzelił optymalną jazdę. Do Łomży mogło zabraknąć.
W samym Kolnie, na stacji, było nawet zabawnie. Xalor właśnie zalewał, kiedy podjechał do niego radiowóz, szyba się uchyliła i pan smutny rzekł słowa, które zapiszą się z chyba w annałach.
- my też umiemy szybko jeździć
i pojechali.

11. Kolno - 191km/1564km

Zalaliśmy się i świadomi obecności podstępnych panów ruszyliśmy dalej. Czekali na nas dwie wsie dalej. Nie suszyli, byli w ruchu i trafiliśmy się na krzyżówce. Mieli pochmurne miny. Chwilę później byliśmy już w Bistro. Była 8:12, Bistro otwierali o 8 i ja już czułem tą wykurwistą jajóweczkę na mięsku, co było tylko psikusem mojej bani, bo Bistro w święto było od 10, także taki chuj.
Wróciliśmy się do Maka, a w Maku już poranna Warszawka się stołowała. Zgniliśmy tam prawie godzinę, na samo żarcie czekając prawie 40 minut. Pomyłka, ale co zrobić.
Z Łomży na Ostrów, z Ostrowa na Brok, Łochów i dalej w stronę Mińska. Szliśmy jak przecinaki, co w pewnym momencie prawie nas zgubiło. 
Rowerzysta, zobaczyłem go z daleka, zrobił ten wspaniały ruch, ten wielki krok do przodu, trzymając się roweru i twardo prąc do przodu. Dalej było daleko, może podniesie głowę, może mnie zobaczy, może mnie usłyszy. To było gdybanie, a faktem było to, że to ja zapierdalałem i cała ta sytuacja była z mojej winy. Miałem czas na przygotowanie, także zacząłem delikatnie i kiedy poczułem, że przód zanurkował i zwiększyła się powierzchnia hamowania, to wtedy zajebałem w klamkę ostro. Momentalnie zblokowało tylne koło, którym się nieco wspierałem przy hamowaniu, ciut za późno dałem sprzęgło, więc tył zaczął lekko wyprzedzać, na szczęście delikatnie, więc kiedy i przód zblokowało, to po prostu szedłem lekko bocznym ślizgiem, zostawiając swoje papcie na asfalcie. Pisk obudził rowerzystę, który podniósł głowę i teraz z zainteresowaniem obserwował co ja tam odpierdalam. Wyhamowałem, nawet został mi z metr czy dwa do pasów. Odetchnąłem... i w tym momencie obok mnie przeleciał Luki. Nawet nie próbował, widziałem tylko jak machnął ręką i zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej w zatoczce. W sumie Luki szedł zewnętrzną i może sobie policzył, że rowerzysta nie zdąży tam dojść, za to chwilę później był krótki pisk i Xalor radośnie wyhamował za mną. Dobra pobudka i otrząśnięcie się z rutynowego zapierdalania, znaczy debile mieli szczęście na kilku poziomach. Polecieli dalej, dalej, aż do kolejnego tankowania.

12. Mińsk Mazowiecki - 163km/1727km

Na stacji w Mińsku dłuższa przerwa, bo Luki leżał na glebie i nie wstawał nawet pod nawałą kopów. Postanowiliśmy uzupełnić chemie w organizmie i dać mu chwilę poleżeć, a drugim postanowieniem była zamiana motków, w sensie podmianka SV.
Mazurskie żniwo

Dawno nie siedziałem na SVce z kliponami i zapomniałem jaki to ma wpływ na pozycje. Do tego w mojej obecnie inna zębatka jest, przez co niby silniejsza, ale jednak wolniejsza. W efekcie siadłem, delikatnie odkręciłem i tam, gdzie u siebie bym czuł jakąś trzynastą, tak tu dochodziła siedemnasta.
Z Mińska szybki strzał do Kołbieli i dalej lecimy już eSką, bo plan na dziś to dojechać i pić. Dzięki zmianie motków mogliśmy nieco mocniej odkręcić, więc szósta po południu była grana. Leciało się całkiem znośnie, acz łeb to mi chciało urwać. No z tak chujową szybą to chyba nigdy nie jechałem. Nie dało się schować, a profil szyby sprawiał, że idealna zbita struga powietrza lądowała na ryju. Byłem gotowy montować deflektor na poboczy eSki, tylko akurat żadnego ze sobą nie miałem. 
Wszystko spoko, bo wiedziałem, że to tylko trochę ponad 100km i dam radę, zresztą Luki tak zrobił całą Polskę, więc nie powinienem narzekać, ale teraz rozumiałem czemu na tankowaniach kładł się plackiem obok swojego motka.
Lecieliśmy sobie dość konkretnie i zaczęliśmy doganiać inne motki, co w tym miejscu już mogło oznaczać naszych. Najpierw był jakiś golas, który potem okazał się Ragem, potem chyba Mmada i PanCaro, ale głowy nie dam. Przy mijaniu podjechałem blisko i się przyglądałem. Machali, kiwaliśmy głowami, w sumie nie miało to znaczenia czy nasi, było wystarczająco zabawanie.
W zasadzie w tej chwili martwiło mnie tylko jedno. Zrobiliśmy już ponad 100km, chuj wie jak tu okolica stacjami stoi, przy takim darciu moja SV zaśpiewa komornikiem przy 120-130 przejechanych. Uznałem, że zjedziemy na pierwszej stacji powyżej 100km zrobionych.
I to był kurwa błąd.
jażeszcieniepierdole

Kolejka w chuj, wszystko zajęte i nic się nie rusza. Moje daleko idące przypuszczenie.
- ludzie w kolejce do dystrybutora: ja pierdole, kupują hotdogi i czekają w kolejce, a auta nie przestawią, co za kutwy!
- ludzie przy kasie: a chuj, kupie se hotdoga. skoro ja czekałem, to inni też sobie mogą poczekać!
Tak.

Oczekiwanie umilił jeden drobny incydent, otóż w pewnym momencie obok usłyszałem okrzyk 'GS500!' i zobaczyłem Rage'a, który szedł w naszą stronę z zacieszem na ryju. To on był tym gościem, którego chwilę wcześniej mijaliśmy, typ na golasie, któremu przy 120 już głowę urywało.
Z plusów Luki poczuł się nieco lepiej, więc wrócił na swoją chabetę.

13. Markuszów - 109km/1836km

Od stacji jeszcze kawałek w stronę Lublina i potem skierowaliśmy się na Rzeszów. Traska była w remontach, ale i tak była to miła odmiana po zapierdalaniu na eSce. W zasadzie nie wydarzyło się tu nic specjalnego, słoneczko prażyło, widoki były ładne, po prostu do następnego tankowania.

14. Jeżowe - 143km/1870km

A potem był Rzeszów, gdzie dałem radę nas zgubić, by w trakcie bycia zgubionymi jeszcze posiać gdzieś Xalora. Chwilę nam zajęło pozbieranie się do kupy, ale za to obczaiłem wiadomość, z której wynikało, że Gruby jest jakieś 15-20min przed nami.
Nie powinienem był sprawdzać tej wiadomości. Zaczął się szaleńczy pościg za Grubym, to było złe, to była patologia, to było bardzo nierozsądne. Braliśmy wszystko i wszystkich, osobówki, traktora, TIRy, kobiety w ciąży, wyprzedzilibyśmy i pociąg, gdyby się dało. W każdej dogonionej ekipie dopatrywaliśmy się Grubego, ale nadal nie mogliśmy go dogonić. Ja wiem, że on tym swoim boberem dobrze ciśnie, ale jednak już powinniśmy go mieć.
tymczasem Gruby...

Dolecieliśmy do Sanoka i darliśmy dalej, jak opętani. Dogoniliśmy jakiegoś typa na ścigu, który jakimś cudem zobaczył nas w nieużywanych lusterkach i za wszelką cenę nie chciał się dać wyprzedzić. Wszystko spoko, nie jechał jakoś najwolniej, ale miał wyjątkowo spierdoloną manierę hamowania zaraz po wyprzedzaniu. Raz mnie zostawił na lewym, więc się wkurwiłem i go wyprzedziłem na rondzie wewnętrzną i kiedy już myślałem, że gorzej nie będzie, to wtedy dogoniliśmy ich - Wyszkowski Klub Motocyklowy.
Jajebe, wszystko da się na drodze wyprzedzić, wszystko poza bandą jebanych przybijaczy piony. Zamykający albo nie dał rady mnie zobaczyć, albo mnie ignorował, choć tańczyłem mu w lusterkach jak pojebany przez bity kilometr, jechany całe 40km/h i nie liczę tutaj czasu spędzonego na mijaniu sznureczka aut, który się za nimi uzbierał.
Zamykający nie zjechał, w zasadzie nic nie zrobił, pewnie zupełnie mieli to nieogarnięte. Naprawdę chciałem się ładnie zachować, ale no po prostu się kurwa nie dało. Zacząłem ich wyprzedzać na raty, chłopaki lecieli za mną. Było trochę niebezpiecznie i nerwowo, tym bardziej, że ci bliżej środka nie robili miejsca, ci bliżej zewnętrznej zauważali nas dopiero jak ich mijaliśmy, no i jeszcze trafiały się sierotki, które szły całą szerokością. To była pojebana akcja i raz naprawdę wręcz żałowałem rozpoczęcia manewru, kiedy to doszedłem jakąś dziewczynkę, która była tak przerażona moją bliską obecnością, że prawie pojechała do rowu. No słabe to było w chuj, osobnik odpowiedzialny za puszczenie tego nieopierzonego stada powinien być poparzony wydechem. 
W końcu się udało i mogliśmy polecieć dalej. Gdzieś przed Ustrzykami zjechaliśmy na tankowanie. Zalaliśmy się, wziąłem telefon w łapę i zrozumiałem czemu nie możemy Grubego od godziny dogonić. Gruby cały czas był w Rzeszowie i sobie na poboczu rozkładał gaźnik. To jeszcze zrozumiem, bo kto by nie chciał rozbierać gaźnika na poboczu w Rzeszowie, natomiast geneza tego wszystkiego była wprost cudowna, bo oto Gruby opowiada jak to sobie siedział na jakimś jedzonku, kiedy to z krzaków wyskoczył jakiś typ wytatuowany na twarzy, który uznał, że od teraz z Grubym są zajebistymi ziomami i on sobie musi przegazować.
Wspaniała historia i słuchaliśmy jej na zlocie z 5 razy, przynajmniej do czasu jak Gruby nie wyciął kolejnego numeru, ale o tym później, póki co byliśmy co raz bliżej celu, pod dupą już było parę kilo nawiniętych, śpieszno nam było do browara. Niestety, tak sobie gadaliśmy i obczajaliśmy przygody Grubego, że nagle minęła nas Wyszkowska grupa przybijaczy piony. Rzucanym kurwom nie było końca, postanowiliśmy to przeczekać.

15. Olszanica - 146km/2016km

Odczekaliśmy dodatkowe kilka minut i ruszyliśmy. Ustrzyki nie były daleko i gorąco wierzyliśmy, że nie pojechali w naszym kierunku, co z czasem się potwierdziło. Cel był co raz bliższy.

Tak sobie myślę i wydaje mi się, że każdy z nas powinien odnaleźć Jezusa. Ja swojego odnalazłem parę kilometrów za Ustrzykami Dolnymi. Nie było mowy o pomyłce. Czarna gaźnikowa SVka bez tablicy rejestracyjnej. To mógł być tylko jeden człowiek. Dżonula.
Wiecie jak trudno zbić żółwia na SVkach, na bieszczadzkich winklach? Znaczy wyszło nam chyba przy 3 próbie i ogólnie całkowicie w niepamięć poszły niedawne wkurwy. Dżony prowadził i robił to w doskonałym stylu, nawet chciałem go chwalić za to, że zwalnia na wioskach, póki nie zrozumiałem, że tu nie chodzi o jakieś poszanowanie przepisów. Zrozumiałem to w sposób dobitny, kiedy w pewnym momencie zajebał po heblach, tak na pograniczu awaryjnego, po czym zjechał na pobocze. Zatrzymałem się obok, zdziwiony patrzyłem i szukałem powodu, póki Dżony nie machnął ręką na sklep. Myślał, że otwarty. I tak już było do samego końca, beztroskie pokonywanie winkli, teren zabudowany i Dżony przechodził w tryb Olsztyńskiego Żula i tropił browara niczym myśliwski ogar.
Nie potrafię powiedzieć o której dobiliśmy do celu, ale było wcześnie. Tego dnia jechaliśmy coś w okolicach 10 godzin.
Na miejscu była już naprawdę duża grupa znajomych, bardzo szybko zrobiło się sielsko. Ośrodek ful wypas, zobaczyłem basen i już wiedziałem co dziś będzie grane. Miśkowania nie było końca, mogłem być w połowie drugiego browara, zanim przywitałem się ze wszystkimi obecnymi, a przecież wcale nie dojechaliśmy ostatni.

jak Bociek miejscówkę ogarnie, to nie ma chuja we wsi

Pierwsze w kombi zaliczone, czas był rozpakować się nieco, podmyć i ruszyć do karmnika i tu następuje piękna chwila, bo oto okazuje się, że w lokalnym sklepiku mają zacny towar.
oj, lał się okrutnie

Jedzonko wciągnięte, tu i tam przyjąłem 'lampkę' czegoś mocniejszego, ale trzymałem się browarów. Przeziębienie złapane nad morzem dalej lekko mnie trzymało, czułem że jak chlapnę mocniej, to zrobi się piątek. W końcu zjechali się wszyscy i nie licząc Grubego, gaźników i jego wytatuowanego na twarzy przyjaciela, to wszyscy dojechali bezpiecznie. Bociek dwoił się i troił, żeby impreza była jak najlepsza, chyba nieświadomy, że poziom zajebistości już dawno został osiągnięty, a teraz go tylko pogłębiał.
jest bardzo

Siłą rzeczy przy ognisku czasem coś mocniejszego się przetoczyło, na szczęście był browar do zapijania, co nie zmienia faktu, że powoli zaczynaliśmy się zanurzać w dobrej, klasycznej czwartkowej patologii. Oczywiście Poznańska Gnida nakręcała i po prostu pewne rzeczy wydarzyć się musiały.
najmniejsze zdziwienie świata

Dalej było picie w altanie i nawet nie wiem kiedy impreza zaczęła się kończyć, co znaczyło, że impreza się zaczynała.
Podciągnęliśmy motki pod basen, włączyliśmy światła, włączyliśmy muzykę z wydechów i powskakiwaliśmy do tej kurewsko zimnej wody. Zabawa była przednia, wszyscy byli najebani, zaczęło się odkręcanie manet i stąd w zasadzie była już prosta droga do jedynej słusznej rzeczy, którą może zrobić najebany facet, kiedy widzi wydech plujący ogniem.
najnowsza metoda depilacji rowa - lizanie płomieniem. polecam

Dalej w sumie było tylko lepiej, bo urządziliśmy sobie rodeo na motkach, Machu zakopywał Fazera na chodniku, Kubuś uprawiał tym swoim bydlakiem Ghymke między motkami przy basenie, w zasadzie nic nie mogło pójść źle.
tajemnica spalonego sprzęgła w Fazerze nadal nie rozwikłana...

Wybawiliśmy dupska i czas był najwyższy, by przenieść się do domku. Tu koledzy wzięli się za poważniejsze picie, ja natomiast grzecznie odmówiłem, bo wedle zegarka byłem już na nogach ponad 24h i w zasadzie do poskładania się wystarczyłby łyk czegokolwiek z procentem.
leje się

Lało się coś pod kolę, zaczęły się rozmowy, momentami poważne, by za chwilę przejść w szyderę. Nikt nie był bezpieczny, acz oczywiście nic tak nie jednoczy jak wspólny Radom.
Atmosfera była sielankowa, wszyscy powoli i błogo sobie odpływali, tylko Yaszcziego ciągle nosiło. Gdzieś w pewnej chwili zawiesiliśmy hamak. Wisiał sobie i ktoś obczaił, że jest zawinięty w kokon, ale jednak dociążony, znaczy ktoś w środku musi być. To było ciekawe.
rozwinęliśmy kokon i znaleźliśmy Xalora

Xalor sobie spokojnie odsypiał 3 ostatnie dni ostrego nakurwiania przez Polskę i nawet mu trochę zazdrościłem. Tymczasem dalej było pite i dalej było rozmawiane, wszystko to zlewa się w jedno, pamiętam tylko, że w pewnym momencie to ja sobie leżałem w hamaku i śmieszkowałem z ekipą, kiedy to nagle Yaszczi wziął nóż i przeciął linki.
Spierdoliłem się na ziemię jak kłoda, łokieć wziął na siebie cały ciężar upadku i napierdalał mnie już do samego końca. Ogólnie okazało się, że nie można sobie żartować z Yaszcziego żony, kiedy ten trzyma w rękach nóż. Jedni w dowód miłości dają kwiaty, inni czekoladki, jeszcze inni układają wiersze, śpiewają pod oknem, piszą długie listy. Yaszczi przecina linki w hamakach. 
Niby z Poznania, a jednak Scyzoryk.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, aż w końcu zmęczenie materiału zmogło nas wszystkich.

Piątek 04.06

Sielanka. Obudziłem się radosny i uśmiechnięty, co znaczy że nadal byłem pijany. Pokicałem żwawo na śniadanko, które było wprost wyśmienite, tym bardziej, że popchnięte Duchem Sanu. Co też zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? No jedna ważna rzecz była do zrobienia i zająłem się tym od razu.
to nie jest tablica byle leszcza. knaga musi być

Co dalej? Kompletnie nic. Trawiliśmy śniadanko i łoiliśmy browary. Wyjątkiem był  Yaszczi. No nosiło chłopa okrutnie, a to DRZetą gdzieś pojechał, po chwili już siedział na Boberze Grubego, wszystkie domki objeżdżał i wszędzie gdzie się dało palił papcia, niczym pies, który znaczy teren. Znamienne było jak wjechał między leżaki gdzie sobie spokojnie fermentowaliśmy. Zaczął palić papcia i totalnie wszyscy to mieli w dupie, jedni spali, inni się opalali, zerowe zainteresowanie... ale jak na koniec najechał czteropak browara, to wszyscy się zerwali i była krew w oczach. Znamienne.

nuda

Nie jestem pewien, czy umiem chronologicznie poukładać co działo się dalej, na szczęście są fotki. Na pewno było łażenie po potoku. Przedarliśmy się na drugą stronę z umiarkowaną ilością wywrotek do w chuj zimnej wody, w sumie było fajnie.
ależ śliskie były te kamienie

Później chyba była zabawa w driffterów, jeśli pamięć mnie nie myli. Smyranie pytkami, te klimaty. 
Szkoda, że zabrakło miejsca dla mnie

Dalej chyba poszliśmy na prawdziwy 'szlagier' tego zlotu, to jest kebab na talerzu w pobliskim karmniku. No niebo w gębie, jeszcze zalewany Duchem Sanu, cudo. Codziennie choć jeden musiał wpaść, nie mogło być inaczej.
Po obiadku poczułem, że alko zaczyna puszczać, głównie dlatego, że zaczął mnie boleć łokieć po upadku z hamaka, oraz lewa kostka, którą chyba przygniotła sakwa z moto Kubusia. Do tego nocna kąpiel w basenie i dzisiejsza w potoku z jakiegoś powodu nie pomogły na moje nasilające przeziębienie. Nie wiem czemu.
zdjęcie niepowiązane, przewijaj dalej

Odstawiłem alko i postanowiłem na noc przyjąć jakieś prochy. Ogólnie postanowiłem nie grzać żadnych bimbrów i innych mocnych trunków, w ogóle nieco odpuścić i na noc wziąć prochy.
No dobra, jeszcze jeden ostatni browarek i przecież trzeba zagrać w siatkóweczkę. Co to za zlot bez siatkówki? Pograne i było zacnie.

Szwendałem się po ośrodku, podpatrując co też ludzie wyczyniają, a działo się fajnie, bo Bociek, Nav i Emka dorwali się do zjebanego sprzęgła w Fazerze Macha. Części zamiennych nie było, także rzeźbione było na potęgę, tam chyba w pewnym momencie padł pomysł, żeby robić podkładki z puszki po piwie, ogólnie było wygnanie tarcz, full pro.
widać było, że świetnie się bawią

Naprawa się powiodła na tyle, że Machu dał radę odpalić, ruszyć, przejechać ze 100 metrów i ku uciesze gawiedzi, uroczyście się wypierdolić. Niestety nie potrafiliśmy ocenić zniszczeń, bo się okazało, że tam większość już była wcześniej rozjebana. 
Powoli zbliżał się wieczór, a na wieczór było przygotowane drugie ognisko, acz tym razem po grubości, bo Machu zakręcił się nieco przy temacie i załatwił głośnik.
zapowiada się dobrze

Okazało się, że nikt z zainteresowanych nie miał żadnej nuty na telefonie, a netu nie było. Padło na mnie bo miałem kilka kawałków zassanych na spotifaju. Głośnik dawał radę, było całkiem miło, acz liczba 'neutralnych' kawałków na mojej plejliście nie była specjalnie długa, poza tym telefon właśnie się kończył. Szczęśliwie Machu przyszedł z jakimś kurwasprytnym rozwiązaniem, które sprawiło, że net mu robił. Jeszcze szczęśliwsze było to, że spytał się mnie co puścić i tym oto cudownym zrządzeniem losu siedziałem właśnie na ławeczce, wpatrując się w ogień i słuchając jak Shine On You Crazy się powoli rozkręca i niesie po bieszczadzkiej okolicy. Po chwili obok mnie na ławeczce znalazła się Betaszka i nie musieliśmy się nawet do siebie odzywać, bo było wiadomo jak jest. Odpłynąłem na ładnych parę chwil, podążałem za kawałkiem, jak zwykle odkrywając go ciągle na nowo. Płynęliśmy sobie razem, było błogo, właśnie zbliżaliśmy się do momentu, gdzie wchodził wokal, już za moment, już dosłownie za chwilkę...
Ktoś wyłączył kawałek.
Ktoś puścił coś innego.
Tym czymś innym był jakiś pierdolony didżej manieczek, to było chyba nagranie z jakiejś wiejskiej dyskoteki i ów didżej właśnie pytał publiki 'jak się bawicie'.
Ja pierdoleeee, jakby mnie ktoś śniącego wypierdolił z łódki do zimnej wody. To było jak kop w jaja, cios w serce i do tego w plecy jednocześnie. Tego wieczoru moja psychika już się nie podniosła. Poszwendałem się jeszcze trochę po ośrodku, zaglądałem jeszcze na ognisko i w końcu zwinąłem się jak ludzie zaczynali kombinować jak wejść na dach altany. Łyknąłem garść prochów i zwaliłem się do wyra. Ciemność.

Sobota 05.06

Obudziła mnie sroga burza. Grzmoty waliły ostro, byłem cały mokry od wypacania na prochach. W końcu trochę mi zaczęło w głowie działać i zrozumiałem, że to nie burza, to Kubuś nadupca tym swoim potworem po ośrodku. Mogło być po 3, w sumie spać mi się nie chciało, czułem się nieco lepiej, więc polazłem zobaczyć co tam się wyprawia. Impreza trwała w najlepsze, chłopaki dorzucali drzewa pod ruską banie, najebani byli dobrze, cudowna atmosfera. Byłem jeszcze nieco otępiały po prochach i nagłym przebudzeniu, więc całkiem nieźle poszło mi wpasowanie się w klimaty.
ruska bania o 4 rano jest czymś wspaniałym

Wymoczyłem dupsko, spłukałem się pod prysznicem i wróciłem do wyra. Nastąpiła znaczna poprawa i złapałem jeszcze ze dwie godzinki snu. 
W międzyczasie trochę się rozpadało, ale byliśmy trzeźwi i w zasadzie deszcz tym bardziej nas motywował, także po śniadanku zebraliśmy z Yaszczim dupy w troki i pojechaliśmy sobie na tamę. W sumie deszcz po drodze nie był jakiś mocny, do tego wcale się nie zgubiliśmy i już chwili dreptaliśmy po tej głupiej tamie.
no ok

Drogę powrotną postanowiliśmy sobie zrobić nieco naokoło, przez Ustrzyki. Nie ujechaliśmy nawet 5km, kiedy na poboczu ujrzeliśmy panią, która stała przy skuterku i nerwowo paliła papieroska. Deszcze padał dosyć konkretnie.
Jechałem z Yaszczim, COŚ wydarzyć się musiało. Aha, więc wydarzy się to. Zatrzymaliśmy się.
Krótki wywiad, pani wdrapywała się skuterkiem na górę, zdechł na amen, iskry nie było, nic nie gadało, trup.
Pani nie miała kogo na pomoc wezwać, samochody ją mijają, do roboty już się spóźniła, stoi na tym poboczu i pali fajkę za fajką. W sumie w ogóle się nie zastanawialiśmy czy pomóc, tylko jak pomóc. Na początek postanowienie, że jednak wraca do domu, do Ustrzyk. Początek łatwy, po prostu stoczyliśmy się z górki. Dalej miało być pchane, ale skuter za mały i mając go opartego na wyprostowanej nodze przed sobą, kierownicę i tak miałem na równi z kierownicą skuta. Kilka prób, po których jedynym efektem było to, że się prawie wyjebaliśmy. Umówiliśmy się, że Yaszczi zostanie z Panią, a ja szybciutko skoczę do Ustrzyk na stacje, zapolować na jakiś hol. Okazało się, że to było ledwie kilka kilometrów, trochę w deszczu, ale w sumie bez problemów.
Na stacji mieli tylko ekspandery długości 80cm. No trochę za słabo.
Wróciłem do nich, dotarli do głównej drogi na Ustrzyki i tam stali pod drzewem. Powiedziałem jak jest, ale Pani mi wyjaśniła gdzie w Ustrzykach jest motoryzacyjny, więc poleciałem ponownie. Po parunastu minutach wróciłem z 4m holem. Zajechałem właśnie jak Yaszczi zagadywał busiarza o transport. Oczywiście chuj z tego, w ogóle Yaszczi mi powiedział, że celowo stał na krzyżówce z główną, bo tutaj auta musiały zwalniać. Mówił, że udało mu się zatrzymać 4 busy, gdzie wrzucenie na pakę skuterka i zawiezienie go do Ustrzyk to akcja na całe 10min. Nikt nawet nie chciał o tym myśleć. No nic, holujemy.
Nie bardzo było gdzie zaczepić ten hol do tego skuterka, nie było opcji, żeby zaczepić tak, żeby dało się łatwo zrzucić. Chwilę się zastanowiliśmy i wpadliśmy na genialny plan. Zaczepimy linkę o przód skutera, a jeśli trzeba będzie odczepić, to Yaszczi doskoczy i przetnie. Przynajmniej było pewne, że z przecięciem linki sobie poradzi. Jak uradzili, tak zrobili.
Ruszyliśmy bez problemu, nawet nie czułem, że coś ciągnę. Jechaliśmy 30km/h wszystkiego i w zasadzie nie wydarzyło się nic szczególnego, aby tyle, że pani dostawała w twarz wodą spod mojego koła, tak centralnie i nic nie mogła z tym zrobić.
COŚ wydarzyć się musiało

Dojechaliśmy bezpiecznie do celu, Pani poradziła sobie wyśmienicie, jeszcze na herbatką nas zapraszała, ale jednak śpieszno nam było coś jeszcze polatać, bo właśnie przestało padać i nawet się przejaśniało. Dostaliśmy nawet info, że inne grupy już wyleciały z ośrodka (cipy po suchym) i mało tego, Gruby już nawet zaczął znowu rozbierać gaźnik na jakimś poboczu.

16. Ustrzyki Dolne - 121km/2137km

W drodze powrotnej momentami było trochę niebezpiecznie, bo z jednej strony sucho i można drzeć, z drugiej mokre plamy, czasem mieszane z błotem i kamieniami. Po drodze jeszcze trafił się nam punkt widokowy, do którego trzeba było dojechać po błocie, co skwapliwie uczyniliśmy.
widoczki

Na miejscu znaleźliśmy wypasioną knajpę, chwalili się, że tu był kręcony serial Watacha, wychwalali swoje żarcie i ogólnie byliśmy z Yaszczim gotowi zostawić grubą bańkę, żeby zjeść coś naprawdę pysznego z pięknym widokiem z tarasu. 

Weszliśmy do środka.
Napis, żeby czekać na kelnera, który zaprowadzi. Kelner akurat mieszał coś przy butelkach z winem, zobaczył nas, popatrzył, po czym wrócił do mieszania swoich butelek.
Wyszliśmy na zewnątrz.

Odpaliliśmy szpeje, rzuciliśmy kilka ciepłych słów w stronę tego Ą Ę miejsca, po czym pocwałowaliśmy do naszego ośrodka, gdzie czekał wyjebisty kebab na talerzu.
Po powrocie uznałem, że przetrę trochę tablicę, bo chuja widać i w zasadzie w ten sposób dowiedziałem się, że ktoś mi przerobił 3 na 8 na tablicy. No żarcik w chuj udany, szczególnie jakby mnie zatrzymali do kontroli.

lubię jak jest brudna

Gdzieś w tym miejscu dowiadujemy się, że Gruby znowu rozłożył swoje moto na poboczu na części pierwsze, tylko po to, żeby się okazało, że po prostu nie miał paliwa. Już do końca zlotu nie odpuściliśmy mu szydery. W zasadzie kiedy ktoś miał z czymkolwiek problem, ale tak dosłownie czymkolwiek, oraz Gruby był w pobliżu (żeby się nie zmarnowało), to leciało uprzejme pytanie, czy sprawdził paliwo.
Po obiadku wróciliśmy między domki i było dosyć leniwie, ale to było tylko uśpienie czujności bo okazało się, że Bociek trzymał gwóźdź programu na koniec. W ogóle co gość za zlot odjebał, to klękajcie narody. Wszystko dopięte na ostatni guzik, organizacyjnie po prostu szóstka z plusem. Poprzeczka wysoko na kolejny zlot.
Tymczasem wracamy do gwoździa programu, a był to konkurs na najwolniejszą jazdę. System pucharowy, jazda w parach. 
Ogólnie zabawa przednia, sędziowanie sprowadzone do minimum, różne specyfiki maszyn sprawiły, że konkurs był w chuj niesprawiedliwy, co oczywiście nikomu nie przeszkadzało. Za ogrodzeniem ośrodka nawet zebrał się pokaźny tłumek gapiów i musieli mieć srogą zagwózdkę, jak jeden ziomuś zaliczył glebę, a kilkadziesiąt gardeł publiczności ryknęło szyderczym śmiechem, zamiast pomóc koledze się pozbierać. Znamienne.
Co do wyników, ubolewaliśmy, że ziomalka Betaszki trafiła Karolka już w pierwszej rundzie, bo była naszym czarnym koniem zawodów. Poza tym Kubuś dzielnie stawał to swoją landarą, a i lekkim zaskoczeniem było, że Yaszczi w finale rozjebał Karolka. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że chodziło o różnicę klas moto, ale to nieprawda. Yaszczi po prostu miał nóż.

Reszta wieczoru z mojej perspektywy była dosyć spokojna. Szykowało się kolejne ognisko, ale ja planowałem się położyć nieco wcześniej, bo chciałem być w Krakowie jak najwcześniej.

06.06.2021

Nie wiem jak wstałem. Gdzieś pomiędzy 4 a 6. Wstałem, pozbierałem graty, ryj umyłem, wsiadłem i pojechałem. Mgła była sakramencka, więc rozpędzania za dużego nie było. Szybko dobiłem do Sanoka, potem wycelowałem w Nowy Sącz i czekałem aż zacznę rozpoznawać drogę. Gdzieś po drodze zaliczyłem tankowanie z gorącą herbatką, bo było dosyć rześko.

17. Brzostek - 181km/2318km

Przez resztę trasy nie wydarzyło się kompletnie nic ciekawego. Zapierdalałem sobie swoje, nagle doleciałem do miejsc, które nawiedzałem częściej, więc dalej już na pamięć, do samego dużego pokoju.

Zlot w tym roku był nad wyraz zacny. Fajny dojazd wyszedł, sam ośrodek i organizacja fenomenalna, ludzie wspaniale dopisali, było super. Jeszcze raz ukłony dla Boćka za ogarnięcie tematu, mam nadzieję, że w przyszłym roku pójdzie mu równie dobrze.
 W tym roku zdecydowanie wygraliśmy