poniedziałek, 19 czerwca 2017

MOTO - Zlot GS - Warzywniak 2017

" - ... i wtedy rozłożyłem jej nogi."

wróć, zły cytat

"- Pan jeździ w Ostatniej Paróweczce Hrabiego Barry Kenta?
- tak, a bo co?
- bo pojedziemy"


13.06.2017 Wtorek
Ściana Wschodnia, Ogonki i Legendarne Śniadanie Grubego

5.30 dzwoni budzik i dawno już nic nie sprawiło mi takiej radości. Wykarmiłem psiarnie, jakieś podmycie, karmienie i już żwawo przebieram nóżkami do moto, dzień wcześniej przygotowanego.
gotowy do startu
Szybki przelot do Krakowa i o 7 widzę się z Maciusiem na BP Bora. Chciałem puścić szczocha, ale w kiblu zamelinował się zdrowo najebany gość. Burkał tam na mnie zza drzwi, a upić by się można od samego jego głosu. Dobry znak.
Ruszyliśmy delikatnie, plan był, żebym wyprowadził z Krakowa, natomiast Maciuś pociągnie temat do Sandomierza. Nie było to takie proste, bo remonty i zajebane po same brzegi, do tego gdzieś na Hucie trafił się nam chuj pierwszej wody, który leciał dostawczakiem i walił przy samej linii, żebyśmy czasem nie polecieli. Z prawej strony pobocze z przerywaną linią, auto by się zmieściło, ale nikczemność biła z lusterka tego złamasa. Nikczemność i radość. Niech ma. Sam wyjazd z Krakowa zajął nam prawie 30 minut. Zapowiadał się długi dzień.
Rogatki Krakowa, macham Maciusiowi, wyprzedza mnie i już mu macham po raz drugi. Zatrzymujemy się, bo Maciusiowe bagaże gdzieś wzięły i spierdoliły. Kolejny dobry znak. Raz, że wiadomo, że coś się musiało spierdolić, a to wygląda na łagodną opcję, dwa, że z okazji wyjazdu, Marcelus podarował nam kilka ze swoich z miłością uwarzonych piweczek. Czekały w Puławach. Właśnie znalazło się na nie miejsce.
8:52 Połaniec 
pierwsze tankowanie
120 zrobionych
Do Sandomierza równym, spokojnym tempem. Deszcz nie pada, ale wieje jak jasny chuj. Moto idą prosto i w pochyle jednocześnie. Tak będzie przez większość dnia. Ruch umiarkowany. W Sandomierzu przejmuje prowadzenie, odbijamy na Annopol i dajemy prawą stroną Wisły. Piękne tereny, leci się wysoko i ogląda koryto Wisły. Rok temu z Yaszczim zaliczyliśmy tą trasę w odwrotną stronę, pakując do Żywca. Tu mamy pierwszą akcję. Łykam dostawczaka i od frontu wyłania się TIR. Dla mnie bez problemu, ale Maciuś za mną może już mieć cieplej. W lusterku widzę, że odpuścił i próbuje się chować, ale w tym momencie łykany dostawczak próbuje wykazać się inicjatywą i hamuje razem z Maciusiem, bardzo mu w tej całej akcji pomagając. Szczęśliwie TIR ucieka na pobocze, a Maciuś w końcu się chowa. Jest to pierwszy tego dnia TIR, którego Maciuś przesuwa. Zapamiętajmy.
Zaczepiamy jeszcze o Kazimierz Dolny, by po chwili stawić się w Puławach. Daliśmy sygnał Grubemu, żeby wbijał jajka, a ja za ten czas odwiedziłem przy okazji rodzinkę.
Parkujemy pod blokiem u Grubego, wbijamy do domu i naszym oczom ukazuje się widok, który jasno mówi, że Gruby słowa dotrzymał.
Legendarne śniadanie Grubego
Ugościł nas jak króli. Moi drodzy, musicie wiedzieć, że jeśli Gruby zaprasza na śniadanie, to się nie odmawia.
Opychaliśmy się prawie do 12, było leniwie, z tą świadomością, że kilometry nam nie uciekną, i tak je zrobimy. Sygnał do Andiego i wyruszyliśmy na Ścianę Wschodnią. Gruby prowadzi, Maciuś w środku, ja zamykam. Jeszcze przed Żyrzynem (10km od Puław) ma miejsce druga akcja. Jest gęsto, wąsko, kręto, a TIR przed nami leci za szybko na wyprzedzanie i za wolno na jazdę za, czyli tak jak zwykle. W końcu jest trochę miejsca, więc Gruby łyka, w tym miejscu Maciuś, bez szacunku dla TIRa, idzie za Grubym bez redukcji. Oczywiście w krytycznym momencie dostaje drugiego TIRa od frontu. Niezrażony Maciuś wali dalej, oba TIRy spierdalają na pobocza. Zapamiętajmy.
12:43 Sierskowola
drugie tankowanie
185 zrobionych
305 w sumie
Gruby zna te strony całkiem nieźle, więc parę ładnych winkli zrobiliśmy. Do Siedlec na luzie i bez większych przygód, bo przecież jakiegoś lamerskiego kropienia nie liczymy. No dobra, jeden dziadziuś jakimś kia-podobnym cudem dawał czadu tak, że chcieliśmy go nagrać. Gruby tam co chwilę się łapał za głowę i machał. Szczególnie mi się podobało jak dziadzio, mając do wyboru dwa swoje pasy, wyprzedzał po przeciwnym, oczywiście na podwójnej, oczywiście pod górę i oczywiście jeden z jego pasów był czysty. Uwielbiam tą wschodnią polską wolność.
14:07 Sarnaki
trzecie tankowanie
150 zrobionych
455 w sumie
Im dalej na północ i wschód, tym lepiej. Jak to Gruby zgrabnie ujął, 'Radomiacy przyjeżdżają się tu uczyć jeździć'. No kurwa kosmos co ludzie potrafią wymyślać. Dodajmy do tego, że '19tka' wygląda jak jakaś gminna ścieżka, a nie krajowa. Wąsko jak chuj, TIRów milion, Maciuś w siódmym niebie. Deszcz się nasila. Kilkadziesiąt przed Białymstokiem postój i decyzja, czy zakładać kondomy. Przeszło.
Dojlidy Żubr, jak ja lubiłem to piwo
W Białym przerwa. Znaleźliśmy KFC i zapchaliśmy się jakimś okrutnym syfem. Weszło jak złoto, przeta cały dzień na kawach i redbulach. Z Białego już prosto do Augustowa, gdzie mamy się spotkać z Andym. Akcja dla mnie na wylocie z Białego. Dwupasmówka, radosna prędkość, trzy tysiące TIRów ciurkiem, kwestia ile się zdąży łyknąć, zanim skończy się dodatkowy pas. Odwalam tu klasyczną akcję z serii 'o jednego TIRa za daleko', kończę wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, wprost na oczach smutnego pana, który z bliska nie jest smutny, uśmiecha się do mnie lekko kpiąco, a ja mu grzecznie z główki dziękuję. Lus.
18:44 Augustów
czwarte tankowanie
200 zrobionych
655 w sumie
Dobijamy na miejsce. Oczywiście popierdoliliśmy stacje, znaczy Andy czekał na jednej, my na drugiej i było śmiesznie. Dobił do nas po sekundzie, zalaliśmy, kawke/energetyka przyjęliśmy i gotowi do startu. Andy planuje nam zrobić małe wprowadzenie na Mazury. Jak to Andy, zachwala traskę w chuj, a my z oczami jak spodki przytakujemy i grzejemy sprzęty.
A historii tego żagla i tak nie zrozumiesz...

Kierunek Ełk, potem Orzysz i Giżycko. Spycanie jest dobre, winklujemy radośnie i jakoś nikomu nie przeszkadza, że dobija 20. Są filmiki z tego, ale wpis jest publiczny i jakby wpadło w niepowołane ręce, to byśmy wszyscy czterej dostali poczwórne dożywocie. Znaczy wiadomo jak było, Andy dał znać, że teraz smakowity odcinek, na którym dodatkowo nie można się zgubić, łamiemy formacje i każdy leci swoje. Andy leci pierwszy, ja lecę drugi, tempo było zdrowe, ale wcale nie żyłowane. W pewnym momencie z lewej mi zawył przelatujący obok Remus V4 Grubego i już wiedziałem, że teraz już siruis biznes. Nagle zacząłem więcej redukować, nagle budzik zaczął pokazywać +20/+30, a jednak wcale chłopaków nie dochodziłem. Na postój wpadliśmy prawie równo we czterech, bo i okazało się, że Maciuś se nie da tu w chuj dmuchać. Zacne ugoszczenie na mazurskiej ziemi.
Przelot przez Giż obowiązkowy, przy okazji szybka wypłata na ścianie. 
dajże mnie hajsy, ino chyżo, bo tu na mnie obiecana piana za rogiem czeka
Stąd już szybki strzał na Ogonki. Dolecieliśmy w deszczu i jakimś jebanym tajfunie, za to po zejściu z moto, zapach powietrza wręcz powalał. Upajałem się tym do nieprzytomności. Uwielbiam Mazury. Z wiekiem sobie uzmysławiam, że mi ta zjebana mazurska pogoda właśnie się podoba. Deszczyk, wiatr, piękny zapach, chodzenie na grzyby. Plackiem na słońcu to ja mogę leżeć na solarium.
Ogonki
 
Wypakowaliśmy moto, przebraliśmy się i czym prędzej udaliśmy do knajpy o dźwięcznej nazwie 'Stara Chujnia' i to wcale nie moja wina, że ktoś słabo zrobił neonowe literki. 
W środku zapadliśmy się w niesamowicie wygodnych fotelach, piękna dziewczyna przyjęła nasze zamówienie i oczekując na jedzenie raczyliśmy się Kormoranem i wiadomo, że były to Rewolucje. Mieliśmy za sobą nawinięte sporo kilometrów, przed nami nadal była znaczna część trasy, a na mecie miała czekać epicka najebka. Byliśmy zmęczeni i szczęśliwi jednocześnie. Humoru nawet nie popsuł fakt, że pani za chrupiące kawałki okonków skasowała mnie jak za zboże. W zasadzie to nawet to poprawiło humor chłopakom, którzy jeszcze mogli na koniec dnia pociągnąć ze mnie łacha.
Tak.

Przed snem jeszcze browarek w domku i polaków rozmowy przy piwie. To był jeden z tych dni, który wypalił i miło będzie się go wspominać.


14.06.2017 Środa
Ruscy, bunkry i nora Yaszczucha

"- Pan jeździ w Ostatniej Paróweczce Hrabiego Barry Kenta?
- tak, a bo co?
- bo pojedziemy"

poranny widok za milion dolków
Wstaliśmy po 6, szybkie mycie jaj i zębów i już prawie gotowi. Zapakowaliśmy moto, przesmarowaliśmy łańcuchy na zimno, jak bozia nakazuje, po czym wystartowaliśmy. Pogoda, wbrew wszelkim groźbom, zapowiadała znakomicie. Znaczy wiało i pizgało, noale przecież czerwiec na Mazurach jest tylko taki.
7:00 Węgorzewo
piąte tankowanie
140 zrobionych
795 w sumie
Zalani i parówa z Orlenu na start zaliczona. Kolejny punkt programu jest w cyrylicy. Dzidujemy na Kaliningrad. Pogoda staje się jeszcze lepsza, znaczy słoneczko przełamuje trochę wypizgi. Dolatujemy do granicy. Z ciekawostek, przepyciliśmy ponad 2 tysie kilometrów i suszyli nas tylko 2 razy, oba w odległości 20km od granicy. Znaczy pod Białym jeszcze, ale nie suszyli tam. W każdym razie, w obu przypadkach powinni nam grubo dojebać, minimum 8+, ale w moto suszarką ciężko trafić chyba.
Mapa mówiła, że da się dolecieć do samej granicy i odjechać z niej inną dróżką. No i spoko, tylko, że nie. Dróżka może i była, ale nie dla cywilów, za to przyszedł miły pan, pozbierał nam papiery i kazał czekać. Niby mieliśmy się tylko odlać na słupki graniczne, ale skończyło się na półgodzinnym kiblowaniu. W ogóle nas to nie ruszyło, wręcz poprawiło humory.
- No Dobra, a co dalej?
- Jak co dalej? Na Berlin! 

Papiery oddali i w tym momencie zaczyna się moja ulubiona zabawa. Przebijamy się 'białymi' dróżkami do Elbląga, prowadzę na kieszonkowej, papierowej mapie. W to mi graj. Już na starcie z granicy zaczyna być zabawnie, bo jakiś puszkowy lokales wchodzi mi na koło i ciśnie prawie oparty o rejestracje przy prędkościach dość interesujących. Szczęśliwie dogoniłem inne autko i tak zaplanowałem wyprzedzanie, żeby on za mną nie zdążył. Potem już mu się chyba impreza znudziła. Chłopaki mówili, że z tyłu nie wyglądało to za dobrze.
Zjeżdżamy z głównych i zaczyna się magia. W pewnym momencie wbijamy na odcinek z dobrym asfaltem, ale szerokim na półtorej auta. Dookoła drzewa , słońce, pikujące bociany, ekstaza. Jest tak zacnie, że nagrywam sobie z tego przelotu filmik. Naście minut wykurwistości i masturbacji, którą już oglądałem kilka razy i zapewne obejrzę jeszcze nie raz. Odcinek do Elbląga cudowny.
11:11 Elbląg
szóste tankowanie
220 zrobionych
1015 w sumie
Wisła jest jakimś magicznym wyznacznikiem. Zmienia się krajobraz, zmieniają się ludzie, zmienia się wszystko. Przez Wisłę przelecieliśmy na wysokości Malborka. Krzyżaków nie było, za to kocie łby na krajowej dróżce. W tym miejscu zostaje uruchomiony kolejny plan przelotu. W Miastku mieszka moja chrzestna mama. Ostatni raz ją widziałem blisko 30 lat temu, kiedy była młodsza niż ja teraz. Ona nie ma pojęcia o moim planie, czy choćby mojej obecności w tych stronach, ja wiem tylko, że jest nauczycielką w szkole podstawowej w Miastku. Idealnie.
Dobijamy do Miastka koło 15. Żadne dziecióry nie siedzą tyle w szkole. W zasadzie już byłem gotowy uznać porażkę, ale Andy namawia, żeby jednak spróbować. Pytam pierwszego z brzegu lokalesa, dostajemy wstępny namiar. Szkoła to jednak spore miejsce, więc znajdujemy z łatwością. Okazuje się, że w związku z zakończeniem roku wszyscy nauczyciele kiblują w robocie. Wbijamy do środka, wprost do pokoju nauczycielskiego, gdzie właśnie zaczyna się rada. Mama ma lepszy refleks, pierwsza nas rozpoznaje.
- Jezu Chryste! Moje dzieci!
Krzyk, a chwile potem w ramiona mi wpada maleńka kobietka. Kiedy widziałem ją ostatni raz, to sięgałem jej niewiele ponad pas. Teraz role się odwróciły. Ściska nas wszystkich, wzrusz jest całkowity, wyszło wspaniale i już dla tej jednej chwili było warto jechać. Oczywiście furorę na dzielni zrobiliśmy maksymalną, dokładnie taką jak robi trzech gości w skórach, wjeżdżających do pokoju nauczycielskiego jak do siebie, pokoju pełnego wynudzonych kobiet.
Czas był najwyższy na szame. Mama dała namiar na małą, lokalną pizzerię. Gruby zapiął nawigacje i poprowadził jak po sznurku. Zajechaliśmy, w środku 2 stoliki na krzyż, a kelnerka nam mówi, że po picie to se musimy iść do pobliskiej Żabki. Lokalna pizzeria pełną gębą, tak jak lubimy.
Jak pizza w Miastku, to tylko tu

Humory nadal wysoko pod sufitem. Pod dupą już dziś zrobione pond 300, do mety spokojnie jeszcze ponad 400, a zamiast zmęczenia euforia i pełna świadomość, że trzeba garściami czerpać, bo za szybko się nie powtórzy.
Pizza wykurwista.
siadło jak złoto



"- Najadły się? Napiły? To wypierdalać."
16:06 Miastko
siódme tankowanie
210 zrobione
w sumie 1225
Kierunek Kołobrzeg. Zalani, lekko ospali po pizzy, zmniejszyliśmy znacznie prędkość, co by ogarnąć.Tu w zasadzie, poza paroma drzemkami, nic się nie działo. Dolecieliśmy na spokoju, tu szybki telefon do Yaszczucha, ten powiedział gdzie jest, Andy wbił w nawigacje i pojechali. Coś nam nie szło, ale nie poddawaliśmy się do momentu aż naszym oczom ukazał się znak zakazu dla moto. Andy oczywiście popierdolił i pojechał, ale jak ktoś ma zatkany wydech to tak może. Wrócił po chwili, za to my mieliśmy czas zrozumieć co nam nie działa.
- kurwa Andy! Ulica Morska, nie Nadmorska!
Od tej chwili już łatwiej. 5 minut później znaleźliśmy odpowiednią ulicę, odpowiedni parking i odpowiednie dwie radosne mordy - Yaszczi i Simin. Udało się.
Co się dało zostawiliśmy na parkingu i udaliśmy się nad wodę. Kolejny punkt na rozkładzie.
bunkrów nie ma...

Były plany, żeby dupy zamoczyć, już nawet było rozbieranie... ale nie zabraliśmy ani ręczników, ani majt na zmianę. Jeszcze by mi brakowało w locie do Poznania jajca odmrozić. I tak już szczałem średnio co 100km.
...ale też jest zajebiście

Siedliśmy na murku, jakieś lody, jakaś szczyna, co kto lubi. Pogaduchy, śmiechy. To jest ten moment, kiedy zegarek pokazuje prawie 19, do Poznania dziki hektar, a Yaszczu się przyznaje, że nie ma jasnej szyby. Znaczy Maciuś też nie miał jasnej szyby, ale w zasadzie tylko Yaszczi znał drogę. Oczywiście zamiast się zamartwiać to mieliśmy radochę, bo przecież co się może spierdolić.
zabrakło koszyka, ludzie by hajsy rzucali

Czas był nam w drogę. Szybki marsz na parking i po chwili już wylatujemy z Kołobrzegu. Yaszczi prowadzi i widać, że czas go goni. To już nie było mocne tempo, to już były maksy dla golasa. Momentami dwie paczki dotykaliśmy. Oczywiście każdy się cieszy. Pojeby.
19:28 Karlino
ósme tankowanie
140 zrobione
1365 w sumie
Tempo okrutne, to była kwestia chwili, że stanęliśmy w Połczynie. Parking pod biedrą ten co zawsze, ostatni oddech przed winklowaniem. Jak zwykle dzielimy się na grupy, żeby sobie nie przeszkadzać i startujemy.
- ale panowie, to nie są wyścigi
- nie no, jasne, jasne
- ja się nie będę śpieszył
- no ja też nie, proste

Wyjebali jak z procy. Co prawda pora była późna i już tak nie kleiło, ale pyta między jeziorkami zawsze na propsie. Zbiórka w Czaplinku, znowu układamy formacje i lecimy dalej, byle szybciej, byle szybciej.
21:41 Czarnków
dziewiąte tankowanie
160 zrobione
1495 w sumie
Ciemność nas zastała, szydera z Yaszczucha i Maćka w najlepsze. Sytuacji nie poprawia fakt, że drogę nam tłumaczy jakoś okrutnie naprany gość, znaczy najbardziej nas zaskakuje, że Yaszczi mu chętnie przytakuje. Zapowiada się interesująco. Przed odjazdem jeszcze zaliczamy radosną wtopę, kiedy to Gruby zamula pod kiblem, a pogoniony pytaniem, czy ktoś tam sra, odkrzykuje twierdząco, z bananem na ryju, mijany właśnie przez laski, które z tego kibla wyszły. Ich miny... bajka.
Lecimy dalej, teraz Yaszczi powoli wyprowadza na odcinek prosty, po czym ja przejmuje i prowadzę do kolejnej spornej. Plan żyleta.
Środek ronda, tysiąc zjazdów dookoła, żadnych znaków.
- Yaszczi! Gdzie teraz!
- Kurwa nie wiem!
No bo po co jechać znaną sobie trasą, jak można o 22 posłuchać żula na stacji, który zna traskę pińcet metrów krótszą? Ale i tak obaj ledwie powstrzymujemy śmiech. Tak w zasadzie było cały zlot. Cały czas podpuszczaliśmy lekkie wtopy, małe akcje, czekając, żeby się coś wydarzyło, wyposzczeniu. Kiedyś się doigramy, ale nie tym razem.
Wybraliśmy jeden zjazd i pojechaliśmy. Szczęście nam dopisało. Kolejne miejscowości mijaliśmy, zdecydowanie się zbliżaliśmy do celu.
Być może będzie to czytał ktoś, kto nie zna tematu. Wyjaśniam. Obaj z Yaszczim mamy SVki, obaj mamy akcesoryjne wydechy, znaczy ja mam akcesoryjną trąbkę, a Yaszczemu robił Edzio. Nie przez przypadek ludzie jadący za nami mówią, że śmierdzi frytkami. W zasadzie też nasze moto czasem są znane jako frytkownice. W każdym razie wyobraźmy sobie taki obrazek. Światła, czerwone, stoimy z Yaszczim na PP, ramię w ramię, ale i tak musimy wrzeszczeć.
Y: Łełek, która godzina!?
Ł: 22:30. Dusimy te kurwy!?
Y: Dawaj!
Odcina, kilka sekund, zapala się zielone, ruszamy, chwile później z chmury niebieskawego dymu wyłaniają się koledzy, przecierając szyby. Nie no, dowcip w pytunie.
Trasa już prosta, prowadzę do samego Poznania. Lecimy grzeczne 90-100. Ciemno w chuj, niechby mi teraz jakaś sarenka wyskoczyła.
Pomarańczowe migające na wprost, zbliżamy się, zwalniam. Na przeciwnym pasie stoi mercedes, a sekundę później wiem aż za dobrze co się wydarzyło. W poprzek mojego pasa leży rozjebana sarenka. Mało czasu na reakcje, ale i prędkość mała. Test łosia zdałem, natomiast okazało się, że panowie wyjebali sarenkę konkretnie i trochę ją rozczłonkowali, znaczy chyba dupa była oddzielnie.
plask-plask.
:(
Reszta lasu 50, a cała trasa zakończyła się po kilku kilometrach. Witamy w Yaszczowskich progach.
Polska w budowie
Znaczy nie myślcie, że nas źle ugościł. Grila rozpalił od razu, kiełby dał odchuj, a browców przygotował tyle, że moglibyśmy grzać do rana. 
Gruby w dom, Bóg w dom

Zrobiliśmy po kilka bro, trochę kiełby, po paru chwilach na rowerze dokulał Ciapek, zrobiło się sielsko, a potem ktoś zgasił światło.


15.06.2017 Czwartek
Apogeum

Wstałem wcześnie. Jak zwykle, problemy z plecami swoje robią. I tak długo pospałem, bo Yaszczi mi użyczył swojego materaca, dzięki czemu nie umarłem na karimacie. Do celu mieliśmy rzut beretem. Nigdzie się nam nie śpieszyło. Nie budziłem chłopaków, zamiast tego się ubrałem i ruszyłem pozwiedzać. Nie powiem, widoki miodne.
Środkowa Polska to taka trochę dwunastolatka
Po powrocie w domu zaczął się już jakiś ruch. Pierwsze kawy, pierwsze srania, powolutku.
Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia
Na spokojnie zjedliśmy, Yaszczi ponarzekał, że jechać nie może, ale dom się sam nie wykończy. Jebany wszystko sam robi i fajnie mu to wychodzi.
Po śniadanku dojechała rodzinka Yaszcziego, żona i przesłodka córa. Na wejściu żona zafundowała lekką mieszaninę zawodu i radości. Taka ekipa wjechała, a nic nie zostało rozpierdolone. Pełna kulturka, zero patologii. Dziwne.
pełna kulturka
Córa za to, po przełamaniu delikatnej nieśmiałości, była w swoim żywiole.
Przyszła królowa toru Poznań
Dłużej byśmy zostali, ale Yaszczi miał dużo roboty i widać było, że serce mu się kraje na nasz widok. Czas był nam w drogę.
"- Pan jeździ w Ostatniej Paróweczce Hrabiego Barry Kenta?
- tak, a bo co?
- bo pojedziemy"

Ciapek wyprowadził nas na obwód Poznania, dwójka z przodu na budzikach, co by sprawdzić, czy wszystkie pakunki dobrze na moto umocowane. Chyba nic nie odpadło.
12:09 Koszuty
dziesiąte tankowanie
120 zrobione
1485 w sumie
Tankowanie w Koszutach przejdzie do legendy. Najpierw Maciuś, jak rasowy mistrz, przepychał moto z prawej strony, kosa mu się złożyła i wyjebał moto na dystrybutor. Na szczęście kask wiszący na lusterku zamortyzował upadek.
Jak już zeszło na temat Maciusia, to ludzie nieśmiało zaczęli wrzucać, że on naprawdę kozacko wchodzi między te auta. Okazało się, że każdy mógł trochę jego akcji pooglądać, my z Grubym wspomnieliśmy TIRy, a potem Andy opisał jak sznureczki aut z obu stron uciekały na pobocze, bo środkiem, cały na biało, cisnął Maciuś.
- ... leciał normalnie jak.... jak Mojżesz jakiś.
- ... o kurwa...Mojżesz...
I to była ta chwila olśnienia. Słońce zaświeciło w punkt, siadło jak złoto. To był moment, kiedy Maciuś dostał nową ksywę. Wszystko przebiegło jak należy.
- ale... ale ja lubię swoje imię
- co ty pierdolisz Mojżesz, od dzisiaj jesteś Mojżesz.
A potem uznaliśmy, że to jest ten czas, kiedy trzeba się powymieniać szpejami.
- ale panowie, na cudze moto siadamy, bez pałowania, delikatnie.
Pośmialiśmy z dobrego dowcipu i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście nakurwianie okrutne. Znaczy, żeby jasność była, każdy z nas zna możliwości swoich maszyn. Jedni poznali je na torze, inni pod przedszkolem, ale na pewno każdy swoje poznał.
I nagle wsiadamy na coś nowego. No przecież trzeba, religia nakazuje. To było złe, to było ostre dzidowanie i nikt nie okazywał skruchy. Właściwie zatrzymywaliśmy się tylko, że się wymieniać.
14:30 Sieradz
 jedenaste tankowanie
150 zrobione
1695 w sumie
Jakoś w granicach stówki do mety. Ciapek prowadzi i ma akcje. Pan bez zatrzymania z utwardzonej wytacza się na krajową. Znaczy nawet nie próbowaliśmy Ciapka tłumaczyć, było wiadome, że jego wina, bo ten pan tu zawsze skręca.
Zjechaliśmy z głównej drogi, Andy zapiął nawigacje i zaczął prowadzić zadupiami. Jechałem drugi i trochę mnie zastanawiało, gdzie on nas wiezie, bo na pewno nie na zlot. Wyjaśnienie przyszło szybko, bo oto na wyboju odpięło mu nawigacje i rzuciło mi pod koła. Nadal miałem w pamięci rozjechanie dupy jelonka, więc reakcja była błyskawiczna. W zasadzie spoko, bo kto by nie chciał dostać w ryj nawigacją, za to zastanowiło mnie, czemu Andy się nie zatrzymał. Wyszło szydło z worka, jebany pewnie nawet nawigacji nie obczajał, leciał na czuja.
Lekko okrężną drogą dobiliśmy do Bełchatowa. To nie był zły pomysł, bo dzięki temu ogarnęliśmy otwarte sklepy.
Na kolejnym skrzyżowaniu dobija do nas kolejne moto, niechybnie lejce trzyma kobieta i każdy wam powie, że kobieta w skórzanym kombi na sporcie to widok niezapomniany. Po sposobie w jaki wita się z Ciapkiem i Andym wychodzi, że znajoma. Ruszamy i już jest wiadome, że to wystarczyło chłopakom do figli. Wyjebali do przodu jak dzicy i kiedy kręciłem głową z lekką dezaprobatą, to obok przefrunął Simin, niesiony na skrzydełkach dziecinnego pałowania. Co robić, podłapaliśmy tempo i polecieliśmy za nimi. O dziwo wcale źle się nie skończyło, a koleżanka szybko się do nas wpasowała i sama tam na froncie cięła jak dzika. Po paru minutach byliśmy w ośrodku.

Ośrodek wypas, ogromny, sporo atrakcji, masa ludzi, potencjalnych cywilnych ofiar naszych odjebów. Przebiliśmy się przez te tłumy i dojechaliśmy do naszych domków. Koleżanką, która z nami przez moment spycała okazała się Dada. Zaskoczenie, za to bardzo miłe.
Lekkie zamieszanie z domkami, rozmieszczenie się pojebało i mieliśmy być rozdzieleni. W pierwszej chwili wkurwienie, ale przecież ludzie spoko, bez problemu zgodzili się pozamieniać. Bardzo nas wzruszyła scena, w której Karolek, lekko smutnym głosem rzucił, że już się przecież rozpakował... po czym poszedł do domku i po chwili wyjechał z niego swoim endurakiem.
Zrzuciliśmy graty i udaliśmy się do Bełchatowa po zapasy. Zgodnie stwierdziliśmy, że pewnie będzie się lał bimber, bo przecież Kubuś i lubelscy są, trzeba się najpierw odpowiednio przygotować, podkład zrobić. Na pierwszy ogień gorzka z wermutem i sprajtem, potem dżin z tonikiem, wreszcie łycha z kolą. Plan doskonały. Dopakowaliśmy wszystkie sakwy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Prędkość taka, co by się moto na bok nie przewróciło, omijanie studzienek, modlitwy. Nic się szczęśliwie nie rozjebało.

Dobra. Musicie wiedzieć jedną rzecz, to musimy sobie ustalić jasno. Od tej chwili mój opis może mocno rozmijać się z prawdą, wiele rzeczy mogę pominąć, nie moja wina, naprawdę nie moja. Zmuszali mnie do picia, kazali robić złe rzeczy, ja niewinny!
Dowód na niewinność
Zaczęliśmy według planu, delikatne, słodkie driny. Wystawiliśmy stolik przed domek i ruszyliśmy z integracją. Warto tu wspomnieć, że każdy domek miał jeden pokój zamknięty (teoretycznie), gdzie były układane pary. Nam się trafili Eve i Luki. Bardzo sympatyczni i spokojni, młodzi ludzie. Niby spokojni i grzeczni, a przywieźli 2 litry takiego cytrynowego skurwysyna, że pielgrzymki do naszego domku trwały do soboty, choć wypiliśmy wszystko już w czwartek.
starter

Wermut z wódką szybko zastąpił gin i ani się obejrzeliśmy jak w ruch poszedł bimber. Gdzie tu dołącza do nas typek z pobocznej imprezy, zlotu graczy WoW. Typo wprowadził ponurą atmosferę, popłakał się i tak nam wszystkim zagrał na emocjach, że jak już sobie polazł, to się między sobą pożarliśmy. Takich ludzi nie lubimy. Swoją drogą polazł, bo się ludzie z jego imprezy pomiędzy sobą pobili i ich laski darły się, jakby ich tam mordowano. Pognaliśmy je ratować, ale się okazało, że laska w panikę wpadła, raptem dwóch typów się po ryju lało, nuda. Otrząsnęliśmy się z tej chujni i udaliśmy na ognisko, gdzie świetnie się bawiliśmy, ale wiedziałem, że walimy prosto w bandę, kiedy zapijaliśmy bimber bimbrem. Ta cytrynowa masakra Lukiego to był inny świat. Musiało się dziać coś więcej, ale kolejne wspomnienie jest kiedy czeszemy domki, szukamy życia i alkoholu. Potem razem z Andym i Dżonym ganiamy z chujami na wierzchu po plaży i taplamy się w kąpielisku. Potem chyba zrobiliśmy nalot na domek Anki, w zasadzie nie pamiętam po co. Wiem, że zlotowo-grzecznie prosiła nas o opuszczenie lokalu (wypierdalać!). Chyba namawialiśmy Dadę, żeby skoczyła z okna z piętra i poszła balować z nami. Potem chyba trafiliśmy na żywego Skutera i to było tak bardzo symboliczne, że nie wiem czy mi się to nie śniło. Wydawało mi się, że była miłość i pijackie rozmówki, a może tak naprawdę siedziałem gdzieś w kącie i zaśliniony gadałem do samego siebie.
Pamiętam jeszcze jak wrzeszczymy o 8 rano, że do śniadania już tylko 30 minut, a potem ktoś mnie szarpie, budzi i mówi, że już 10 i jeśli chce coś zjeść, to muszę iść teraz. Także tak.



16.06.2017 Piątek
Alkohol, siatkówka i pałowanie w domku

Po śniadaniu zalewamy się browarami i okazyjnie czymś mocniejszym, jak ktoś coś ma. Chyba sporo dżinu było, doskonale wchodził. Piąteczek w zasadzie toczył się swoim rytmem. Spałem tylko 2 godziny, więc miałem momenty krótkich odcinek, nic niezwykłego.

czil
Tu na fotce jest też Lusia, forumowa psina, przekochana, spasiona okrutnie bultelierka, która zdecydowanie za dużo piwa pije. Okrutnie pocieszna. Gdzieś w pewnym momencie była drobna akcja. Krecik gdzieś wybył, Lusia była zamknięta w domku i ktoś ją nieopacznie wypuścił i chyba sprawę zlał. Leżymy na kocyku przed domkiem, przebiega Lusia i goni w stronę jeziorka. Idziemy za nią z Ciapkiem, naszym oczom ukazuje się obrazek. Lusia pływa między spławikami, obok stoi wędkarz na baczność.
- niech się pan nie boi, ona jest łagodna jak baranek, kochana psina
- ale ja tego nie wiem
Ciapek zapiął Lusie na smycz i odprowadził do kocyka. Po pewnym czasie wrócił Krecik zaaferowany, psa odholował, potem posłuchał opowieści i czym prędzej pogonił przepraszać wędkarza.

Graliśmy też w siatkę i kochaliśmy w stołówce, to chyba oczywiste. Andy powiedział, że jeszcze nigdy go nie pchał Radomiak, no to przecież.
mrau
Najadały się, napiły i poszły na gwóźdź programu, czyli wnoszenie motocykli do domków. W zasadzie mieliśmy ambitny plan zaniesienia GSa na piętro, ale jednak trochę za wąsko. Tu też warto wspomnieć o pewnej wyjątkowo pozytywnej sprawie. Kiedy byłem na zlocie w Żywcu, to poważnie się obawiałem co z tym wszystkim w przyszłości będzie. Brak nowych twarzy, brak rozwoju, jakoś tak sam nie wiem. W tym roku masa świeżych przyjechała i wielu, jak nie wszyscy, doskonale wpasowali się w klimat imprezy. Łazimy po ośrodku, szukamy kogoś, kto ma GSa bez kufrów i planujemy go zanieść do domu Anki. Obawialiśmy się, że może być lekki opór ze strony posiadaczy, ale gdzie tam. Trafiliśmy na Artexa, który na wieść o planie, nie dość, że od razu wyskoczył z kluczyków, to jeszcze sam własne moto zaniósł do domku Anki. Tak, mogę śmiało i z radością powiedzieć, że w tym roku na zlocie dołączyło parę nowych osób, które być może w przyszłości pociągnął ten pierdolnik i zrobią to naprawdę fajnie.

No dobra, wtachaliśmy GSa, ale na piętro się nie dało, no to chociaż go przepałowaliśmy w domku. Potem dorzuciliśmy jeszcze trzy kolejne moto i w zasadzie ugrzęźliśmy, bo brakowało koncepcji na kolejny. Ania, prowodyrka całej akcji, obstawiała kredens Kubusia. Wielkie bydle, które byłoby wyzwaniem. Bociek obstawiał GSXa i argumentował to faktem, że będziemy mogli mu od razu zrobić rozrząd. Tak, w tym momencie mocno nawiązywaliśmy klimatem do najlepszych mazurskich zlotów. Było zacnie.
fajnie niektórym ryje wygięło na panoramie
Siatkóweczka była? Była. Zabrakło tylko Santosa i Mojżesza, którzy w Kalifornii grali pierwsze skrzypce. Mojżesz prawie złamał nogę, co było ewidentną winą Kubusia, bo to w niego kopnął. Santos natomiast zajebał się okrutnie dzień wcześniej i mówił, że to moja wina, choć mi nic o tym nie wiadomo.
Mecz bez gwiazd i tak wypalił. Gdzieś po drodze trochę nas deszcz z boiska przepędził, ale dokończyliśmy.
Jaki jest kolejny punkt programu? No przecież wiadomo.
fotka z serii 'Yaszczi! Zgadnij co!'
klasyczne wchuj 'potrzymaj mi piwo'
wściekła kurwa nie chciała się zakopać na korzeniu. Andy pomagał z półobrotu
I znowu jest ognisko i znowu chlejemy i jaramy jak pojebani. Gdzieś po drodze łapię fazę i tańczę sobie ze ścianą. Bardzo mi się podobało w jaki sposób naprowadzaliśmy dzidżeja. Zapuścił disco polo, wszyscy grzecznie i bez dymu zeszli z parkietu. Nikt tam faków i chujów w dupę do didżejki nie posyłał. Zapuścił G'N'R 'You could be mine' i się tam prawie z radości pozabijaliśmy. Balowaliśmy na całego, do momentu jak padło hasło 'Simin ma wódkę w domku'. Ruszyła procesja najebanych zombie, twardo brnęliśmy przez śniegi i zawieruchy. Na miejscu się okazało, że jest tego wszystkiego ledwie naparstek, co mocno złamało nasze morale. Znaczy Simin spokojnie tłumaczył, że ma jeszcze tylko ciut, ale kto by go tam słuchał. Słowo klucz padło, jest wóda, walimy.
Odcinka
Na moment mi zgasło światło, by po chwili wrócić, jednak drugi dzień garowania ma to do siebie, że zmęczenie materiału następuje nieco szybciej. Spotkałem ledwie kilka osób żywych i to w stanie spoko luźnym, także brak synchronizacji był pewny. Jeszcze jakieś pół godziny się szwendałem, szukając wolnego wyrka w jakimś domku, wreszcie znalazłem i w sen zapadłem z uczuciem dumy, że dałem radę zdjąć buty.


17.06.2017 Sobota
Smutna sobota

Mam zasadę, że dzień przed wyjazdem już wysprzęglam. Tylko piweczko, delikatnie. Od rana się snułem, śniadanko, obiadek, wszystko grzecznie zjadłem. Ludzie mnie zaczepiali i trochę się dziwili jak miły i grzeczny potrafię być. W zasadzie coś w tym może być, bo w czwartek, kiedy ludzie dopiero na imprezę dobijali i odpalali pierwsze piwka, to my już mieliśmy prawie 2 kafle kilosów za sobą i typowy fekalno-gejowski humor odpalony na maksa. Bo spójrzmy na to z tej strony, przyjeżdża sobie miły gość na zlot, nie do końca jeszcze wie czego się spodziewać, nie chce odjebać czegoś na starcie, jest spokojny, poukładany. I nagle trafia na typów, którzy przełamanie lodów zaczynają od prostego pytania:
- jebałeś kiedyś psa?
Znaczy tak jak pisałem wcześniej, w chuj spoko ziomów się na tej imprezie doskonale odnalazło i pewnie jeszcze w tym roku zabalują z forumową ekipą nie raz.
Cały dzień wytracałem prędkość silnikiem, ledwie zaliczając kilka piwek. Wieczorkiem wbiłem na ognisko i wtedy właśnie miała miejsce jedna z większych tragedii tego zlotu - ugryzł mnie komar. Pierwszy. To był ostateczny znak, że znowu mam w żyłach krew. Po chuju i smutno, bo co nam pozostało.
smutno wchuj
Zwaliłem się do wyra i odpłynąłem.


18.06.2017 Niedziela
Powrót

Obudziłem się już o czwartej. Powaszka, jeżeli kiedyś będziecie mieli do wyboru, żeby was plecy napierdalały, lub nie napierdalały, to wybierzcie, żeby nie napierdalały.
Połaziłem trochę, doczekałem do 6, bo tyle we mnie było litości dla śpiących, po czym posprzątałem domek i zapakowałem moto. W międzyczasie Mojżesz też się pozbierał i byliśmy gotowi do startu. Jeszcze tylko przepałować moto na pożegnanie i można jechać. W tym miejscu muszę twardo zaznaczyć, że to był czysty przypadek, że miejsce na pałowanie wybrałem w pobliżu domku mojego radomskiego przyjaciela, a to, że celowo manewrowałem, żeby wycelować odwłok frytkownicy w drzwi domku, nie, tu nie ma miejsca na złośliwość. Przypadunio. Polecieli. 
Ależ dobrze się spycało. Rano, puste drogi, parę dni przerwy po dobrym zapieprzaniu, aż się chciało kręcić. Na stacji zrozumiałem, że Mojżesz ma w głowie podobnie, kiedy tak stał z kawą, patrzył to na moto, to na kawę, w końcu wyjebał kawę i rzucił treściwie:
- spierdalamy
7:23 Radomsko
dwunaste tankowanie
130 zrobione
1825 w sumie
Kolejny odcinek miał być całkiem fajny. Białe traski, prowadzenie na papierową mapę, moja ulubiona zabawa. W pewnym momencie moim oczom ukazała się mała miejscowość na mapce, której nazwa była tak kurewsko trafna, że trzeba było trasę zmienić, co by dolecieć, fotę szczelić i organizatorkę zlotu nią obdarować. Powiedzmy sobie jasno, odjebała kawał dobrej roboty i w tym miejscu pada ten cytat:
"Czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się dla naszego klubu przemęcza, prezes Ochódzki Ryszard, naszego klubu „Tęcza”. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki! To mówiłem ja – Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy. Niech żyje nam prezes sto lat!"
To jeszcze ja – Jarząbek Wacław, bo w zeszłym tygodniu nie mówiłem, bo byłem chory. Mam zwolnienie. Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. Niech żyje nam! To śpiewałem ja – Jarząbek.
 
Trafiliśmy na zajebisty odcinek przed Myszkowem, potem Ogrodzieniec, wiadomo. Olkusz i ostatnia prosta. Rozdzieliliśmy się w Jerzmanowicach. Oczywiście to był ten moment. Po przeleceniu 2 tysi bez przypałów, oto 6km przed domem, na winklu pod koła wyłazi mi pijak, na przeciwko coś jedzie, a na jezdni piach. Prędkość nie była duża, wybroniłem się jakoś, trochę się zesrałem, a na koniec jeszcze ujrzałem pełne wyrzutów, smutne spojrzenie pijaczka.
W domciu koło 9. Zlot 2017 zamknięty. Doliczając licznikowe wyszło kilka km ponad 2 tysie.
Już tęsknię za następnym.
dom


*za fotki do relacji pięknie dziękuję Grubemu, Mojżeszowi, Yaszczemu, Andiemu i Wośkowi (dawać kurwa fotki... chuj mnie obchodzi, że jeszcze nie posegregowaliście, dawać).