czwartek, 17 grudnia 2015

nieMOTO - Głupia cipa

Skrzyżowanie Dietla i Stradomska. Podbijam do skrzyżowania z jego prawej strony, czekam na zielone.
Jest zielone, rzucam okiem w lewo, robię pierwszy krok... po czym uskakuje do tyłu jak poparzony. Na milimetrach.
Co się wydarzyło?
Ano pani leciała Krakowską, która na tym skrzyżowaniu przechodzi w Stradomską. Szła dobrze, pewnie miał dobry biorytm, nie chciał przerywać passy, więc kiedy dało jej pomarańczowym, to dała gaz w podłogę. Na skrzyżowanie wpadła już niechybnie na czerwonym. Szła na takiej bombie, że pierwsze kontrolne spojrzenie zobaczyło ją daleko, przez co źle oceniłem potencjalne zagrożenie. Przy uskoku natomiast, w sytuacji zagrożenia już było inaczej. Ja zdążyłem zobaczyć jej głupi ryj w aucie, ona mnie nie. Z prostej przyczyny. Patrzyła na auta, które właśnie na zielonym prostopadle do niej ruszyły i klaksonami oznajmiały swój stosunek do jej zagrania.
Jebane milimetry dzieliły mnie od spędzenia tych świąt w szpitalu, bądź kostnicy, bo jakieś 'tempe cipsko' ma ważniejsze rzeczy na głowie, niż jakieś głupie przepisy. Już wolę motocyklem po tym mieście jeździć, bezpieczniej.

Ewolucja to jednak nie jest tak głupia rzecz. Zastanawiałem się co by było, gdybym nie miał takiego refleksu. Myślicie, że bym się wjebał pod koła i kaplica? Nic bardziej mylnego i mam na to dowód. Otóż obok mnie stała starsza pani. Zanim zauważyła, że zapaliło się zielone, zanim ruszyła swoje stare ciałko do przodu to ja już zdążyłem przywitać się z potencjalnym kalectwem, uniknąć go i puścić jeszcze kilka uprzejmych uwag w stronę oddalającej się idiotki bez wyobraźni. O.

sobota, 21 listopada 2015

nieMOTO - Dziwne powroty

Tak się jakoś złożyło, że weekend zaczął się o 15 w piątek, w autokarze, który wiózł nas do kopalni w Wieliczce. Potem w planie był browar Lubicz z open barem. Czyli, że impreza integracyjna. Kolejna.

Niestety, tego samego dnia rano, okazało się, że firma odpowiedzialna za moje szkolenie i egzamin nie wysłała faktur i teraz zawisło nade mną widmo potrącenia grubego hajsu z mojej wypłaty. W grudniu. No kurwa pysznie. Nie, żebym poważnie brał pod uwagę taką opcję, ale jednak po samopoczuciu mi pojechało. Niby w autokarze lepiej, bo wśród znajomych, bo piątek, bo kanapki dali, jednak, no słabo.

Czekamy na zejście do kopalni. Przodowy przyszedł z listą i wyczytuje kolejne nazwiska. Wiedziałem, kiedy doszedł do mnie, bo nagle dał pauzę, a potem rzucił:
- o Boże, jakie nazwisko.
- jestem.

Dali kombinezony, kaski, latarki, a nawet pochłaniacze dwutlenku węgla. Wyjaśnili zasady, zapakowali do windy i zwiedzanie się zaczęło. Było całkiem ciekawe, przodowy trafił się gadatliwy, sadził sucharami, ale w sumie było zabawnie. Z Maciusiem mocno tyłowaliśmy, zajadając się kanapkami. Przy którymś postoju przodowy wpadł na pomysł przydzielenia prac grupie. Szukał ochotnika. Z zaskoczenia najechał latarką na ryło Maciusia, chwilę potem latarki całej grupy oświetlały jego ryło, na której rysowała się mina srającego kota, dokładnie w momencie brania gryza kanapki. To mu się udało.
Innym razem zatrzymał nas przy skale solnej, która była bialutka i przypominała kalafior, skąd zresztą wzięła nazwę 'sól kalafiorowa'. W tym miejscu postanowił nas uraczyć kolejną opowiastką.
- ta opowieść może kogoś urazić...
- zaczyna się dobrze - wtrącił cicho Maciuś
- ... za co z góry przepraszam, ale mnie rozbawiła do łez. Miałem grupę z Anglii. W grupie był jeden czarny, a reszta biała. Pokazywałem im tą skałę i pytałem co im to przypomina. Zapadła zupełna cisza, którą przerwało niepewne pytanie czarnego:
- bawełnę?
Znów mu się udało. Pochichraliśmy, poszwendaliśmy się jeszcze trochę, po czym kazał nam skakać z beczki, mówić przysięgę i mianować na górników. W końcu wywiózł na górę i teraz już tylko picie.

Oczekiwanie na grupę umilił nam browar z pobliskiego spożywczaka, pity z papierowej torby. Był lekko ciepły, podły w smaku i z piwem mam wspólne tylko nic. Ujdzie.

Następny punkt programu to browar Lubicz. Dali dobrze jeść, dali browce za friko, całkiem nieźle to wyglądało. W zasadzie czego się spodziewać po takiej imprezie. Luźna, w miarę wesoła atmosfera, bez wodotrysków, za to z potencjałem na lepsze. Piłem piwko, dopychałem się żarciem, potem piłem wino i dalej dopychałem żarciem. Nie miałem specjalnej ochoty na zabawę, lekka wegetacja. Maciuś też miał plany na sobotę, więc odcinka raczej w grę nie wchodziła.

Nie potrafię określić dokładnego momentu, ale nagle śmiechy zaczęły się głośniejsze, żarciki i dowcipy, wódka zaczęła nieśmiało zaglądać na stoły, impreza nabierała rozpędu. Zaczynało się nawet zabawnie. Wtedy właśnie spojrzałem na zegarek.
4 minuty do ostatniego pociągu. Następny 5 rano.
Wyjebałem jak z procy. Na dworzec blisko, nad kondychą pracuje ostatnich kilka miechów, musi się udać. Zapierdalałem jak samo zło i byłbym pewnie zdążył, ale okazało się, że wejście do Tunelu Magda od strony parku jest nieczynne. Trzeba kluczyć przez nowy dworzec. Cenna minuta straty.
Odprowadziłem dziwkę wzrokiem. Zjebał mi, uciekł, oszukał, prowokacja.

Stoję na ciężkim wkurwie na tym głupim peronie. Umyśliłem sobie wrócić dziś do domu. Uparłem się. Wrócę do domu i już.
Wylazłem przed Galerię, sprawdzam taxi, obdzwaniam ajkary, w międzyczasie Maciuś do siebie zaprasza na przekime, ale nie, ja już jestem na wojennej ścieżce, wracam kurwa do domu i nic mnie nie zatrzyma, a już na pewno nie te marne 20 kilometrów w nocy, w deszczu, na wypiździe.

Taxi stufka, chuj ci w dupę. W międzyczasie ostatni pociąg, który jechał do Balic odjechał. Druga doskonała decyzja dnia Paweł, z Balic byś miał 40minut do Zabierzowa, a z Zabierzowa to już przecież zaledwie dwie godzinki spacerku.
Idę po torach tramwajowych na kolejny przystanek, to jest ten moment, kiedy przez łeb lecą wszelkie pojebane myśli, użalania się nad sobą, posrane wizje i przeświadczenie, że jedyne przyjazne miejsce na tej ziemi to łóżko, w którym śpi moja żona, oraz zapewne Młoda, która cwaniacko wymusiła przeniesienie ze swojego łóżeczka. Jeszcze fote Młodej obejrzałem na telefonie i już wiedziałem. Kurwa idę!

Dotarłem na kolejny przystanek tramwajowy. Ten taki w stronę Krowodrzy, koło parku. Nie byłem sam. Miła pani, na oko przed 50tką, na oko najebana, na słuch dobrze najebana. Właśnie zadzwonił telefon. Słucham siłą rzeczy, próbując bełkot rozszyfrować.
- no jak to gdzie? na przystanku siedzejaktastarapizda
- ...
- bo miałeśpomniwyjść... Andrzejku.
- ...
- spierdalaj.
W zasadzie, też bym Andrzejkowi kazał spierdalać.
- ładne mam rękawiczki? a która godzina?
Dopiero po chwili załapałem, że to ja jestem adresatem tych pytań.
- 23:55
- to zaraz będzie
- będzie za 10 minut, tak jest napisane.
- kurwa, zarazbędzie
- dobrze

Siedzę, kwitnę, a działać muszę. Nie wysiedzę, muszę iść do domu. Zerwałem się, miłej nocy życzyłem mojej nowej koleżance i ruszyłem z buta, po kałużach. Tramwaj pojawił się pewnie po kolejnych 5 minutach, ja natomiast tak pokluczyłem między domami, że wyszedłem na Cmentarz Rakowiecki. No kurwa cofnąłem się, a już mogłem być w drodze na Krowodrzę, kurwa, już mogłem być na Balicach! Kolejna zjeba Paweł, idzie ci dziś coraz lepiej. Dobra, żadnego użalania się nad sobą, żadnego myślenia jak daleko do domu, po prostu stawiaj kroki i idź do swojej rodziny. Dalej!

Pokonałem Aleje, doszedłem do Opolskiej, i dalej, aż do wiaduktu, z którego widać Ikełe i Makro. Stamtąd chwila i minę rondo, a tam już złapię okazje. No ja wiem, że nikt nie weźmie mokrego, dużego chłopa po nocy, ale to ja przecież, mi się zawsze udaje. Już kiedyś wracałem na oponie od Stara, ułożony w sejczento. Po prostu porażka nie wchodzi w grę. Nie ma to znaczenia. Ja idę do domu.

Na wysokości stacji Shell zwalnia koło mnie auto, stara Octavia. Nie ma tu zatoczki, tylko 3 szybkie pasy. Auto zwalnia, a ja się zastanawiam, czy ktoś chce pytać o drogę, czy może wysypie się trzech panów z bejzbolem, żeby mi oznajmić, że miałem pecha. Okno się otworzyło.
- daleko pan idziesz?
- do Krzeszowic.
- uh... wsiadaj pan.

Ciepło, sucho, nie ogarniam.
- ja już pana widziałem przy placu Imbramowskim, tak pół godziny temu. Widzę, że pan dalej idzie, to myślę, zatrzymam się, zapytam, bo widzi pan, syna szukam, też gdzieś tu miał być.
- a daleko pan mieszka?
- w Trzebini
- to ja idę do Krzeszowic, a syn do Trzebini?
- ja nawet nie wiem jak on ubrany. Rozłączyło nas, chyba bateria.
W tym miejscu przerwę dalszą relację. Nie wiem, nie chcę pisać, chyba zbyt intymne. To był w zasadzie monolog, przerwany tylko w Zabierzowie, kiedy to zatrzymał się, wysiadł i z bliska przyjrzał się trzem pijaczkom, idącym wzdłuż ulicy. To było przygnębiające, cała ta opowieść o życiowych zakrętach, które sprawiły, że człowiek ten, już niemłody, przyjechał z Trzebini do Krakowa, szukać swojego syna, nie wiedząc nawet jak on jest ubrany. Mówił, cały czas mówił, nie potrafiłem i dalej nie potrafię pojąć sytuacji, w której ktoś zabiera obcego człowieka z ulicy, w środku nocy, by opowiedzieć mu historię swojego życia.
Wysadził mnie przy wlocie do Rudawy. Uścisnąłem mu dłoń, podziękowałem. Zaśmiał się tylko i spytał czy wierzę w Boga. Odjechał.

Do domu dotarłem o drugiej. Napaliłem w kominku, rozwiesiłem mokre rzeczy, ogarnąłem się i poszedłem do sypialni. Tak jak myślałem, Młoda w łóżku, zajmując 99% powierzchni. Ucałowałem, przytuliłem delikatnie obie, żeby nie zbudzić, po czym sam odpłynąłem.

Kolejny pokręcony powrót do domu.

piątek, 23 października 2015

nieMOTO - łorkszop

Czwartek zapowiadał się interesująco. Cały dzień firmowe łorkszopy zakończone piweczkiem na koszt firmy. Z panem Maciejem podeszliśmy do sprawy profesjonalnie, znaczy urlop na piątek wzięliśmy. W zasadzie niekwestionowanym plusem tego, że już razem nie robimy w jednym projekcie jest fakt, że wzięcie urlopu w tym samym czasie nie stwarza problemów.

Zbiórka o 9 na Głównym, potem zajebista kanapka z pastą jajeczną, ta z knajpy na Stolarskiej, dalej z buta na Kazimierz na miejsce spotkania - Zajezdnia.

Wprowadzili nas do wielkiej hali, ładnie krzesełka poustawiali, dali kanapeczki, piciu, poopowiadali różne fajne i niefajne rzeczy, gdzieś po drodze podkarmili całkiem przyzwoitym obiadem, potem dobitka i nagle zrobiła się 16. Czekałem.

W zasadzie ostatnie słowa szefa jeszcze nie przebrzmiały, dziękował wszystkim za fajny dzień i zapraszał na piwo, kiedy ja, jak wyjebany z procy, pierwszy znalazłem się przy kranie i już po chwili w łapach dzierżyłem pierwszą i nie ostatnią tego dnia pianę. Litrowy kufel jasnego piwa warzonego lokalnie. Pychotka.

Zasiedliliśmy sobie na antresoli, pobraliśmy tackę z małymi kanapeczkami i wzięliśmy się za picie. Była nas tam zaledwie garstka, ale wszystko fajni ludzie, więc browarki znikały szybciutko w salwach śmiechu.

Z tego miejsca pozdrawiam taką jedną Kasię. Powiedziała, że nawet czasem czytuje moje wypociny i oczywiście wypomniała mi historie, jak to się spierdziałem przy xero.

Otwarty bar był do 18. Do tego czasu zdążyliśmy wypić po 2 litry piwa i rzutem na taśmę zamówić na firmę trzecie. Zeszliśmy z antresoli. Okazało się, że nie ma już prawie nikogo, została tylko ekipa 'operations', która ciskała niewybredne żarty we wszystkie strony, choć najczęściej w samych siebie. Dosiedliśmy się, pośmialiśmy z nimi, ale jednak czwartek to nie piątek, więc koledzy dokończyli browarki i pozawijali się do domu. Na naszą propozycję pociągnięcia wieczoru dalej w innym miejscu odpowiedział jeden ziomek, to znaczy na początek oczywiście ktoś rzucił, że nikomu nie będzie nic pociągał. Poziom żartu niski okrutnie, więc w sam raz dla nas. Obśmialiśmy się, ktoś chyba nawet płakał. Wracając do ziomka, okazało się, że gość jest ze Słowacji i go tu do roboty przywiało. Całkiem nieźle śmigał po polsku, ale tak zabawnie miękko. Poszliśmy na Kazimierz.

Wybór lokalu był w zasadzie prosty. Pijalnia wódki. Na wejściu trzy wódeczki, woda z ogórków i żurek. W tle Grechuta chyba szedł, miodnie. Naszemu nowemu koledze bardzo się spodobało, zresztą jak każdy jeden Słowak, którego znam, zaczął walić wódę z nami i był duszą towarzystwa. Oczywiście jak tylko powiedział, że na Słowacji są fajne dupeczki, to Maciuś uznał, że na wiosnę tam jedziemy. Tyle razy mu mówiłem i ichniej policji, o tym, że to już nie jest ten sam zajebisty kraj. Głuchy na argumenty, bo dupą są.

Trzeźwo zauważyłem, że picie wódki po 3 litrach piwa zakończy się szybko i gwałtownie. Nie myliłem się specjalnie. Jebnąłem kilka kolejek, potem poszedłem się przewietrzyć, potem zajebałem gwoździa na barze, a potem Maciuś zgarnął mnie do taxi. Jeszcze po drodze zdążył wyhaczyć numer od jednej dupeczki. O Maciusiu przecież mówimy.

W taxi przykimałem. Ciepełko i w ogóle. Z Kazimierza na kwadrat Maciusia chwile się jedzie. Odpłynąłem po całości, w efekcie czego, po gwałtownym przebudzeniu i wypadzie z taxi trochę mnie zemdliło. Rzyg był gotowy, czekał tylko na odpowiedni moment. Już to wiedziałem. Kwestia dyscypliny, samokontroli i treningu. Szedłem dzielnie za Maciusiem i czekałem. Rzyg był już w blokach startowych, w mordzie suchość poprzedzająca, ale zaparłem się i obiecałem, że nie upierdolę mu ani podwórka, ani klatki schodowej, ani chaty. Wiedziałem gdzie ma kibel. Miałem cel. Maciuś otworzył drzwi, wpadłem na pełnej szybkości, przebiegłem przedpokój, otworzyłem drzwi, nachyliłem się i poszło. Z bliska obserwowałem kawałki oliwek i salami. Przykro mi się zrobiło, bo te kanapeczki z salami i oliwkami na łorkszopach były przepyszne. Chyba z 20 ich tam zjadłem. Teraz przepadły. Smuteczek. Skończyłem się uzewnętrzniać i chciałem wstać z ziemi. Wtedy sobie uświadomiłem, że to niemożliwe, bo już stoję. Ale jakim cudem mam kibel tuż przed twarzą? Ani ja nie jestem taki mały, ani maciusiowy sracz nie jest tak wysoki. Wtedy do mnie dotarło. Popełniłem błąd taktyczny. Skręciłem w prawo, zamiast w lewo i zamiast walić w kibel to waliłem w umywalkę. Aj, fatalnie.

Wylazłem z kibla, który kiblem nie był i skierowałem się do pokoju Maciusia. W międzyczasie Maciuś mi pościelił:
- wymieniłem Ci nawet pościel, kurwa - rzucił czule.
Potem wydarzyło się coś dziwnego. Maciuś próbował mi... ściągnąć spodnie.
Milion myśli przeleciało mi przez głowę. Czy jestem aż tak najebany, że myśli, iż potrzebna mi pomoc? W sumie właśnie mu zajebałem rzygami cały zlew w łazience. Miał prawo tak pomyśleć.
A może sam jest napierdolony i rutynowo zabiera się do rozbierania wszystkiego co mu do pokoju wlezie? W zasadzie niedawno się goliłem, można się chyba pomylić.
A może ten moment wybrał na swój wielki 'coming out'? Może te wszystkie haczone dupiszony to przykrywka tylko i teraz właśnie zamierza mi okazać swoje prawdziwe uczucia?
Tyle myśli przez głowę leciało, ale w zasadzie nie miało to większego znaczenia, bo wszystkie one prowadziły do tego samego rozwiązanie sytuacji.
- spierdalaj

Sam sobie zdjąłem spodnie, zgruzowałem się do wyra i odpłynąłem. Nie wiem czy była chociaż 22. 

6:52, obudziłem się piękny i rześki, jak młody bóg. Znaczy, dalej najebany.
Umyłem zlew, umyłem siebie. Wyturlałem do pokoju, patrzę i nie wierzę. Maciuś zrobił mi śniadanie. Przysmażył frankfurterki, herbatkę zrobił, keczupik doniósł. Jak zaczął przepraszać za brak chleba to już musiałem.
- to może mi jeszcze laskę zrobisz?
- spierdalaj.
No i nastrój wieczorny prysnął.

Zajadałem śniadanko, Maciuś w tym czasie sprawdzał na fejsie profile dupiszonów, od których zdobył numery na wczorajszej libacji. Zjadłem, grzecznie podziękowałem za gościnę, po czym z radością popędziłem na autobus. Cały piątek wolny, ja najebany, a Targi Książki niedaleko. Bosko.

czwartek, 27 sierpnia 2015

MOTO - Starsza pani

Nowy zawodnik pojawił się na trasie, dokładniej zawodniczka.
Maxi skuter, a na nim starsza pani. Wygląda mi na mocne 50+, lekka otyłość, powiedziałbym klasyczna babcia, która małego wnusia buja na kolanie. Co robi na zatłoczonym dolocie do Krakowa? Przecież ją tu pozabijają. Nieświadoma zagrożenia? Nic bardziej mylnego.

Często się trafiamy gdzieś na odcinku od Józefa do Dietla, bywa, że nawet 3 razy w ciągu tygodnia. Miałem okazje się przyjrzeć.
Na wejściu dobry, solidny strój. Gruba, skórzana kurtka z ochraniaczami, rękawice pełna profeska, bardziej pancerne od moich. Spodnie, buty, kask, wszystko górna pólka, widać, że nowe lub wyjątkowo zadbane. Strój typowy dla motocyklisty, a nie miastowego skuteraka w japonkach.
Dalej mamy zachowanie na drodze. Pełna kontrola w lusterkach, wszak na mieście naprawdę warto wiedzieć co się z tyłu dzieje. Zawsze mi miejsce zrobi jak dolatuje, to samo na światłach. Niejeden szczyl-kozak nie umie się zachować, kiedy stoi na światłach. Staje na środku jak panisko i blokuje tych z tyłu. Za to pani ładnie popatruje, czy ktoś się przepycha i jak trzeba to rusza trochę do przodu, żeby nowo-przybyły nie został pomiędzy autami, a mógł przepchać na front.
Wreszcie sama jazda. Dynamiczna, pewna, a miedzy lusterkami idzie jak dzika. Nie widzę tam strachu, tylko zimna krew. Aż miło spojrzeć jak się mnie trzyma, czy czasem prowadzi. Acz prowadzi rzadko, bo nie ma u niej cwaniakowania. Widzi szybsze i mocniejsze moto to robi miejsce i puszcza przodem. Klasa.

Obstawiam starą wyjadaczkę, która postanowiła na stare lata wrócić do swojej miłości. Ewentualnie pani, która minęła się z powołaniem i właśnie nadrabia. Nie ma to znaczenia, na światłach kłaniam się w pas.

środa, 26 sierpnia 2015

MOTO - Nowy rodzaj chuja

Może nie nowy. Pierwszy raz napotkany.
Długa prosta. Ruch w obie strony, ale umiarkowany, da się skakać pojedynczo.
Wyskakuję, gaz, żeby zmieścić się w lukę. W tym momencie auto, za które mam się schować, gwałtownie hamuje. Kończę już manewr, ale zbliżam się do auta przede mną za szybko. Różnica prędkości znaczna, a i nie jestem pewien, czy auto, które właśnie wyprzedziłem zdąży zareagować. Jestem zmuszony mocno hamować. Wszystko dobrze się kończy, ale było blisko.
Coś mi w tej sytuacji nie grało. Długa prosta i przed tym autem nie było nikogo. Czemu hamował? W trakcie całej akcji te przemyślenia przez łeb leciały i pewnie dlatego odruchowo szukałem twarzy kierowcy w jego lusterku.
Twarz była, powiem więcej, podczas hamowania patrzyła na mnie z uśmiechem.
Taki żarcik.
Też mam pomysł na żarcik. Muszę tylko zastanowić się, w którym miejscu na motocyklu zrobić schowek na bejsbola.

niedziela, 23 sierpnia 2015

MOTO - Droga do pracy

Obudziłem się o 4 rano. Budzik zawył jak popierdolony. Ustawiłem alarm na chybcika i wyszło, że z rana wyrwała mnie ze snu nieznana mi muzyczka, głośna bardzo. To była jedna z tych posranych pobudek, po których serducho wali jak oszalałe.
Zjadłem coś na szybkiego i poszedłem do garażu po motocykl. Garaż oddalony jakieś 500 metrów od domu. W sumie noc jeszcze, na ulicach pustki, nie licząc starszego pana, który zamiatał chodnik przed szkołą, choć Sierpień jeszcze.
- dzień dobry, coś wcześnie pan pracę zaczął.
- a dzień dobry, pan pewnie też do pracy wcześnie?
- no tak wyszło. zwykle tak wcześnie nie chodzę, ale dziś mam do pracy daleko.
- aha, to miłego dnia.
- wzajemnie.

Wytoczyłem chabetę, przez chwilę trzymałem łapę na spuście, ale zlitowałem się i założyłem dbkile. W końcu noc jeszcze, a to środek miasta.

Wróciłem do domu, dokończyłem ogarnianie i o 4:30 byłem w siodle, gotów do startu. Jeszcze na odchodne w oknie zobaczyłem tatę, który zbudzony odgłosami miarowej pracy Vki wstał, żeby mi pomachać. Pojechałem.

Startowe tankowanie jeszcze w Puławach, zaraz za Wisłą, na stacji, która już nie jest Orlenem. Potem już tylko droga.
Początkowe kilometry były bardzo przyjemne. Leciałem swoje, pod 90-100, ale wyprzedziło mnie Volvo klasy X, z Opola Lubelskiego. Na pokładzie musiał mieć małą elektrownię atomową, która zasilała oświetlenie. Przed nim był dzień. Leciał pod 160, podpiąłem się. Ciągnęliśmy tak slalomem pomiędzy TIRami aż za Zwoleń, natomiast pan zaczął przesadzać i kiedy na liczniku u siebie zobaczyłem 170, przed sobą tablicę terenu zabudowanego, oraz Volvo, które na wysokości tej tablicy jeszcze mi odchodziło, to uznałem, że dalej już razem nie jedziemy. Przed Radomiem go łyknąłem, kiedy już fizycznie nie dał rady wyprzedzać i w bezsilnej złości turlał 70.

Na obwodnicy (OBWODNICY!) Radomia był pierwszy, i jak się później okazało, ostatni patrol suszący. Właśnie haltowali jakiegoś zaspanego biedaka, więc tylko odprowadzili mnie wzrokiem. Zresztą jechałem przepisowo, bo tam się kurwa nie da po tych dziurach jechać szybciej.

O ile do Radomia jechałem w nieprzeniknionych ciemnościach, o tyle zaraz za, niczym w starej kreskówce z Królikiem Bugsem, po prostu nagle zrobił się dzień. Na obwodnicy egipskie ciemności, a w Orońsku, parę kilometrów za Radomiem, już rozważałem zmianę szyby na ciemną, wiadomo.

Polska w budowie, Szydłowiec, potem gruba imba na obwodnicy Kielc, gdzie jakaś cebra kozaczyła, ale odpadła jeszcze przy wartościach poniżej dwójki z przodu. Co poradzę, było pusto, były warunki, a on cwaniaczył samą swoją obecnością.

Tanksztel za Kielcami i była już godzina 6. Pizgało okrutnie i niecierpliwie oczekiwałem słońca.
Jędrzejów i Miechów to była kwestia chwili. Do Krakowa wpadłem przed 7:30, chwileczkę mi zajęło przestawienie się na tryb miejski i w okolicach 7:40 byłem pod fabryką.

Niespełna 300km w poniedziałek rano przed pracą. Słusznie.

czwartek, 30 lipca 2015

nieMOTO - potyczka z wiatrakiem

Dziś jest jeden z tych dni, kiedy chce zacisnąć swoje ręce na jej szyi, by następnie powolutku, delikatnie, delektując się, powoli te ręce zaciskać. Jedno zdanie. Jedno kurwa idealne stwierdzenie. Ale po kolei.

Ślub wzięliśmy miesiąc temu. Jako, że J zmieniła nazwisko, to i wymiana dokumentów była wymagana. Jak już kiedyś wspominałem, tutaj u nas w Pisarach wszystko jest idealnie dograne i poukładane. I tak, dowód osobisty w Zabierzowie, prawo jazdy w Węgrzcach, dowód rejestracyjny w Krzeszowicach, a Urząd Skarbowy w Krakowie. Kiedyś to liczyłem i wyszło mi, że obskoczenie tych wszystkich miejsc to nawinięte ponad 100km.

Zmiana nazwiska to na szczęście tylko dowód i prawko. Obie te sprawy zgłosiliśmy z rozpędu po ślubie, natomiast prawko do odbioru z nowym dowodem. No i dziś był ten dzień.

Pozbierałem się wcześniej, ogarnąłem, tak, żeby w urzędzie w Węgrzcach być równo z dzwonkiem, co by potem normalnie do roboty przeskoczyć. Przebiłem się trasą olkuską na Giebułtów, tam zadupiami przez Bibice, ani się obejrzałem byłem na miejscu.
Kolejka w chuj. Ale tak dziwnie, bo kolejka jedna, a okienek naście. Wyszło, że automat z numerkami się im wziął i zjebał i właśnie wzięli się za naprawę, w sensie stały dwie babiny i jakiś szczyl i wspólnie załamywali ręce nad maszyną. Obstawiam dwie stare wyjadaczki, które tu są prawem w każdej sprawie, niezależnie od dziedziny, a gówniarza wyrwały z któregoś okienka, bo młody, to się pewnie zna. I tak sobie stali.
Pooglądałem te zabiegi naprawcze, po czym w dupie mając, polazłem do mojego okienka, gdzie pani z nudów już przysypiała. Po obudzeniu i przywitaniu zacząłem wykładać sprawę.
Ja: Przepraszam, że bez numerka, ale 10 minut tam stoję i mam już trochę dość. Chcę tylko odebrać prawko.
Pani z Okienka: Dobrze, ale w drodze wyjątku. Jakby ktoś pytał to ma pan numerek.
Ja: Jasne. Proszę, oto nowy dowód osobisty mojej żony, a także stare prawo jazdy. Chciałem odebrać nowe.
PzO: A upoważnienie pan ma?
Ja: Upoważnienie do czego?
PzO: Do odebrania prawa jazdy.
Ja: To potrzebuje upoważnienia, żeby odebrać prawo jazdy żony?
PzO: No tak.
Ja: Chce mi pani powiedzieć, że moja żona musi na kolanie napisać, że jej mąż, który tu stoi przed panią, z jej dowodem osobistym, z jej starym prawem jazdy, ma prawo odebrać jej nowe prawo jazdy?
Nowa: Z jej osobistym podpisem!

Naszej rozmowie przysłuchiwały się dwie laski z okienek obok, bo przecież nudziły się, bo wszyscy stali w kolejce do numerków. Także żadna z nich nie widziała najmniejszego absurdu w zaistniałej sytuacji, a dodatkowo jeszcze dostałem podprogowe ostrzeżenie, że sam takiego świstka za rogiem napisać nie mogę i one to sprawdzą. Widać życiowe doświadczenie się tu przelewa.

Rzuciłem im szybkie do widzenia i zwinąłem się, bo czułem, że tu nic się nie wydarzy. Wytoczyłem się z urzędu, wziąłem telefon, wybrałem numer, i wtedy:
- kochanie, nie wydali mi Twojego prawka. muszę mieć od Ciebie upoważnienie.
- tak myślałam.

Kurtyna.

poniedziałek, 27 lipca 2015

MOTO - Hampel

Przedni przestał robić. Jeżeli w motocyklu tylny zaczyna być lepszy, znaczy, że jest słabo bardzo.
Dowiedziałem się o tym w jedyny możliwy sposób, mianowicie oglądając z bardzo bliska rejestracje auta przede mną. Akcja w sumie klasyczna, czyli jedziemy w kolumnie, długa prosta, nic się nie dzieje, natomiast pan przede mną ma ten moment w życiu, kiedy uznaje, że musi zajebać hamulcem w podłogę, co też czyni, na co ja reaguje także hamowaniem, co jednak okazuje się zaledwie niemrawym zwalnianiem, co też przechodzi w awaryjne deptanie tylnego, aż do blokady koła, a także do dotykania przednim kołem zderzaka puszki i liczeniem brudnych kropek na jego tablicy.

Umówiłem się w te pędy na pierwszy wolny termin i pozostałe dwa dni oczekiwania spędziłem w gorącym postanowieniu jazdy dopasowanej do możliwości hamowania, a dokładnie braku tej możliwości. Oczywiście zapomniałem się parę razy i plułem sobie w brodę, planowałem też kupić kotwicę i rzucać z zadupka, jednak szkoda mi było kasy na nową, a z używkami kiepsko.

Moto oddałem w piątek, w weekend chlałem na kawalerskim, co w sumie zasługuje na osobny rozdział, bo było elegancko i pysznie, natomiast nastał poniedziałek i poturlałem tramwajem po moją Niunie. 
Stała zwarta, gotowa i brudna. Koledzy nauczeni doświadczeniem, że zawsze przyjeżdżam do nich prosto z trasy zajebanym moto, przestali już na to zwracać uwagę. Przedostatni był dalej w szoku, że mam srebrne felgi, choć był pewien, że czarne, ostatniemu natomiast postawiłem browar, żeby uleczył skołatane nerwy po próbach pucowania mojej chabety.
Mało tego, nawet nie skomentowali faktu, że lewe lusterko jest obsrane przez ptaka. Nic nie poradzę, nic zrobić nie mogę. Nie moja wina, że nie chce padać, kiedy latam.

Za nowe klocki zapłaciłem dobrze, poza tym chłopaki sobie wzięli do serca to moje ciągłe jojcenie na hamulce, więc wrzucili klocki z wyższej półki i zalali dot5. I git. Powiedzieli, że pierwsze 200km grzecznie. Tak, tak, wiem.

Nie, żebym jakoś od razu rzucił się do testowania. Prawdę powiedziawszy trochę się obawiałem, że awaria z innego powodu, natomiast oploty całe, nienaruszone, pompka sprawna, no to co się niby ma tam spierdolić? Na prostej lekko poklamkowałem i z zadowoleniem odkryłem, że przód znów jest lepszy od tyłu, gdzie z tyłu też na oplocie i też na lepsiejszych klocuszkach. Bo na mieście częściej tyłem hamuje.

Pierwszy prawdziwy test na Balicach. Jak zwykle wina po mojej stronie, bo nie pokleiłem w głowie, że auto przede mną ma obce tablice, co sugeruje nieznajomość okolicy i zwiększa szanse na nagłe zmiany kierunku. Zamiast śmignąć usilnie, to turlałem leniwie za i się oczywiście nadziałem na nagłe hamowanie, skręt w lewo, ponowne hamowanie, jednak jazda na wprost, a potem ponowne w lewo, z ostatecznym hamowanie i zatrzymaniem lekko bokiem do głównej. Prędkość moja była minimalna, ale i odległość mała, także cała zabawa kończyła się tylko na refleksie. Refleks zadziałał, nie zadziałała natomiast pamięć gupika, w sensie krótkotrwała. Zapomniałem, że pół godziny temu odebrałem moto z nowymi klockami, żyłem w przekonaniu posiadania starych, niesprawnych, w efekcie zajebałem w klamkę z pełną mocą.
Jebana wstała mi na przednie koło! Nie, żeby tam jakieś stoppie ładne wyszło, natomiast od ziemi się kapunię oderwała, co było na swój sposób nieoczekiwane i fascynujące.
Reszta drogi do domu bez przygód, z bananem i radością, że to jednak była wina klocków, lub płynu, co w obecnej chwili znaczenia już nie miało.

Drugi test był dziś rano, w drodze do pracy.
Pogoda wyśmienita, na drogach pustki, leciało się idealnie. W sumie akcja z serii nie-akcji, zwykły dolot do świateł, które zaczęły zmieniać kolor na niesprzyjający. Trochę szybko się zbliżałem, bo tam jeszcze jakieś mijanki miały miejsce, w efekcie trzeba było hamować, a nie zwalniać. Znów przedni wcisnąłem niepomny wymiany. I co? I mi zblokowało przód i popędziłem do pasów, niczym szczeniak w zimie po chodnikowej ślizgawce. Łiiiii! To było super! To znaczy, ja wiem, że przed skrzyżowaniami asfalt jest dobrze nasączony płynami ustrojowymi puszek, regularnie podlewany przez wodę z klimy, przez co szansa ślizgu jest większa, natomiast jeżdżę tędy codziennie, zdarza mi się tutaj przyhamować, za to ślizgawka była pierwszy raz. Fajnie.

Ogólny wniosek jest pozytywny. Im sprawniej się potrafisz zatrzymać, tym szybciej możesz jeździć. To żaden problem i wyczyn odkręcić klamkę i puścić ściga 240 na prostej, wyczynem jest się z takiej prędkości zhamować na możliwie krótkim dystansie, często też z unikaniem przeszkód terenowych, jak puszka, pies, czy kompletnie nieoczekiwany zakręt. W sumie już sama świadomość możliwości jest fajna, wcale zapierdalać i hamować nie trzeba. Chłopaki z serwisu nawet próbowali mi zarzucać, że hamuje jak pojeb, ja natomiast powiedziałem im, że to nie jest prawda i nie mogą tego udowodnić. Coś zaczęli mówić o tym, że mam fioletowe tarcze, co właśnie o tym świadczy. Kto by ich tam słuchał.

Jest dobrze. Teraz tylko parę dni i kilka kilo nawiniętych, żeby się mentalnie przestawić na nowe hample. Dobrze mnie to nastraja.

wtorek, 21 lipca 2015

nieMOTO - nowe lądy

Dziś odkrywałem nowe lądy.

Najpierw dopłynąłem do wyspy o nazwie Smutna Pętla Braku Radości. Wygląda to tak.
- J szuka komody i nie może znaleźć. Smutek.
- J znalazła komodę, ale droga. Smutek.
- J nie chcę innej komody, bo ma już tą jedyną, jednocześnie J nie może jej kupić, bo jest droga. Smutek.
- Paweł rżnie sobie ostatnią nerkę, wyciąga zaskórniaki na paliwo do suki, odkłada w czasie serwis i ma kasę na tę jedyną komodę. Nie można jej kupić, bo pomimo, że jest piękna, to radości nie da, bo kosztuje za dużo.

W końcu namówiłem, na raty weźmiemy, jakoś będzie. Jest radość, jedziemy.
W sklepie trafia nam się słabo-prezencyjny pan, który ewidentnie nie lubi swojej pracy. Nie jest pomocny, natomiast, kiedy zaczyna rozumieć, że my mamy upatrzone i tylko formalność, to coś z siebie krzesa.
J się dowiaduje, że nie ma na stanie i trzeba cztery tygodnie czekać. J się waha, namiastka chęci sprzedawcy upada pod ciężarem i nie próbuje walczyć, a wręcz zbywa.
Tu dzieje się cud.
J już nie chce tej komody. J przestała się podobać ta komoda, bo sprzedawca trąca bucem. I już. Miech wzdychania zakończony w minutę.
Jedziemy do innego sklepu, gdzie była jakaś inna, co swego czasu nawet, nawet się łapała. Obecnie jest cudowna.
Bierzemy, tylko formalności.
Dupa. Czas oczekiwania. Tamta była cztery tygodnie, wtedy J wytelepało, teraz jest sześć tygodni, ale za to 20 minut później i J bierze bez mrugnięcia.
Czy to z zemsty za tamtego buca? Czy to dlatego, że ten sprzedawca wygląda jak regularnie bity pies, a zarazem na swój sposób sympatyczny? Tego nie wiem. Tego lądu nie odkryłem, natomiast komoda zakupiona. Idę płacić zaliczkę i ogarnąć sprawę transportu.
Zaliczka zapłacona, teraz transport. Kolejki brak, młoda pani siedzi za kompem. Nie patrzy w monitor, tylko stuka smsa.
Podchodzę i grzecznie się witam. Nawet głowy nie podniosła.
- zaraz.
I pani dalej pisze smsa, i nie, że z przyczajki, normalnie napierdala pazurem ajfona na moich oczach. To się już dzieje.
Normalnie odszedłbym z miejsca, ale bałem się energicznych ruchów, bo szczena mi opadła i poturlała gdzieś między nogi. Transport olałem. Najwyżej na plecach przyniosę. Ledwie 30 kilometrów.

Na koniec już w aucie, turlamy w stronę domu po wielkim konsumpcyjnym sukcesie. J zamyślona w szybę patrzy. Często na odruchu, po zmianie biegów delikatnie miziam ją po nodze. Tym razem znów to zrobiłem, a J na pełnym zamyśleniu i nieświadomości rozchyliła nogi, czego zwykle nie robi.

Teraz już wiem wszystko, znaczy dalej nic.

piątek, 10 lipca 2015

MOTO - Dawcą jesteś całe życie

Sam nie wiem czy nasz nowy listonosz jest taką pierdołą, czy może próbuje budować stosunki między sąsiadami. W każdym razie dziś wiozłem rachunek za prąd do pani Dorotki z ulicy Spacerowej. Jako, że Spacerowa na wylocie od drugiej strony wsi, to postanowiłem dziś polecieć wiochami i wbić na obwodnicę ślimakiem. Ten ślimak jest cudowny, natomiast dziś było zaledwie 10 stopni plusa, także słabe klejenie. Za to co na wioskowych winklach z rana złapałem, to moje.

Przewijając trochę nudy, jestem już na obwodnicy, jakieś pół kilometra do bramek na Katowice. Lewy pas blokuje miszcz w focusie. Turlam za nim. Mój zjazd już blisko. Mam do wyboru jechać za miszczem, albo zwolnić, schować się za autobus i spokojnie zjechać na skrajnie prawy, na ślimak. Tak zrobiłem. Focus pociął dalej skrajnie lewym.
To było nawet zabawne, jak miszcz z focusa zaczynał rozumieć swój błąd w obliczeniach. Okazało się, że chciał śmignąć ten autobus lewym, a potem mu przed nosem przeciąć dwa pasy i wskoczyć na ślimaka. Autentycznie nikczemnie się w kasku uśmiałem jak prawie wypierdolił w barierki, kiedy w panice próbował się wyrobić.
Na samym ślimaku oczywiście go dogoniłem, bo szybko to się jeździ prosto, o.
Bałem się go mijać, bo koniec tego ślimaka bywa troszeczkę zabawny. Otóż jest tak, że dwa pasy lecą od Katowic, a ten ze ślimaka dobija do nich jako skrajnie lewy, teoretycznie najszybszy. Dochodzi tam do nieporozumień, a focusowy miszcz już pokazał, że daje radę z dobrymi pomysłami.

Naprawdę, jak tu teraz siedzę, byłem przekonany, że większego świra tego dnia nie spotkam. Nie doceniłem!
Dołączamy właśnie do Katowickich pasów, jestem skupiony na monitorowaniu focusowatego i dlatego zbyt późno dostrzegam prawdziwego króla. Wyjebał mi spod prawego łokcia. Wszystko było na swoim miejscu, była dopieszczona alfa 159, były blachy KCH. Różnica prędkości pomiędzy tymi ze ślimaka, obecnie na najszybszym skrajnie lewym, a alfą ze środkowego była minimum 40-50km.h.
W tym miejscu roszady odchodzą okrutne. Nagle mamy trzy pasy, przemieszane szybkościowo auta, wszyscy robią dyskoteki kierunkami i nieśmiało wjeżdżają na upragnione pasy, często tylko do połowy, jakby to coś kurwa zmieniało.
Alfa przez to wszystko przeszła na krechę, na bombie, kompletnie ignorując nieśmiałe zapędy zmiennopasowych z obu stron.

Chwile mi zajęło przebicie się przez to stadko, ale już za Balicami byłem na swoim. Leciałem grzeczne 130, przed sobą miałem aktualnego króla w alfie, który siedział na zderzaku jakiemuś blokującemu go leszczowi.

Powtórka z rozrywki. Znów dwa pasy do przodu, znów właśnie dochodzi prawy do zjazdu z obwodnicy, tuż przed Wisłą. Czemu powtórka z rozrywki? Bo znów pakuje lewym, prawy zajebany do cna i muszę wybrać, w którym miejscu zwolnić i się wcisnąć, żeby móc zjechać z obwodnicy. Nauczony doświadczeniem niejednokrotnym, w tym miejscu robię sobie zapas i staram się ten pas sprawdzić przed zjechaniem na niego. Ten pas zjazdowy jest pierwszym wolnym miejscem, gdzie zjebane auto może niemalże bezpiecznie się zatrzymać.

Kurwa wieszcz. Zjebana półciężarówka, klasy dostawczak, dwóch geniuszy rozstawiło trójkąt jakieś półtora metra za autem, sami za to do połowy wleźli pod auto, oczywiście od lewej strony, tak, że im dupy wystawały prawie na skrajny kraniec środkowego pasa.

Alfa poprawia manewr focusa, z tą różnicą, że mija stado osobówek i wbija w dziurę za betoniarką, tylko po to, żeby przeciąć pas środkowy i zeskoczyć na zjazd z obwodnicy.
Wprost na zepsutego dostawczaka i dwie wystające spod niego dupy.

Przymknąłem oczy.

To nie mogło być tylko szczęście, tam musiały być też umiejętności. Alf odbił w lewo, żeby nie zmasakrować tych dwóch dup i jeszcze dał radę wygubić różnicę prędkości do betoniarki, nie wbijając się jej w kuper.
Nie ukrywam, byłem przekonany, że będę oglądał dwa zmasakrowane ciała. Nie było mi do śmiechu.

Zjazd z obwodnicy jest po łuku. Myślałem, że tam dojdę alfę, w myśl zasady, że szybko to tylko po prostej. A gdzie tam. Szedł jak samo zło, widziałem tylko tumany kurzu, bo trochę mu asflatu zabrakło.

Wiedziałem, że go za chwilę dojdę, bo zrobi się za gęsto nawet dla największego kozaka w 4oo. Uznałem, że najpierw zapukam mu w szybę, a potem popukam się w czoło.
Dojechałem go, zrównuje się z nim, już chce wprowadzić w życie swój plan, a tu gość uchyla szybę, machać mi zaczyna, morda w banan, świetnie się bawi.
Kolega.
No kurwa znajomy, co na moto śmiga. Żeby było zabawniej, to moto jest wyjątkowo rozgarnięty i poukładany.
A tu proszę.
Dawca.

środa, 8 lipca 2015

nieMOTO - Kawalerski

- dobra, dopijaj piwo i się zbieramy. Maciek się pewnie niecierpliwi.
- ke?
- no jedziemy do Krakowa.
- po co?
- na Twój kawalerski.
- ale dziś? przecież ślub jutro.
- no więc właśnie.
- w sumie to zajebisty pomysł. jedźmy!

Świadkiem moim jest Gruby, brat mój znaczy. W tym właśnie momencie wymyślił jak sobie dożywotnio spierdolić relacje ze swoją bratową. Pomysł rewelacyjny. Niedługo potem siedzimy już w pociągu.

Do Krakowa dobiliśmy przed 19, w humorach doskonałych. Postanowiliśmy poczekać na Maciusia na małym rynku. Tam jest taka jedna knajpka, gdzie zwykłem kanapki kupować. Często, rano stojąc w kolejce po kanapkę, zastanawiam się, jakby to było chlapnąć tu bronka. Masz, jest okazja.
Siedzimy, pijemy, dupcie oceniamy, sobotni klasyk, tyle, że w czwartek.
Maciuś się spóźnił tylko troszeczkę, bo zaledwie jedną laseczkę po drodze zaczepił. Chyba nawet numer dostał.

Dopili i skierowali się na Kazimierz. Gruby zażyczył sobie zapiekse z okrąglaka.
Na miejscu plany uległy delikatnej zmianie. Zachciało mi się obczaić jeden z tych lokali, co to jest stylizowany na pijalnie wódki.
To był strzał w dychę. Wódeczka, ogóreczki kiszone, do tego woda z ogórków, chleb ze smalcem, tatar, bigosik i gulasz. Piliśmy i jedliśmy. W obsłudze robiły panie w słusznym wieku (już nawet poza radarem Maciusia, więc mówimy tu o wczesnym 50), co to w życiu już swoje widziały i z niejednego pieca. W tle szedł Lombard, Czerwone Gitary, czy Grechuta. Ogólnie klimat doskonały. Wóda się lała okrutnie, ale, że ciepłe było jedzone na bieżąco, to dzień dobry bardzo.
Ciężko mi powiedzieć, która była godzina, może być, że po 11. Wtedy do baru weszła ONA. Ładne dziewczę, foremne nad wyraz, natomiast mina, maniera i słownictwo jasno wskazywały, że godnego partnera do rozmowy to ona widzi tylko w lustrze.
Od dawna już bawiliśmy się w puszczanie soczystych polskich klasyków z jutuba, kawałki były zakolejkowane na kilka do przodu. Prym wiedliśmy we trzech, z Grubym i Maciusiem. Było naprawdę zacnie.
Laska wbiła jak do siebie i rzuciła do plebsu, że chce 'I will Survive'. Ma być i już.
Wspominałem, że panie z obsługi to nie jakieś szczeniaki z mlekiem pod nosem? Olały ją z góry na dół. Jako, że przyroda nie znosi próżni, to zaraz laskę urobiliśmy, że za plejliste my jesteśmy odpowiedzialni. Nagle pani 'moje gówno nie śmierdzi' zrobiła się nad wyraz miła. My natomiast zrobiliśmy się nad wyraz złośliwi i grzecznie oznajmiliśmy, że może spierdalać z tym swoim kawałkiem na drzewo.
Nie doceniliśmy.

Poszła sobie, ale wróciła po kilku minutach i wjechała na ostro. Złapała górę swojej bluzki, pociągnęła mocno, odsłaniając cycki, na których szminką wyjebała duży napis 'I will Survive'.
- Ma być.

No i był. Oczywiście, że był, bo takiego obrotu sprawy nie spodziewały się nawet panie z obsługi. Kawałek poleciał, laska na sali obok zaczęła wywijać, my natomiast oddaliśmy się dalszej kontemplacji wódeczki i ogórków.

Wróciła znów. Stanęła obok.
- tym razem chcę...

Zmazała z cycków poprzedni napis i przy nas zaczęła kaligrafować nowy tytuł kawałka. Jak tu siedzę, nie pamiętam jaki to był kawałek, choć z pełnym skupieniem śledziłem powstawanie każdej kolejnej literki.

Kawałek oczywiście dostała i zaraz ulotniła się na salę obok tańczyć, my za to wróciliśmy do wódeczki.
Do baru weszła jakieś miłe, z wyglądu niewinne dziewcze. Załapała, że tu można wybierać sobie kawałki do słuchania. Spytała grzecznie, czy mogłaby puścić kawałek. Zapadła pełna napięcia cisza.
Ekipa w knajpie przy barze była mieszana i nie wszyscy rozumieli po polsku, natomiast kiedy pani z obsługi spojrzała po nas wyczekująco, chyba każdy wiedział co jest grane. Klamka zapadła. Pani z obsługi z pełną powagą dała nowej lasce flamaster.
Miła dziewczyna chyba była jedyną osobą przy barze, która w tym momencie nie płakała ze śmiechu, acz nie wiem, czy dlatego, że nie załapała żartu, czy dlatego, że nie miała na czym pisać.

Z baru zwinęliśmy się gdzieś po dwunastej i obraliśmy azymut na rynek. Miałem ochotę zobaczyć co też ciekawego dzieje się z Plusem.
Otóż Plus nie żyje. Smutek.
Staliśmy na Floriańskiej nieco złamani, kiedy podbiło do nas dwóch ziomków z 5litrowym baniakiem. Chyba jeden z nich nawet z lekkim agresorowym pyszczeniem wyjechał, natomiast my byliśmy w doskonałych humorach, poza tym Gruby i Maciek regularnie się napierdalają na tych swoich sekcjach, więc tam jeszcze dodatkowo była ta frajerska pewność siebie gości, którym nikt nigdy kosy do bebecha nie przystawiał.
Efekt był taki, że gość, dalej zwanym Pyskatym, otrzymał w odpowiedzi tak nieoczekiwaną falę uprzejmości, że najpierw go zamurowało, a potem bez słowa podał swój baniak.
Jeno na język wziąłem. Wyczułem, że mamy tu najbidniej do czynienia z czystą, a może i spirolem, do którego ktoś skroił kilka cytryn. Lampka mi się zapaliła i zrozumiałem, że to jest właśnie ten moment, kiedy muszę powiedzieć stop, jeśli chcę jutro uczestniczyć we własnym ślubie. Zwilżenie warg to było wszystko, za to Gruby i Maciek ciągnęli z baniaka jak mały, wygłodzony cielaczek z matczynego cyca.
Od słowa do słowa wyszło, że jeden ziomek, dalej zwany Cwaniakiem, chyba trochę didżejuje i zna tu kurwa wszystko i wszystkich. Brzmiało to trochę jak leczenie kompleksów, ale kogo to obchodziło w tym momencie. Ziomek powiedział, że nas wkręci na zajebistą imprezę, co dla nas oznaczało, że siema i prowadź.
Niestety, po drodze gdzieś zaginął Gruby i ten nowy Pyskaty. Czekaliśmy na nich kawałek czasu. Po parunastu minutach zaturał Gruby, już bez Pyskatego. W sumie jego opowieść jest ciekawa, przytoczę.

Całość zaczęła się parę minut wcześniej. Szliśmy Floriańską w stronę rynku. Maciuś, Cwaniak i ja z przodu, Gruby i Pyskaty z tyłu.
Gruby, nie przywykły do dużych miast imprezowych, w przypływie empatii pochylił się nad jakimś okrutnie zajebanym gościem, który zalegał pod murkiem. Po kilku próbach nawiązania łączności wyszło, że angol. Rozmowa była ciekawa.

- Hey, are you ok?
- mntremnw... yeh
- do you have place to stay?
- yeh..
- ok, we will take you there. Where do you live?
- Birmighan
- Kurwa, where do you live in Kraków?
- Macdonald.

Co robić. Gruby i Pyskaty też już mieli swoje wypite i ta odpowiedź wydała im się logiczna. Wzięli typa pod ręce i zaczęli tachać go w drugi koniec Floriańskiej, do najbliższego Macdonalda.
Ja wiem, że to brzmi komicznie, ale najlepsze, że w tym Maku był jakiś równie zapierdolony angol, który w tych zwłokach rozpoznał swojego zioma. W drodze powrotnej Pyskaty gdzieś zaginął i Gruby dohalsował do nas już sam. Tak brzmi jego wersja.

Udaliśmy na rzeczoną imprezę. Cwaniak prowadził. Zabrał nas na Szewską, pod jakiś ĄĘ klub. Przed wejściem odchuj ludzi, ochroniarz jakieś bydle. Cwaniak podbił do ochroniarza, kilka słów zamienił i ... wszedł do środka. Osiłek w tym momencie wskazał paluchem:
- Ty, ty i ty, wchodzicie.

Weszliśmy.

W środku snoba na całego, klimat paskudny. Cwaniak gdzieś poszedł. Grubemu się podobało, a Mciusiowi juz było wsio, bo Baniak ze spirolem zaczął na niego działać. Zarządziłem odwrót, a Maciuś zaproponował JazzRocka. Taki kierunek obraliśmy.

Wbiliśmy do środka i zamówiliśmy po cienkim piwie. Muza napierdalała, ludzie byli znacznie normalniejsi. Gruby był w siódmym niebie i wyjebał na parkiet wywijać tak, jak potrafi tylko ktoś, kogo nikt nie widzi. Miał tak bardzo wszystkich ludzi w dupie, że przekroczył barierę zajebistej zabawy. Z parkietu zszedł dopiero jak zamykali klub.
W tym czasie Maciuś też już był w siódmym niebie, zakładając, że mu się śniło własne ciepłe wyrko. Przysypiał na stole. Powiedziałem, żeby zawijał już do domu. Bronił się, bo przecież zasady ma i do końca będzie. Powiedziałem mu, że to już koniec i my z tego klubu to już na pociąg tylko. Poszedł.

Gruby wywijał do oporu, radosny jak nigdy. Siedziałem i z głupim uśmieszkiem kontemplowałem chwile. Było super. W końcu światła zapalili i oznajmili koniec imprezy. Ludzie się pozbierali. Jeden ziomuś był w stanie odcięcia i ochroniarz zamierzał go wyjebać siłowo, pewnie dla zabawy. Kolejny przypływ empatii i razem z Grubym go wynieśliśmy z knajpy. Na zewnątrz jedna z dupć rozpoznała w nim kolegę. Podziękowała i przechwyciła. Czas było do domu wracać.

- Gruby, pamiętasz, o której mamy pociąg?
- tak, o 3.30.
- a wiesz, która jest?
- nie
- 4
- aha

Trzeba było chwilę poczekać na kolejny. Po 6 zajechaliśmy do Rudawy, a dokładnie o 6:14 byliśmy w domu. To był dobry wieczór, za niespełna 7 godzin miałem ślub. Poszedłem spać. W garażu.


MOTO - upadek nisko

Była dokładnie 5:40, kiedy J mnie zbudziła i kiedy to usłyszałem jęk rwanego metalowego rusztowania basenu. Burza uderzyła.
Kolejne parę minut to bieganie po ogródku i zbieranie sprzętów i prania. Potem już się nie dało. Najpierw byłem świadkiem zmasakrowania naszego małego grila, co było trochę smutne, za to chwilę później burza już wjechała na ostrej kurwie i zafundowała mi oglądanie z pierwszego rzędu, kiedy to wiekowa wierzba sąsiada rozjebała się na pół i posypała na glebę, szczęśliwie, nie wyjebując sąsiadowi w dom.
Jedyny pozytyw taki, że Młoda całą burzę jape cieszyła. Lubi, po tacie. 

Po 7 pozbierałem bety i wyruszyłem do fabryki. W tym momencie jeszcze nie wiedziałem jaką cenę zapłacę za swoje wczorajsze lenistwo.
Wczoraj, na powrocie zaświecił się komornik. Powinienem był zatańczyć z miejsca, ale wiedziałem, że z dupą w palcu do domu dojadę, a rano odwiedzę Krzeszowicki Orlen.
Jest rano, jadę właśnie do Krzeszowic i mijam krajobraz po bitwie. Zerwane linie wysokiego napięcia, pogruchotane betonowe słupy, kilka domów ruszonych, bo rozpierdolonych drzew nie liczę. Na drodze ślisko i każda redukcja biegów kończy się uroczym tańcem dupy. Do Krzeszowic dobiłem na spokoju.
Stoję na Orlenie,  już do zalewania gotowy. Przez łeb mi przeleciało, że byłoby zabawnie, jakby im stacje ta wichura pojebała.
Z przemyśleń wyrywa mnie głos pracownika stacji.
- przykro mi. stacja nie działa, nie mam prądu
- aha...
To sobie kurwa wymyśliłem. Na szczęście niespełna kilometr dalej jest drugi Orlen. Na luziku.
Drugi Orlen nie działa. Lus, jest Mosur jeszcze.
- prądu nie ma, przykro mi.

Stoję jak ta pizda i zastanawiam się, czy dojadę do rogatek Krakowa, chociaż do Arge, które jest na wylocie. No, gdybym od razu bujnął tam, to bym dojechał, a teraz to jestem w dupie i już.

I to jest właśnie ten moment, kiedy upadłem naprawdę bardzo, ale to bardzo nisko. Wróciłem do domu i spuściłem paliwo z kosiarki. Do Arge doturlałem na oparach.

piątek, 19 czerwca 2015

MOTO - Powrót do przyszłości

Piątek, przed 17, powrót do domu, urlop, skrzyżowanie Monte Cassino z Kapelanka, czerwone.

Na przystanku za skrzyżowaniem widzę dwa moto i obok dwóch gości na rozkminie. Nie rozpędzałem się na starcie, w zamian podjechałem podpytać czy pomocy nie potrzebują.

Dwóch starszych gości, na oko wczesne 50. Wydaje mi się, że jeden z nich na grubo pełnoletniej bejcy, ale głowy nie dam, bo przez cały czas się śliniłem do moto guzzi, jak w mordę, V7 classic.
Ziomy w skórach, na pełnym luzie obczajają mapę Polski. Papierową.

- co tam? Pomocy potrzebujecie?
- wiesz jak wyjechać na zakopiankę?
- jasne, jadę w tamtą stronę i was... a kurwa, poprowadziłbym was, ale muszę się zalać, bo żebrak krzyczy
- a jest tu gdzieś blisko stacja?
- no na trasie.
- a to spoko, to poczekamy i potem nas poprowadzisz
- no to jedziemy!

Bez spineczki ruszyliśmy, chłopaki grzecznie z tyłu. Na testowym z szacunkiem ale i zaciekawieniem delikatnie pod stufkę. Bejca u mnie na kole, guzzi lekko z tyłu. Nieźle, nieźle, bo w sumie mokro i deszczowo trochę. Stacja pół kilometra dalej. Zajechaliśmy, zalałem, zapłaciłem, czas na krótką pogaduchę.

- skąd lecicie?
- ja z Warszawy, a kolega z Łodzi.
- jak do Krakowa wjechaliście?
- od strony Kielc.
- to po co się pchaliście do centrum Krakowa, w piątek, w godzinach końca pracy, jak obwodnica by was poprowadziła jak po sznurku?
- słyszeliśmy, że tu fajnie.
- ...

No kurwa nic nie odpowiedziałem, bo nie było nic do powiedzenia. Dwóch ziomów wali przez Polskę na papierowej mapie i wpierdalają się do centrum obcego miasta, bo może być fajnie. Totalnie mój klimat! To przecież ja i mój brat za naście lat. Kurwa, ale super.
Dogadaliśmy szczegóły, pożegnaliśmy się, po czym wyprowadziłem ich do obwodnicy. Lewą na pożegnanie i każdy w swoją.

Uwielbiam takie akcje.

wtorek, 16 czerwca 2015

MOTO - Inżynier Paweł kierunek naprawia

Także ponad tydzień po zlocie uznałem, że już mnie wkurwia brak prawego, tylnego kierunku. Na mieście bywa dziwnie.
Znalazłem starą lutownicę i to było w sumie wszystko. Wziąłem się do roboty.
Kierunek był jednorazowy, w sensie nierozkładalny. Wyjąłem superglue, po czym wyrwałem chuja z korzeniami. W środku znalzłem dwa spawy, z czego jeden zerwany. Kurwa mać, kierunki za gruby hajs, a w środku wygląda jak te chińskie wynalazki z kwejka.
Nie miałem cyny, więc użyłem ołowianej figurki. Nie chciało się kleić i ciągle zrywało, bo kabelka mało, więc złapałem na superglue i wtedy wyciapałem to ołowiem.
Złapało, kierunek zadziałał, wiedziałem, że brat będzie dumny.
Ujebało się przy składaniu. Jutro kupię cynę i trochę tego takiego rozpuszczalnego smarowidła. Będzie dobrze.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

MOTO - Skrajnie dwa razy

Piątkowy powrót do domu. Korki jak zwykle, nic specjalnego. Przebiłem się prze Dietla, dopadłem do Grunwaldzkiego i przy zielonej fali przeleciałem w Monte Cassino. Dolatując do kolejnych świateł paliło się czerwone. Prawy pas do samych świateł miałem pusty, no prawie, moto stało. Doleciałem do niego i zacząłem się ustawiać. Delikatnie się zirytowałem, bo moto się ustawiło idealnie na środku pasa, a że spory turystyk to bez komfortu ustawienie obok. To naprawdę pierdoła, ale na światłach warto się ustawić, żeby dolatującemu miejsca zrobić
Przez to, że pan sobie staną na środku to turlałem do PP powoli, w efekcie czego zielone światło mnie zastało z wbitą jedynką i lekkim ruchem, co przełożyło się na szybki start. Minąłem pana, pomachałem lewą i poleciałem do skrzyżowania z Kapelnka, gdzie właśnie gasło zielone, więc nie podpycałem. Koledze na turystyku to nie przeskadzało, bo wystrzelił do przodu i lecąc lekko przede mną, zjeżdżał na mnie lekko.
I znów irytacja, tym razem już mocniejsza.  Jechałem prawym pasem, natomiast na krzyżówce te światła są z zieloną strzałką, która zapala się przed moim zielonym. Mam tu w zwyczaju stawać na prawym pasie przytulony do środkowej linii, żeby ewentualny zielonostrzałkowiec mógł pojechać. Typ na turystyku zajeżdżał mnie od lewej i spychał na środek prawego pasa. No ok.

Zatrzymaliśmy się na światłach. Litrowe Varadero, kierownik w kombiaku wartym prawie tyle co moje moto, do tego kask szczękowy z mikrofonem. Pan aktualnie prowadził rozmowę, na pewno ważną.
Zapaliło się zielone, pan z Varadero wystrzelił jak wariat, od razu mi pokazując jak się sprawy mają. Leciałem sobie delikatnie za nim, kiedy nagle zaczął mocno zwalniać. Nie tylko zwalniać, hamować, co pokazywało światło stopu. Na wszelki wypadek przyspieszyłem, bo nie chciałem winkla testowego robić obok niepewnego gościa.
Bez spinki, lekko ponad setunie. Tam doskonała widoczność, składa się tam fajnie i można spokojnie go iść 140, albo i mocniej, ale to już nie na moje umiejętności. Na wyjściu już go nie napędzałem, bo widać było, że wbije na czerwone na skrzyżowaniu. Patrzyłem w lusterko, mistrz się wyłonił jak już stałem na światłach. Dojechał zanim zapaliło się zielone. Ustawił się na pasie obok.

W tym miejscu zjebałem, bo już jasno zostało powiedziane z kim mam do czynienia. A jednak nie, zjebałem.
Zapaliło się zielone, a ja, zamiast wyjebać z kopyta to ruszyłem normalnie. Jechałem prawym pasem, a mistrz walił lewym. Wyjebał ze świateł lepiej niż niejeden żużlowiec. Minął mnie i wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że zaraz po tym jak mnie minął to zaczął zwalniać, bo przecież wiadukt i w ogóle, a potem, jebany, no kurwa zmienił we mnie pas.
Nie, żeby się coś wydarzyło. Wiedziałem, że zmieni ten pas jeszcze przed nim, więc odpuściłem. Samo hamowanie silnikiem wystarczyło, no ale kurwa, co to ma być. Oczywiście potem mnie przyblokował lekko jak się pchał do PP, no ale przecież musiał, musiał.
Dobiłem do niego, czerwone się paliło, podjechałem i najuprzejmiej jak się da zagaiłem:
- ej, zajechałeś mi drogę!
- co?
- zmieniłeś kurwa we mnie pas!
- e, co ty gadasz.

I to był koniec rozmowy. Powiedział to z wyższością, z tym takim zupełnym przekonaniem, pogardą i przekonanie, że jego rozmówca się właśnie zbłaźnić. Zrobił to tak, że przez chwilę myślałem, że to Niesiołowski. Odwrócił się i wrócił do swojej rozmowy. Co mu będzie jakiś chłyst na pseudomoto pyszczył pod bokiem, jak on taki pan na włościach. Dopiero co wrócił z Rumunii, gdzie po szutrach jeździł. Moto mu tam pocztą wysłali, a on robił po 100km dziennie. On wie o jeździe wszystko, więc jakieś obiekcje są niemożliwe.

Zapaliło się zielone i zjechałem na pobliską stacje. Po co się denerwować?


To była jedna akcja, ta na wkurw, a teraz ta na żenadę.
OES Balice-Zabierzów. Niespełna 10min później. Dolatuje do krzyżówki, gdzie mocno hamuje, bo do lewoskrętu od frontu ustawia się rowerzysta, a ja mu kurwa ani trochę nie ufam. Przejechałem powoli, dalej pyta. Z daleka widzę, że mam przed sobą jedno auto, a z przeciwka pusto. Nie ma nic piękniejszego niż wyprzedzić puszkę na prawym winklu i się przed nim tak mocniej złożyć. Uwielbiam.
Mogę się zastanawiać nad wymówkami, bo słońce i słabo było widać światła, tym bardziej, że to jakaś tico padlina, pewnie pełnoletnia z chujowymi światłami, tak, że jego lewy kierunek zobaczyłem dopiero jak go mogłem dotknąć ręką. To, że trzeci stop nie działał, to, że nie widziałem jak zwalnia, bo byłem za winklem i nagle na niego wypadłem. To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia, bo jeżdżę tamtędy codziennie i wiem, że tam jest skręt w lewo. Zadupie, czy nie zadupie, jest skręt i już. Dopiero co się zbijałem z wielkiego maczo na turystyku, który jest zbyt zajebisty, żeby wziąć pod uwagę swój własny błąd, dopiero co łaskawie wybaczyłem rowerzyście, który podejrzanie do lewoskrętu się ustawiał, dopiero co ja tu byłem największy kozak.
I teraz kurwa sam, pan wielki wymiatacz zapierdoliłem wielkiego sztosa i dałem siebie na tacy panu z Tico, który teraz decydował co ze mną będzie.
Co mi zostało, klaskon, odkręcić i lewym poboczem. Pan mnie zobaczył, bo przerwał skręt. Zwolniłem zaraz za nim, gestami przepraszałem, ale już się stało. Jebany dawca.

Do domu lajtowo doturlałem.

czwartek, 11 czerwca 2015

nieMOTO - Misiek

Miśkowi się dziecko urodziło, to samo, którego poczęcie kiedyś opijaliśmy, kiedy to Maciuś wyjebał jakiemuś leszczowi pod knajpą, który to potem po pałkarnie dzwonił. Opisywałem to kiedyś.
Wtedy pisałem Czaruś, zamiast Maciuś, że niby jakieś incognito typ i te klimaty, ale Maciuś wstydu nie ma, więc sobie podarowałem.

Wyszło na to, że trzeba mu złożyć gratulacje i dać jakiś prezent. Taki zwyczaj we fabryce. Uznaliśmy, że zrobimy mu niespodziankę. Cichaczem zrzuta, potem mejlami umówienie się na nalot.
Tak zrobiliśmy.
Prezenty kupione, ekipa zebrana. Idziemy do Miśka pokoju. Tak się składa, że do niego się idzie koło kuchni. Idziemy cichaczem, tak z 15 osób, mijamy kuchnię... a tam Misiek.
Stoi, na stole przed nim tort, talerzyki i sztućce.
Nic nie mówi, patrzy na nas.
Obstawiam, że jebany czesze nam mejle.
Dostał wagon ciuszków dla dzieciora i oczywiście, innej opcji nie było, butelkę złotej Olmeki.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

MOTO - Zlot GS500 2015

Młoda zafundowała budzenie gdzieś pomiędzy 4 a 5. Bez tragedii. Właśnie dlatego pakowanie zostawiłem na rano, kiedy już nie zasnę, bo zajawka.


Droga na zlot

Wyjechałem o 7, pogoda zapowiadała się znakomita, acz delikatnie z rana pizgało. Parę minut później już byłem w Krakowie u Maciusia. Bez zbędnych ceregieli, z bananami na ryjach, wystrzeliliśmy w trasę. Kierunek Sandomierz.

Na wylocie z Krakowa pierwszy, jak się później okazało, ostatni halt. Pan sprawdzał poziom radości we krwi, podpytywał o prawko i sprawdzał poziom wygięcia blachy. Wszystko na pełnej kulturce i z uśmiechem. Polecieli.

Pierwsze kilometry łykaliśmy raczej spokojnie, bywało nawet, że czekaliśmy do przerywanej. 79'tka była pusta, także przed 8 byliśmy w Nowym Brzesku, gdzie dołączał Endriu.

Z Endriu ostatni raz widziałem się na zlocie w Giżycku, jeszcze za czasów piracenia GSami. Uśmiechy na ryje same wskakiwały. Zatankowaliśmy do pełna, chwile ogadaliśmy ustawienie w grupie i polecieliśmy dalej. Prowadził Maciuś, Endriu środek, ja zamykałem.

Nie ukrywam, trochę się obawiałem tego prowadzenia, bo jak tu nie być lekko skonfundowanym, kiedy Maciuś z dumą opowiada, że raz już w deszczu jechał, a kiedyś to nawet zrobił 200 kilo z przerwą ledwie tylko na obiad. Po paru kilometrach obawy mi przeszły. Tempo trzymał dobre, wyprzedzał po krakowsku i tylko raz prawie wypierdolił w mistrza lewoskrętnego, z cyklu wieśniacki klasyk kościelny.
Lecisz przez wieś, z przeciwka stoi dwóch do lewego, odpuszczasz, bo wiesz jak jest... i w tym momencie pierwszy rusza. Wkurwiasz się, bo to już wymuszenie, z drugiej strony winszujesz sobie, bo dzięki temu, że odpuściłeś, teraz za mocno heblować nie musisz. Przejdziesz płynnie za. Taki plan...
...do momentu jak drugi za nim uznaje, że skoro pierwszy przejechał to i on może. Z pozycji ostatniego wyglądało to na milimetry, ale Maciuś twierdził, że tam w chuj miejsca było. Ale tak w chuj, w chuj. No ok.

Dalsza trasa przebiegała całkiem sprawnie. Tankowaliśmy w Lipsku, a przed 11 byliśmy już w Puławach.
Gruby nie zawiódł. Dojebane śniadanko czekało.

Po wpakowaniu do ryła na szybko kilku pysznych paróweczek i jajecznicy (papryka w jajecznicy? pojebało Cię?!) wyskoczyłem pobujać po mieście i przywitać się z rodziną. Zawsze miło przeturlać po Puławach.

Wróciłem pod dom Grubego i tam okazało się, że grupa nam się powiększyła. Obok naszych moto stał jebitnie wielki kruzer, a na murku obok siedział nieznany mi wcześniej ziomuś. Tak poznałem Kubusia.

To w sumie dobra akcja była. Gruby opowiadał, że dzień wcześniej na stacji zagadał do niego jakiś ziomek i tak jakoś wyszło, że polecieli razem do Kazimierza. Od słowa do słowa i na drugi dzień ziomuś juz leci z nami na drugi koniec Polski. Takie spontany są bardzo wysoko na mojej liście dobrych akcji. Oczywiście niepokój na myśl o zrobieniu kilkuset kilo z obcym był, acz rozwiał się szybciutko jak Kuba zawrócił tym pontonem na parkingu przy garażu Grubego. Na raz, bez podpórki. Żeby jasność była, parking wąski, gdzie nawrota małym ścigiem z podpórką na raz to już niezły wynik.
Polecieli.

Gruby prowadził przez Kozienice. Tempo 100-120. Odcinek Kozienice - Białobrzegi, Aleja Drzew, piękne winkle, te klimaty. Gdzieś w okolicach Bąkowca pierwsza drobna akcja dnia. Poboczem szedł pan, a obok prowadził swoją maszynę. Korciło mnie, żeby zapytać skąd ten pomysł, aby przy niemalże 30 stopniach pchać poboczem swojego komara. Kiedy się zatrzymałem i uchyliłem szybę, aby zaspokoić ciekawość, dokładnie poczułem moment, kiedy wkroczyłem w jego procentowy mikrosystem.
- siema, co się podziało? Pomóc Ci jakoś?
- a chyba świece zgubiłem. Masz klucz do świec?
- nie mam. Daleko masz?
- a ze 4 kilometry.
- czemu nie zadzwonisz po kogoś?
- a bo telefon nie działa
- dobra, a numer jakiś z pamięci znasz?
- znam.
- to bierz mój telefon i dzwoń

W ten sposób wszedłem w posiadanie numeru nie kogo innego, a samego Tłustego ze wsi pod Bąkowcem.

Kilometry nawijaliśmy sprawnie, bez innych przygód. Ani się obejrzeliśmy, a już był Płońsk i dołączał do nas Radża, znajomy z Puław, który zasłoiczył w Wawce. Radża przyturlał na R6. Tak powiększonym składem polecieliśmy dalej. Gruby prowadził, za nim Radża, potem Maciuś, dalej Endriu, Kuba, a ja zamykałem. Tempo nadal trzymaliśmy 100-120, a po wyskoczeniu na czerwone drogi nawet do 140.

Pogoda cudowna, podbramkowych brak, kilometry nawijamy, hotdogi na stacjach żremy, humory dopisują, cel coraz bliższy. Gdzieś po trasie do naszej kolumny dołączył kolejny kruzer. Jakiś ziomek z emblematami MC Siedlce wbił nam w formacje (po uprzednim odczekaniu, aż dam znać, że można - kulturka) i leciał z nami kilkadziesiąt kilometrów, grzecznie trzymając szyk. Podziękował i odłączył się po zjeździe z głównej. Lus.

Do celu zostało nam jakieś 15-20km. Byłoby szybciej, ale trochę się zgubiliśmy, nawet nie tyle zgubiliśmy, co pojechaliśmy po okręgu. Szansa dołączenia do orszaku weselnego przepadła, co w sumie nawet lepiej dla nas, bo nie wyobrażam sobie sunąć w kolumnie 10km/h, po zrobieniu ponad 700 kilometrów. Moja obolała dupa i kolana były dozgonnie wdzięczne.

W końcu, naszym oczom ukazał się ośrodek! Wymęczeni, obolali, ale uradowani wjechaliśmy na ostrej kurwie, licząc na ciepło-zimne przyjęcie. Ciepłym, przyjacielskim misiem i łykiem zimnego browara.


Pierwsza noc

Cisza, nikogo. No kurwa pusto, zero moto. Pierwsza myśl, że zostaliśmy koncertowo zrobieni w chuja, że może data zlotu zmieniona. Na szczęście pani w recepcji dała klucze do domków, załatwiła dostawkę dla Kuby i poratowała numerem do Andiego. Andy potwierdził, że właśnie wracają z obstawy i będą za parę minut, jak tylko ogarną zapasy na wieczór. Odetchnęliśmy z ulgą. Po ponad 11 godzinach podróży w końcu mogliśmy zdjąć przyklejone do ciała kombiaki i toksyczne buty, no a potem się najebać. W ruch poszły domowe wyroby Kuby. W swoich przepastnych sakwach kruzera znalazł miejsce dla dwóch flaszek. Kto do nas zawitał na czas, ten wie, że bimberek był wyjebany w kosmos. Andy potwierdzi, bo przyszedł nas czesać z kasy, a skończyło się na tym, że siorbał prosto z gwinta.

Ludzie zaczęli się zjeżdżać. Co chwila wyskakiwała znajoma morda. To było wzruszające zobaczyć znów te wredne pyski, okrąglutkie, z brzuchami dobrobytu, no ale swojskie i radosne. No dobra, Olecki i Kacek nadal szczupli. Olecki, bo pragmatyk. Po chuj jeść jak można pić. No a Kacek, bo z Radomia, więc pewnie nie je, bo nie ma czego.
Browary zaczęły się lać, bimber zaczął się lać, tekila zaczęła się lać, nawet jakieś palenie się przewinęło. Atmosfera była bajeczna i ewidentnie zgubna. Tempo picia masakryczne, a po jednym buszku nogi się wręcz pode mną ugięły.
Na moje szczęście na miejscu nie było sklepu i trzeba było się przebujać do wsi po kolacje, zapas piw na wieczór i wody na rano. Problem polegał na tym, że pierwszą kolejkę swojaka przyjęliśmy zaraz po zdjęciu kasków, także już nie było komu jechać. W tym miejscu gorące podziękowania dla Betaszy i jej faceta. No dobra, dla samego ziomusia, bo jego baba już garowała, za to on, dalej dzielnie i wytrwale trzeźwy był. Zapakował nas do swojego bolidu i zabrał do wsi. Kiełba, browary, woda i kilka drobiazgów wpadło nam w ręce. Było dobrze. Później wyszło, że 'kierowca foki' wypracował sobie dozgonną wdzięczność całej rzeszy motonitów-pijaków.

Po powrocie okazało się, że ekipa nie próżnowała. Tempo narzucili jakieś kompletnie popierdolone i dla przykładu Gruby już był na odcięciu. Dla mnie te zbawiennie pół godzinki w sklepie ustawiło resztę wieczoru, bo nie spadłem od pierwszego mocnego ciosu i dałem radę utrzymać się na nogach. Dzięki temu miałem okazje pogadać ze starymi znajomymi, przelać tu i tam kilka baniek, popatrzeć na tradycyjne palenie gumy (dwa moto, oba dosiadane przez Radomiaków), oraz na radosne i w pełni akceptowalne upadlanie się załogi. W pewnej chwili nawet zrobiliśmy mały pojedynek wydechów SVek. Byłem pod ogromnym wrażeniem, bo jeden ziomuś miał naprawdę cudownie zrobiony wydech i to krojony z fabrycznego. Byłem zachwycony jego pracą i pierwszy raz ktoś miał aż tak zajebisty wydech, że było chwilowe zawahanie, czy aby nie tak dobry jak mój. Oczywiście taka opcja nie istnieje. Ten mój kurwiszon z wydłubanym dbkillerem pluje ogniem i wyje jak pojebany, jednocześnie cudownie schodzi z obrotów, strzelając przy tym jak z karabinu. Na codziennych dojazdach do pracy mam go wytłumionego, ale na zlot musiał być wypruty i już.

Nie umiem powiedzieć kiedy zleciała mi nocka. Kolejnym charakterystycznym punktem jest, kiedy pada propozycja kompania się na golasa w jeziorze. Pomysł został przyjęty z takim entuzjazmem, że trzeba było powstrzymywać Kukiego, który zaczął się rozbierać już przy ognisku.
Popędziliśmy do jeziora. Miało być pływanie z gołymi dupami, ale ogólny stan najebania nie był aż taki, a poza tym laski skrewiły. Nie przeszkadzało nam to aż tak bardzo. Wskoczyliśmy do wody.
Była idealna, to znaczy tak zimna, że wejście do niej było wyzwaniem, a zarazem tak ciepła, że po przepłynięciu kilku metrów wracało czucie i było nawet przyjemnie.

Krótka wstawka. Żeby było jasne dla nieobecnych i nie znających ekipy. Tak, my mamy napierdolone w baniach, ale bawić to jednak trochę się umiemy. Nikt nie wypłynął dalej niż miał grunt, a parę osób trzeźwiejszych monitorowało nas z brzegu. Poza tym Kuki, który jeszcze 3 minuty wcześniej był gotowy skakać do wody na główkę prosto spod ogniska, teraz biegał po brzegu i zamartwiał się nad nami. Tak, ja wiem, to nadal świadczy o naszej głupocie, ale nie skończonej głupocie.

Nie mogę tutaj nie wspomnieć o Stalinie. Ledwie 2 lata wcześniej kąpaliśmy się obaj w Bałtyku, który był dużo zimniejszy, a dziś widziałem go na pomoście, ubranego, z cierpieniem w oczach. Całym sobą pokazywał jak bardzo by chciał do wody, ale resztka zdrowego rozsądku stała twardo na barykadzie. Walczył w sobie, oj walczył. Pomogłem.
- Tholin, wyobraź sobie jak za tydzień czy dwa będziesz siedział na dupie w nudnej robocie i myślał o tej chwili, o tym, że mogłeś odjebać z nami tą głupotę i tego nie zrobiłeś.

Przyznam, nie wiem jakim cudem nie wypierdolił się na tym pomoście, kiedy biegł do brzegu i naraz próbował zdjąć spodnie, koszulkę i buty.

Wypluskaliśmy się, było zajebiście. Swoje majty znalazłem na drugi dzień, na pieńku przy ognisku.

Teoretycznie po takiej zabawie powinniśmy wrócić do ogniska, ogrzać się, powoli wrócić do normalności i z poczuciem dobrej zabawy iść spać wraz ze wschodzącym słońcem. Takiego chuja. Nie zarejestrowałem kiedy i jak do tego doszło, ale nagle byłem w jakimś domku, waliłem łychola i toczyłem dyskusje ze Skuterem, melodramatyczną, jak tylko potrafi dwóch najebanych ziomów o 5 rano. Potem mam przebicia jak kogoś niesiemy na piętro w domku, kojarzę jak ktoś w zlew rzyga, ale co, jak, kto i czy to naprawdę miało miejsce, nie wiem. Było koło 6 rano, a ja byłem na nogach od przeszło 25 godzin, w tym ponad 11 w siodle. Ostatnia zarejestrowana aktywność to sms wysłany do Grubego o 6;04, gdzie proszę go, żeby mnie obudził na śniadanie. W każdym razie tak nam się wydawało po próbie rozszyfrowania. Równie dobrze mógł to być ciąg losowych znaków. Potem nastała ciemność.


Dzień drugi

Cytując stary dobry klimat, obudziłem się w butach.
Było coś koło 8 rano i Gruby mnie targał na śniadanie. Byłem, jadłem, ale świadomość wróciła mi dopiero na molo, gdzie leżałem na leżaczku i brechtałem z ziomusia, który dał dobrze do odcięcia. Spał sobie w tak uroczej pozycji i nie reagował na próby kontaktu. Oddychał, to wiemy.



Wydawało mi się to nad wyraz zabawne, dopóki się nie okazało, że sam na tym molo zasnąłem i spaliłem bebech i uda. Już do końca zlotu piekło jak jasny chuj i nie pomagało w jeździe.

Z innej beczki, pytałem zioma czy mogę wrzucić tą fotkę, ale pytałem tego samego dnia i odpowiedział mi z uśmiechem i nicością w oczach, więc jest szansa, że był dalej na fali i nie ogarniał otaczającej rzeczywistości. Jakby co to fotkę usunę :)

Aaa, później usłużni i troskliwi koledzy przywiązali go sznurówkami do tej barierki, a potem na pomost wtoczył się napierdolony Olecki, dla którego nadal był czwartek. Że on się do wody nie spierdolił to zakrawa na cud.

Pozostała część dnia przebiegała pod dyktando zbijania alko ze krwi. Nie, żeby jakoś fanatycznie, bo browarki delikatnie się lały, natomiast od pewnego momentu już weszła żelazna zasada zero alko. Bardzo w tym nam pomogła Młoda Para, która na nasze ręce złożyła ... skrzynkę wódki. Abstrakcja. Siedzisz przy domku, ktoś podchodzi, wita się z Tobą, przytula, a potem daje Ci skrzynkę wódki. Ja żesz nie pierdolę. Oj ciężko.
Mimo to zbijanie alko szło dobrze. Trochę się szwendaliśmy, trochę łoiliśmy w siatkę. W tym chyba miejscu warto wspomnieć, że nie byliśmy jedyną zorganizowaną ekipą na tej imprezie. Byli też brydżyści. Warto o nich wspomnieć z dwóch powodów. Pierwszy przedstawię w formie obrazka.
Stoimy pod hotelem. Wychodzi z niego dwóch starszych panów. W zupełnej ciszy i z pełnym spokojem stają przed wejściem i wyciągają papierosy. Odpalają, chwilę palą, nadal w ciszy. Stoją  koło siebie, a zarazem jakby daleko. Marsowe miny. W końcu jeden się odzywa:
- jesteś najchujowszym partnerem jakiego miałem.
Kurtyna.

Drugi powód jest związany z siatką. Rżnęliśmy w nią pół dnia, to było dobre. W pewnym momencie przyszła młoda laska. Nie umiem ocenić, ale strzeliłbym w późne 20, wczesne 30. Przez chwilę oglądała naszą grę. Nie omieszkaliśmy zaprosić, tym bardziej, że jednego nam brakowało. Koleżanka z lekkim ociąganiem się zgodziła. Przerwaliśmy grę i czekamy aż wejdzie. Siłą rzeczy wszyscy na niej skupieni.
Koleżanka, spokojnym, ważonym ruchem rozpięła swój czarny dresik i zdjęła górę. Pod spodem miał bikini. Zrobiła to naprawdę z dużą gracją. Nie pozostało nam nic innego jak bić jej brawo.
Grała całkiem nieźle. Okazało się, że w brydża nie grają tylko podstarzali panowie z nieukrywaną nerwicą, ale i takie właśnie laski. Podczas gry rozpływała się na temat moto, opowiadała jak fajnie by było pojeździć, jak bardzo by chciała. W sumie, czemu nie. O tym później.

Wieczór miał być spokojny. Zero alko, jutro jazda. Trochę nie pomagał fakt, że ekipa bawiła się przezajebiście. Turniej piwny bił rekordy oglądalności, browary lały się strumieniami, Kacek zdradziecko po radomsku wciskał mi alko do ręki i kusił dobrą zabawą. Nie powiem, w chuj mnie kosztowało wytrzymanie, sporo punktów silnej woli musiałem wydać, a koniec końców po prostu spierdoliłem do pokoju i tam przeczekałem aż zasnę. Naprawdę mi zależało na jeździe.


Trzeci dzień

Obudziłem się bez budzika po szóstej. Dokładnie dzień wcześniej się o tej porze kładłem. Ptaszki cudownie ćwierkały, słoneczko uroczo świeciło, mnie napierdalało całe poparzone ciało. Piękny dzień się zapowiadał. Wytoczyłem się z domku i poszedłem oglądać pobojowisko po wczoraju.

Wcześniej wspominałem, że ekipa choć odpierdala do odcięcia, to jednak bawić się potrafi. Kiedy kładłem się spać to puszki latały, ludzie krzyczeli, rozpierdol na max, a teraz, parę godzin później widziałem na glanc wysprzątane miejsce. Ani puszczeki na trawniku, żadnych pobitych flaszek, spalonych domków, czy zagubionych zezwłok śpiących gdzieś w krzakach (Olecki się nie liczy). Pełna kulturka, to lubię.

Poszedłem nad jezioro, gdzie spotkałem brydżystę czytającego książkę w zacumowanym rowerku. Byłem tam dokładnie z tym samym zamiarem. Wymieniliśmy się uprzejmościami i oddałem się swojej lekturze, póki Gruby mnie nie zgarnął.

Poszwendaliśmy się po ośrodku, polecieliśmy na moto odszukać stację i kupić papierową mapę, po czym, jeszcze przed śniadaniem, ułożyliśmy trasę na przelot.

Śniadanko było zajebiste, naprawdę. Ta jajecznica i zapiekanki wchodziły jak złoto. Idealnie lekko przed jazdą.
Po jedzeniu pozbieraliśmy graty i byliśmy gotowi ruszać. Pojawiła się też nasza koleżanka-brydżystka poznana na siatkówce. Bardzo liczyła, że się z nami zabierze, tylko, że nie ma sprzętu. W sumie nie był to duży problem. Red przehandlował swój kask i kurtkę za dwa ibupromy, a Studi dorzucił rękawice i kominiarkę. Polecieliśmy.  

Ku mojej radości ekipa się zgodziła lecieć na mapę papierową, bez GPS, po zadupiach. Oczywiście zgubiliśmy się już prawie na starcie, ale tym lepsza zabawa. Pakowaliśmy jakimiś wąskimi dróżkami, między jeziorami, by po dojechaniu do wsi szukać jej na mapie i patrzeć, w którym momencie spierdoliliśmy. Starałem się mieć słońce na prawej, co by chociaż poruszać się z grubsza na północ. Było zajebiście, acz trochę zbyt dziurawo. Ekipa wspomniała o lepszej drodze. Da się zrobić. Z białej dróżki przeskoczyliśmy na żółtą. Efekt był taki, że 20 kilo zrobiliśmy po kocich łbach. Super.

Nie wiem o której dolecieliśmy do Malborka. Kompletnie bez znaczenia informacja. Zamek z cegły nadal zajebisty. Potem przebicie do Nowego Dworu, a stamtąd na Stegnę. Przy zjeździe z 7'ki na Stegnę trafił nam się patrol z suszeniem. To było bez mała jakieś 900 kilo nawinięte od początku imprezy i to był właśnie pierwszy moment, kiedy Maciuś uznał, że formacja jest przereklamowana, że to bez sensu, że wszyscy hamują, że prowadzący sygnalizuje lewą pewnie dla ściemy. Kiedy godzinkę później pędzlowaliśmy rybkę w Krynicy to chłopaki dalej z niego bekę ciągnęli. Podobno z duża gracją mu dupa tańczyła jak się awaryjnie hamplował na widok radioli i smutnych panów.

Stegna, potem Krynica, potem rybka z Tesco. Całość odbyła się w mieszaninie współczucia do zapierdolu kelnerek i kompletnego nieogara. Z jednej strony robią biedne za miskę ryżu, z drugiej strony jak można po pół godzinie podejść do stolika i powiedzieć, że jednak tej ryby to nie będzie. Uznaliśmy to za część uroku nadmorskiego kurortu.
Do kompletu wrażeń jeszcze wlazłem do morza. Pizgało okrutnie, już wiedziałem, że nie dam rady się zanurzyć. Żeby nie być kompletnie przegranym to z zaciśniętymi zębami doszedłem do wody po pas i puściłem szczynę. A co. To mi w sumie przypomniało jedną żałosną scenę z mojej młodości. Miałem poniżej 10 lat, byłem na koloni, strasznie chciało mi się srać, a ta nieczuła cipa-opiekunka nie chciała mnie zabrać do kibla. I żałosna wcale nie dlatego, że byłem głupim gówniarzem, który się zesrał do morza, tylko fakt, że gówno wypłynęło i z falą podążało do brzegu, a ja nie mogłem przed nim uciec. Biedny, z płaczem prawie, przebijałem się do brzegu, byle szybciej, a moje własne gówno bezlitośnie chłostało mnie po plecach z każdą jedną falą. Kurwa, materiał na koszmarny sen.

W drodze powrotnej jeszcze zaczepiliśmy o Piaski, co by ujrzeć z daleka Rosję, natomiast cholera wie, czy to już była Rosja. Droga się skończyła.

Powrocik na pełnym lajcie, bez większych przypałów, za to z jedną instant karmą. Prowadziłem, byliśmy już w okolicach domu, kiedy pan z przeciwka dał znać, że misiaki stoją i suszą. Dałem znak ekipie i zbiłem do 50. Pech chciał, że akcja w trakcie grupowego wyprzedzania. Wyszło, że ja wyprzedziłem, a drugi za mną już nie. Tak naprawdę nie wiem, czy pan przyblokowany od tyłu i bał się iść po podwójnej ciągłej przy bliskim ślepym zakręcie, czy może od tyłu był przyblokowany blisko jadącym moto. Fakt jest, że wyprzedził mnie prawym poboczem, posyłając mi spojrzenie pogardy jak tylko na południowy zachód od Wawy potrafią.
Miśki były za zakrętem.
Miało być zabawnie, ale niestety akurat kogoś trzepali. Gościowi się upiekło. Do czasu. W kolejnej wsi był karmnik, dodatkowo bijący w dupę, także hamują wszyscy.
Wszyscy, poza tym debilem. Byłem na tyle blisko, żeby nawet w dzień zobaczyć błysk flesza na tyle jego auta. No debil.

Na koniec trasy sklep i kilka piwek na wieczór. Atrakcją miał być finał ligi mistrzów. Uderzyliśmy do domku, gdzie ekipa oglądała. Olecki filozoficznie zauważył, że kiedy zbliża się czas powrotu ze zlotu, to doświadczeni motocykliści odstawiają alkohol i biorą się za narkotyki. Ja tam nie wiem o co w tym stwierdzeniu chodziło. Szkoda, że Juwentus przegrał. Choć nie tyle szkoda, że Juwentus przegrał, co szkoda, że Barca wygrała. Choć w sumie chuj mnie to obchodzi. Mecz się fajnie oglądało, bo ekipa była spoko.
Potem kima.


Wyjazd

Ostatni dzień zaczął się gdzieś koło 3-4, ciężko mi powiedzieć. Obudziło mnie jak ktoś napierdalał na w drzwi domku, wrzeszcząc, że policja. Zalewająca oczy krew i kurwica walczyła o lepsze we mnie, zerwałem się i ruszyłem do drzwi zapierdolić wszystko to, co za nimi znajdę. Byłem gotowy spędzić kolejne 12 lat mojego życia w pierdlu, każdego dnia nie żałując mojej decyzji. W tej samej chwili zerwał się też Kuba, zakładam, z podobnymi zamiarami. Otworzyłem drzwi. Za nimi stało coś, czego nie przewidziałem. To znaczy mogłem się na 90% domyślić, że to musi być on, ale to wymagało trzeźwego myślenia, a ja szedłem zabijać.
Za drzwiami stało to co zostało z Oleckiego po 3 dniach grubej imby. Nie umiałem się wkurwić. To tak jak się wkurwić na psa, który ugryzł, czy konia, który kopnął, czy na jebanego sierściucha, za to, że naszczał do łóżka. No dobra, to ostatnie może podbija pod zdrowy wkurw, ale wszystkie powyżej wymienione cechy są naturalne, tak jak naturalne jest napierdolenie się Oleckiego. No nie dałem rady się wkurwić, tym bardziej, że za drzwiami stała reszta ekipy, z mordami w banan, z polaną banią i zaproszeniem do picia wymalowanym na gębie. No jeszcze im kurwa tylko kwiatów brakowało. Kubuś rzucił, że on gotowy pić dopiero przed samym wyjazdem, ja natomiast żałośnie, że uprzejmie proszę o opuszczenie lokalu, bo pięści w ruch pójdą. Poszli sobie.

Pobudka, ogarnięcie, dobre śniadanie, spakowanie i już jesteśmy w siodłach. No może nie do końca.
Po przeszukaniu domku znaleźliśmy 3 czteropaki jakiś browarów. Wozić ich nie będziemy, pić też nie, więc komuś oddać trzeba, tylko komu. Diabelska myśl i zrozumienie przyszło mi do głowy w tym samym momencie, kiedy patrzyłem na Kubę, a on na mnie.
Chwilę później już byliśmy w drodze do domku Oleckiego, z browarami w łapach i rządzą mordu w oczach. Zemsta jest słodka.
Kubuś powiedział, że dokładnie wie, gdzie jest domek Oleckiego. Pamięta doskonale, bo najebany bakał z nim niedaleko. Pewniutki. Kurwa, milion procent pewności...
...Nie wiem. Nawet nie rozpoznałem tego pechowego, zaspanego ziomka, którego z wyra ściągnęliśmy, napierdalając mu w drzwi, aż prawie wypadły. W ramach przeprosin pozwoliliśmy mu wybrać czteropaczek z naszej małej kolekcji. Był naprawdę ze snu wyrwany, bo się spytał ile płaci... Źli jesteśmy.
Tym razem już dokładnie się upewniliśmy, który to domek Oleckiego. Tym razem atak był zaplanowany z iście zegarmistrzowską precyzją. Wpadliśmy na kurwie, krzycząc policja. Wiedzieliśmy dokładnie które to wyro. Bez litości.
Wyro było puste, w stanie nienaruszonym. Za to w pokoju obok pół stał, pół leżał Krecik, który chyba myślał, że właśnie zaczęła się trzecia wojna. Wyjaśnił nam, że ten nicpoń w tym wyrku nie bywa. Śpi w obcych, śpi w krzakach, ale do swojego nie zagląda. Za to dostaliśmy cynk gdzie możemy go znaleźć. Domek B2. B2, jak amerykański bombowiec strategiczny. To by się kurwa zgadzało.
Od tej chwili już z pokorą podchodziliśmy do naszych możliwości. Przez swoją butę spacyfikowaliśmy dwa domki, masa niewinnych ofiar. Trzeba nam było lepszej precyzji. Do domku weszliśmy po cichu, zlokalizowaliśmy nasz cel i dopiero wtedy zaczęliśmy wrzeszczeć i napierdalać z kopa po wyrze.
Gnida nawet nie drgnęła.
To jest moment, w którym postanowiliśmy dać za wygraną. Położyliśmy mu browary na wyrze i już byliśmy gotowi do wyjścia, kiedy nagle dwa spodeczki zaświeciły, browary przytulił jak dawno niewidzianą ukochaną i odpłynął ponownie. To już jest na podprogowym.
Wróciliśmy do moto.

Była dokładnie 9:24 jak ruszyliśmy. Chmury były ciężkie i obawialiśmy się deszczu. Osobiście na ten deszcz czekałem, bo tylko tego mi brakowało do pełni szczęścia. Chuj, że byśmy 3 dni do domu wracali, byłoby co wspominać.
Zgubiliśmy się dopiero w Mławie. Chujowo oznaczona trochę była, ja liczyłem, że Gruby ma odpalonego GPSa i puściłem go przodem, natomiast Gruby myślał, że ja na tym ostatnim rondzie dobrze skręciłem. Pewne podejrzenia zacząłem mieć, kiedy wedle znaków zbliżyliśmy się do miejscowości, którą mijaliśmy 20 minut wcześniej.
To zmylenie trasy zaowocowało tym, że deszczyk nas dogonił. Taki zajebisty letni, który pada razem ze świecącym słońcem. Przeczekaliśmy go trochę na stacji, a potem wypadliśmy na 50tke. Od tego miejsca na lekkiej rutynie pyta.
Albo nas dawno nie było na głównych, albo trafiliśmy na prawdziwych zjebów. Cały ten wyjazd cechowała minimalna liczba sztosów, które teraz, na długości jakiś 40 kilo nadrobiliśmy w nadmiarze. No pojeby nie z tej ziemi. Wyprzedzanie bez lusterek, w trakcie, kiedy my wyprzedzamy. Ja rozumiem jak leci pojedyncze moto i się nie zauważy, no ale jak 3 wyprzedziły to czwartemu wyjechać i posłać go na lewe pobocze? No pojeby, pojeby. Jakoś to ogarnęliśmy i na pewno przestało się chcieć spać.

Gdzieś na wysokości Wawki odłączył się Radek. To pierwsze tego dnia namacalne uczucie, że impreza się kończy. Smuteczek, acz przecież mieliśmy w planie jeszcze jedną atrakcję. Tak naprawdę facet nigdy nie dorasta, jest chłopcem całe życie, a każdy wie, że mały chłopiec, czasem wręcz podświadomie, dąży do niebezpiecznych sytuacji.
Trasę powrotną ułożyliśmy przez Radom.

Dojechaliśmy o dziwo bez rewelacji. Zatrzymaliśmy się w Maku, za rondem warszawskim. Dopchaliśmy się jakimś świństwem, chwile posiedzieliśmy i czas był najwyższy się rozdzielić. Coraz bliżej nieuniknionego. Uściskaliśmy się z Grubym i Kubusiem, po czym przyjęliśmy kierunek Kielce. U nas już było zmęczenie i twardo obrany cel, Gruby z Kubą jeszcze się uśmiechali, bo mieli plan przejechać przez centrum Radomia. Co kto lubi. Polecieliśmy.

Za Radomiem jeden wielki remont. W Szydłowcu robią obwodnicę. Samochodów odchuj straszliwy. Za Skarżyskiem trochę mocniej po autostradzie i postój na Orlenie, tym na górce. Ostatnie tankowanie i poważna decyzja. 7'ka od Kielc w stronę Krakowa prawie cała w remontach. Ruch okrutny. Kto zna wjazd do Krakowa od Warszawskiej, ten wie, że przy takim natężeniu ruchu to oznacza korek gdzieś do Bibic. My ostro wyjebani, temperatura nadal trzyma na około 26 stopniach, łatwo o błąd. Decyzja prosta. My w Miechowie odbijamy na Olkusz, a Endriu na Proszowice. Co postanowiliśmy to zrobiliśmy.
Miechów, potem Wolbrom, potem Olkusz. Ruch nadal jest, ale nie tak gęsty, poza tym sama wjazdowa do Krakowa na tyle szeroka, że jest szansa na łatwy wjazd.
10 kilo przed Krakowem był mój zjazd na wiochy. Tu się pożegnałem z Maciusiem. Jak na gościa, który najwięcej zrobił coś pod 200 kilo, to poradził sobie wyśmienicie. Ten jeden TIR na czołówkę to się nie liczy, czy ta bejca z przyczepą wyprzedzona zaraz przed ostrym zakrętem też nie. Ze wszystkiego wyszedł obronną ręką, a teraz zaliczył trasę ośmiogodzinną w upale. Jest dobrze.

Po odbiciu na moje lokalne wiochy zrobiło mi się jakoś dziwnie. To uczucie, które już zapomniałem, to coś, czego dawno nie czułem. Powrót do domu.
Z Puław wyprowadziłem się 15 lat temu i przez ten czas przywiązanie słabło, aż wreszcie umarło. Przez kolejne 13 lat mieszkałem w ponad 10 różnych lokalizacjach. Dopiero niespełna 3 lata temu zamieszkaliśmy na swoim. Nie czułem tego wcześniej, teraz dopiero przejawiło się tym dziwnym uczuciem wzruszenia. Wracałem do domu, do rodziny.

Podsumowanie? Spotkałem znów starych świrów, zobaczyłem, że nadal dają radę i nadal mają fantazję. Wypiłem nieco alko, poparzyłem brzuch, wymoczyłem jajca w morzu i nawinąłem ponad 1600 kilometrów. To był dobry wyjazd. Dzięki.

środa, 20 maja 2015

MOTO - Deszczowo

Taka sytuacja.
Rano wstajesz i do roboty lecisz w strugach deszczu. Nie, że jakieś kapanie, co tylko brud rozmywa na jezdni, ale taki zajeb z wiadra. Jezdnia czyściutka, kombi i moto błyszczy, cud miód, malina.

W robocie zmieniasz wszystko, łącznie z majtami, które można wyżymać. Przyjemne ciepełko na stopach i jajkach, gorący kubek herbaty, plus niedawne wspomnienia z małego rendez-vous z mamą ziemią sprawiają, że emitujesz bananowym ryjem, czym wyjątkowo się odróżniasz od śpiąco-wkurwionego elementu, stojącego w kolejce po kawę.

 Po robocie wbijasz w mokre kombi i z radością wybiegasz na zewnątrz. Chabeta czeka wiernie, a słoneczko przyjemnie przyświeca. Wbijasz w korek i po paru minutach halsowania między wrakami na lusterkach, pomieszanego z przygodnym tetrisem jesteś na wylocie z miasta.

Deszcz i słońce naraz. Suszysz zęby masakrycznie, bo to cudowne połączenie jest. Na obwodnicy, bez przesady, lecisz przepisowo w chmurze wodnej wytworzonej przez masę TIRową sunącą prawym pasem. Nie rusza Cię nawet zabawa dwóch TIRów, klasyk na dwa pasy, czyli jeden jedzie 100km/h, drugi obok 101km/h.

Przebijasz się przez Balice, potem Zabierzów. Im bliżej domu, tym większa dojeba z nieba. Masz wrażenie, jakby w tym miejscu nie przestało padać od rana.

Nagle,Twoim oczom ukazuje się ta wspaniała sytuacja. Dojeżdżasz do ściany deszczu. Normalnie widzisz przed sobą suchą drogę, słońce, jeszcze ledwie 100-200 metrów w deszczu, już prawie. Ty cały czyściutki, moto błyszczy jak jaja psa, jest super.

I wtedy, na granicy deszczu z przeciwka wjeżdża TIR, niechybnie, właśnie opuścił pobliską żwirownie, właśnie dostał pierwszy mokry cios. Strząsa z siebie syf, jak pies błoto. To jest ostatnie co otrzymujesz przed opuszczeniem wodnej ściany.

Trzy minuty później jesteś w domu. Patrzysz na chabetę i jest Ci trochę smutno.
Taka sytuacja.

wtorek, 19 maja 2015

MOTO - uprzejmość, przydatny skill

Napisałbym we wstępniaku kilka słów wyjaśnienia, ale znów mnie stado ekspertów z gównem wymiesza, także przejdźmy może do momentu, gdzie jestem w Miechowie i szukam apteki, gdzie mają dla mnie odłożone puszki ze specjalnym mlekiem dla Młodej. Jest poniedziałek, godzina 17, a ja się bujam po tej metropolii.

Stoję na podporządkowanej i próbuje się włączyć do ruchu. Po głównej właśnie toczą się dwie policyjne Hondy. Majestatycznie, powolutku. Mam ciemną szybę, oni maja opuszczone blendy, co nie przeszkadza mi się grzecznie ukłonić. Najpierw do jednego, potem do drugiego. Obaj panowie równie uprzejmie odpowiedzieli ukłonem. Koniec.

Aptekę znalazłem po paru minutach, moje mleko czekało, całe pięć puszek, cud. Receptę zrealizowałem, zapakowałem się z tym wszystkim na moto, po czym obrałem kierunek powrotny, lekko okrężny. Wolbrom-Skała, a potem może Olkusz, czy może jednak od razu odbić na Ogrodzieniec i bujnąć się tymi ślicznymi lasami, co przecież i tak oznacza powrót przez Ojcowski? Straszne problemy pierwszego świata. Obrałem kierunek Wolbrom.

Nie wiem jak się ta wiocha nazywała. Nie mam pojęcia. Zanotowałem tylko fakt, że jestem w terenie zabudowanym, jest poniedziałek, pierwszy dzień wprowadzenia nowego taryfikatora, na budziku mam w granicach 70, realnego ponad 60, natomiast miśka zauważyłem dopiero jak opuszczał suszarkę po strzale do mnie.

Kurwa poważnie, jeśli kiedyś wybuchnie wojna to ja bym z miejsca wszystkich z drogówki wysłał do obsługi dział samobieżnych. Oni zawsze pierwsi strzał oddadzą. Idealnie się ziomuś ustawił, ukryty, a zarazem bez realnej przyjeby, że celowo ukryty.

Wyrok zapadał. To ile nowa pokuta? Dwie stufki? Turlam w jego stronę, wytracam prędkość. No trudno, dałem dupy. Patrzę na gościa. Widziałem jak spojrzał na wynik, jak zdecydowanie opuścił suszarkę, jak sięgną po lizaka.... i zamarł. Patrzył jak się zbliżam, ja patrzyłem na niego. Lizaka nie podnosił.
Kątem oka, z lewej strony, za nasypem zauważyłem dwie białe Hondy. Będąc już blisko ponownie się uprzejmie ukłoniłem. Tym razem  pan nie miał kasku z ciemną szybą, więc widziałem uśmiech, kiedy mi się ukłonił.

Pojechałem dalej.

środa, 6 maja 2015

nieMOTO - do księgarni wpuścili

Odwiedziłem dziś Korporacje Ha!Art w celu nabycia innych pozycji Ziemka Szczerka. Nie znalazłem, no ale przecież nie wyjdę z pustymi. Padło na pana Krasnowolskiego.Coś o emigracji. Może się dowiem czy coś straciłem, a może uniknąłem. Dopadłem i do kasy idę.
Pogadaliśmy chwilę z kolegą. Zeszło na Empik. Kolega rzucił, że od kiedy zamknęli Empik w rynku to są największą księgarnią w okolicy, a powiedział to takim roześmianym tonem, jak piłkarz, który przyszedł zagrać sobie w piłkę dla przyjemności i przypadkiem zajebał bramkę jakimś pro wymiataczom. Nawet się nie starał specjalnie, ło wyszło.
Pośmialiśmy, nabił pozycje, zniżkę jak zwykle dał. Zapłaciłem, pożegnałem się i już byłem skierowany do wyjścia, jak mnie tknęło.
- ej ziom, a masz jakąś siatkę? Padać zaraz będzie i byłoby smutno.
Typ się energicznie rozejrzał, jakby był w tym miejscu pierwszy raz.
- dam ci kopertę bąbelkową.
Co tez uczynił.
- ile mam dopłacić?
- nic.
- no ale w sklepie nawet za siatkę jednorazową się płaci, a to całkiem spora koperta.
- no nic.
- no słabo kapitalistyczne podejście macie.
Typ popatrzył mi się w twarz, bez słowa wziął książkę, dam głowę, pierwszą z brzegu, po czym wrzucił mi do koperty. Już.

wtorek, 7 kwietnia 2015

MOTO - Pierwsza w tym sezonie

Pierwsza środa po Lanym Poniedziałku zawsze jest fajna. Wtorek jest jeszcze lajtowy, bo dużo ludzi na urlopach, ale środa to już zupełnie inna bajka.

Śniegu nie było, to już w sumie pozytyw. Był za to deszcz i trzy stopnie plusa. Nie powiem, do samego Krakowa jechało się całkiem dobrze, sprawnie nawet na budowanym rondzie na Balicach.
Za to wjazd od Józefa to jakiś kurwa horror, przejeba i chujnia. Korek zaczął się na tej długiej prostej przy wale i ciągnął się aż do Zwierzynieckiego, gdzie się rozładowało tylko dlatego, że auta ruszyć nie mogły, bo korek prostopadły stał wprost na skrzyżowaniu. Moto przeszło oczywiście.

Na testowym delikatnie i wbijam w krzyżówkę łączącą zakorkowaną Kapelanka z zakorkowaną Monte Casino. Na krzyżówce czerwone. Miałem okazje spojrzeć w siną dal, aż do Ronda Grunwaldzkiego. Długa prosta, wszystko stoi. Deszcz pada, ślisko jak cholera. Lana środa kurwa.

Wbiłem, pełne skupienie, ludzie pasy zmieniają, raz z kierunkiem, raz bez, innym razem z przyczajki. Tu trzeba zrozumieć mentalność wkurwionych ludzi po urlopie, w korku. Włączysz kierunek, to przyspieszą, żeby miejsca nie ustąpić. Nie włączysz ale koła skręcisz, to przyspieszą, żeby miejsca nie ustąpić i w bonusie trąbką zjebać. Jak więc zmienić pas? A tak, żeby nikt nie zdążył zablokować. Na szybkości, gwałtownie, bez sygnalizacji. Dwa pasy wrogie sobie, a linia frontu przebiega na przerywanych pasach, które na deszczu można porównać do tafli lodu.
Ja tą linią frontu pomykam.

Nie ukrywam, ma to swój urok, trzeba kombinować, być czujnym. Dobra zabawa.

Przechodząc do sedna i miejsca, gdzie wybiłem sobie palec u stopy, jestem już przy końcu Monte Casino. Zostały mi trzy auta do świateł, właśnie mijam ciężarówkę. Dolatuje do niej, już prawie jestem przy jej dupie, kiedy nagle tę dupę lekko podrywa. Albo facet depną hampel, albo w dupę zaparkował temu przed sobą. Nieważne co, wystarczający powód do włączenia systemów alarmowych.
Jebany dał radę i tak. Drzwi szoferki otworzył jak byłem na wysokości jego tylnego koła, mając na zegarach jakieś 20-30km/h. Prawa łapa i prawa noga były gotowe, więc czas reakcji policzony w setnych. Ślizg obu kół momentalny, środek łączenia pasów na lekkiej górce, przednie zaczyna uciekać do boku, czuję to po uciekającej krzywo kierze. Kontra w ziemię z buta pomogła i lekko go wyprostowało. Stąd obity palec. Zatrzymałem się na milimetrach od nóg pana kierownika, który właśnie mnie zauważył i momentalnie posmutniał.
Tłumaczyć się zaczął, że jakaś pizda przed nim jeździć nie umie i on, mistrz kierownicy, właśnie szedł ją opierdolić. Tak chyba właśnie mówił, pewny nie jestem, bo leciałem kurwami w niego lepiej niż niemiaszek pruł swoim MG na plaży Omaha. Pomiędzy kurwy wplatałem, że gdybym nie wyhamował to bym nóżki w jego drzwi wkomponował. Głupio mu było widocznie, bo jeszcze chwilę wcześniej to on był tym w słusznym gniewie.

Przeprosił, napierdalanki porannej nie było. Pojechałem dalej.
Lana kurwa środa.


poniedziałek, 30 marca 2015

nieMOTO - Fejsbuń

Zablokowali mi fejsa.

Dzięki temu odkryłem, że istnieje inny, lepszy świat:
- Posprzątałem swój kurwidołek
- W pracy odpowiadałem na mejle
- Pozbierałem psie kupy z ogródka
- Naniosłem drewna
- Wyczyściłem kominek
- Nałożyłem brakującą fugę na płytkach
- Umyłem taras
- Sanki, o które się przewracałem ostatnie tygodnie w końcu wyniosłem do garażu

Zrobiłem masę pożytecznych rzeczy, bo to gówno jest mi kompletnie niepotrzebne do życia. Jestem wolnym człowiekiem.

Dobra, kogo ja kurwa oszukuję. Nic nie zrobiłem. Wróciłem do domu, ze łzami w oczach na szybkości utworzyłem nowe konto z danymi jakiegoś dowódcy jednej z sotni UPA i szybciutko zacząłem bólodupić do znajomych na tę jawną niesprawiedliwość. No ja pierdole.

Swoją drogą to bardzo krzepiące, że gdzieś tam na fejsie jest znajomy, który zna moje nazwisko i nie omieszkał mnie zgłosić. Napisałbym, że chuj mu w dupę, ale mam pewne podejrzenia, a akurat w tym przypadku ten ktoś mógłby z tego czerpać przyjemność. Więc przemilczę.

A co z samym fejsem? A nic. Napisali mi, że mam im wysłać skan dokumentu tożsamości. To dziwne. Czyżby planowali zmasowaną akcję brania lewych kredytów? Byłem gotowy im słać wszystko czego chcą, bo przecież obiecali, że potem to usuną. No dajcie spokój, kto by w dzisiejszych czasach zbierał takie rzeczy. No kto? Ja pierdole.
Wysłałem im oczywiście wiadomość, w której napisałem co o tym wszystkim myślę. Chyba nie została dobrze przyjęta.
Konto już skreśliłem, kiedy to nagle napisali mejla, że oni naprawdę chcą tylko zweryfikować. Wyglądało złudnie grzecznie, więc równie grzecznie odpisałem, podając nazwisko.
A jednak, ściema. Dalej chcą mój dowód.

W sumie to nawet interesujące. Wymyśliłem nawet jak to spróbować obejść. Wysłałem im skan biletu lotniczego, gdzie jest moje imię i nazwisko. I nie jakiś 'chuj Ci w dupę rajaner', tylko z przytupem. Biznes klasa do Dubaju. Bo mnie stać.
No dobra, firma kiedyś wysłała do Azji biznesem przez Dubaj. Zostawiłem sobie bilet na pamiątkę tego, że kiedyś dziabnąłem hajlajf nieco.

No nic. Czekam zatem co z tego wyniknie.
I chyba, o zgrozo, będę musiał pracować.
Ale kurwa upadek.


EDIT: Odpisali. Mam dać skan dokumentu ze zdjęciem, imieniem i nazwiskiem, a także z datą urodzenia. A może frytki do tego?