wtorek, 28 czerwca 2022

MOTO - Zlot GS 2022

15.06.2022 Pisary, Biforek

Pobudka lajtowo o 5, siku, zęby, szybkie śniadanie i pakowanie, ale tym razem wyjątkowe pakowanie, bo nie jechałem sam. Brak kufra centralnego, w zasadzie tylko sakwy, tankbag i plecak, a Ona wjechała z lakierem do paznokci i dwoma swetrami. Walczyłem dzielnie, lakier na zlot pojechał.
Trochę nam zeszło na dogrywaniu szczegółów i w trasę ruszyliśmy koło 6.30. Chciałbym powiedzieć, że było rześko, ale bardziej akuratne tu będzie stwierdzenie, że piździło.
Startujemy

Nie działo się absolutnie nic, poza tym wypizgiem, w zasadzie już po chwili dobiliśmy do eSki za Miechowem, gdzie zaliczyliśmy pierwsze tankowanie. Zwykle zapisuje tu takie rzeczy, ale każde spojrzenie na taki rachunek, to ból, płacz, zgrzytanie pochwy i wycie do księżyca. 
Zalaliśmy się i wyskoczyliśmy na eSke. Co mam wam powiedzieć, niespełna godzinę później byliśmy 160km dalej, w Maku za Przedsionkiem Piekła, Niunia wzięła 14,5l beny i 0,4l oleju. Wiem, bo olej też już leje pod korek, łatwo poznać. Kurwa, ponad stufke zapłaciłem za ten godzinny przelot, no ja pierdole... dobra, miałem o tym nie pisać. Jest Mak za Przedsionkiem Piekła, Gruby ma być lada chwila.
Stary Człowiek i VFR

Dupy nam zmroziło, słońce słabo świeciło, grzaliśmy łapki o herbatke z maczka i zapychaliśmy się tym zajebistymi bułkami z twarożkiem i rzodkiewką, które z roku na rok są co raz mniejsze. Zrobiło się nam trochę cieplej, Gruby zapiął na zadupek VFR plecak od Dżudi, czym zaskarbił sobie jej dozgonną wdzięczność. Był zwykły dzień tygodnia, więc jak wpadliśmy do Wawy, to korkom nie było końca. Zaczęło się na dolocie w Jankach i skończyło na wylocie w Markach, a ścisłym centrum samo gęste. Przepycenie nastu kilometrów przez stolicę na lusterkach ma swój urok, było spoko i naprawdę powiem wam, że te korki były znacznie fajniejsze, niż ta chujnia, na którą zjechaliśmy w Markach, to jest DW631 i nie pomogło to zajebiste zakole rzeki Narew, które nas uraczyło przy przeskoku na DK61. Niby czerwona dróżka, ale dalej nędza. Masa dostawczaków, chujowa nawierzchnia, ogólnie rwany ruch, zjebani kierowcy, którzy chcieli nas pozabijać, norma. Tak było aż do Pułtuska, gdzie zalaliśmy się i przeskoczyliśmy na DK57.
I w tym momencie wszystkie troskie puf, jak ręką odjął. Ruch zmalał, dookoła piękne lasy, wysokie trawy, piękne słoneczko. Zadupcało nam się bardzo zacnie, zaraz był Maków, Przasnysz i już jesteśmy u celu na dziś - Szczytno.
Wspominałem już, że celowo tankowaliśmy częściej, żeby mniej płacić za jednym razem? Ja pierdole... a tak, miałem na to nie zrzędzić.
Dobiliśmy do Szczytna, pozostało nam już tylko znaleźć chatę Dżonego, co w zasadzie było banalnie proste, bo przecież wszystkie domy miały numer 17, ale te z rzymskimi cyframi były zupełnie w innym miejscu, niż te z literami, tak więc znalezienie 17G zajęło nam tylko 15 minut.
Dżony stanął na wysokości zadania, zimny browar miałem w łapie, zanim zgasiłem moto.
no siema!

Browary elegancko poszły w ruch, Dżonula wziął się za rozpalanie ogniska, w TV leciały szlagiery z ejtisów, Gruby wziął się za swoją specjalność, atmosfera była sielankowa. 
The Expert

Po chwili dobił do nas Middu, a niedługo po nim Krzychu i Yaszczi. Skład na biforka w komplecie. Warto tu dodać, że Yaszczi nie byłby Yaszczim, gdyby czegoś nie odjebał, bo oto okazało się że wiózł tu z poznania 3 chamskie, ciepłe tanie piwa z żabki, spod jego domu... i teraz mieliśmy je wypić, co też w sumie uczyniliśmy. Poza tym dostałem też koszulkę z nadrukiem Yaszcza na pitku, z dopiskiem, że on niby jest najlepszy. No cóż, Dżony ma dwa małe dzieciurki, a dzieciurki mają dużo flamastrów, więc już po chwili na koszulce znalazły się domalowane chuje. Było dobrze.
Zeżarliśmy, co było do zeżarcia na grilu, wychlaliśmy wszystkie browary, których Dżony nie zdążył przed nami schować, po czym ruszyliśmy na miasto, na podbój Szczytna w tygodniu.
W pierwszym czynnym lokalu mieli ogromny wybór nalewek i sprzedawali je w kielonkach, na tacki, niestety po zakup wysłaliśmy Yaszcziego, który wrócił z tacką chamskiej czystej wódy. Trudno, co robić, wypiliśmy.
W drugim lokalu były tylko dwie barmanki, ale za to i ładne i sympatyczne i lekko znudzone, więc jak zasugerowaliśmy chęć wypicia tekili, to na bar wjechały nad wyraz syte Long Islandy. Trudno, co robić, wypiliśmy i wzięliśmy na drugą nóżkę.
Trzecim czynnym lokalem okazała się kebabownia, a że Szczytno szkołą policyjną stoi, to nikt tu w chuja nie leci, kebsy były tak słusznych rozmiarów, że Yaszczi musiał po mnie dokończyć.
 
jak złoto
 
Najadły się, napiły... poszli połazić nad jeziorem i ruinami zamku. Bardzo to wszystko było zacne i akuratne.
Skoro tak wyszła fotka z klapka, to jak musiało to wyglądać na żywo...

Na powrocie zaczepiliśmy jeszcze o pierwszy lokal, który właśnie zamykali, ale poznański czar zadziałał i pani nam dała butelkę na wynos. 
Waliliśmy ją z gwinta w stolicy naszej Policji i nikt nam nic nie powiedział. W sumie racja, tu się przecież pije.
poleca się

Na powrocie jeszcze trafiliśmy na jednego typa. Wylazł z krzaków i podbił, widać że z planem, otóż wyprzedzał nas, nastepnie się zatrzymywał i czekał kto pomizia. Jak się mizianie nudziło, to typ znowu biegł przed grupę, co by namierzyć aktualnie najsłabsze ogniwo. 
profesjonalista w akcji

Wróciliśmy na kwadrat, pomęczyliśmy jeszcze nalewkę i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Biforek wyszedł idealnie, rano było 0,2, ale o tym za chwilę. Teraz ciemność.


16.06.2022 Szczytno, w drodze

Pobudka była bolesna. Dżony dzień wcześniej opowiadał, że mu dwa gołębie przylatują na jego świeżo obsiany trawnik. Właśnie była 5 rano, a za oknem miała miejsce prawdziwa bitwa. Nie było dwóch gołębi, za to było z 10 srok, które się napierdalały na obsianym trawniku o ziarnka, to była regularna bitwa. Zamknąłem okno, ale do snu już mi się wrócić nie chciało, co oznaczało, że na zlot wyjadę na kacu, po 4 godzinach snu. Doskonale.

Ekipa ożyła przed 8, wtedy też były pomiary, gdzie mi wyszło 0,23, a Dżonemu 0,29. Reszta na czysto, ale głównie dlatego, że Yaszczi miał kilka piw mniej na liczniku, a Middu nie chciał dmuchać. Nie miało to w sumie znaczenia, bo i tak planowaliśmy strzelić sobie pycha jajóweczkę na śniadanie i wystartować koło 11. Gdzieś w trakcie śniadania dobił ostatni zawodnik, to jest Cezary, który nasz opłakany stan przyjął z dużym zrozumieniem.

kwadrat Dżonuli
 

Na spokojnie się spakowaliśmy i ruszyliśmy na stację. Już na starcie się podzieliśmy. Yaszczi i Krzychu wystartowali nieco wcześniej, bo Krzychu bardzo chciał zaliczyć Mrągowo. Po co chciał to zrobić, nie wiemy. Jest to do dzisiaj prawie tak duża zagadka, jak gdzie jest Dosia. 

Dogrzewało już całkiem nieźle, więc zapowiadał się naprawdę zajebisty dzień w siodle. Zalaliśmy się i Dżony wykierował nas na Jedwabno i dalej Nidzicę. Planowaliśmy chwilę pojechać dalej, ale moto Cezarego przy 100km/h już zaczynało rozkładać skrzydła, a winkle był tak syte, że daliśmy radę w taki sposób zrobić kilka i po chwili razem z Grubym i Dżudi cięliśmy jak pojebani. Nidzica była już po chwili i spodobało nam się to tak bardzo, że postanowiliśmy walić żółtymi do oporu. Z Nidzicy na Działdowo i potem Lidzbark. Ten odcinek to była tak bardzo kwintesencja zajebistego lotu, że w Lidzbarku, z bananami na ryjach, zjechaliśmy na Orlen na lody i piciu. Siedzieliśmy sobie na krawężniku, miny błogie i ta zajebista świadomość, że tego dnia czeka nas jeszcze tak dużo dobra, że zdążymy się porzygać. To jest właśnie ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że czekałeś na to tyle czasu, właśnie się to dzieje i będzie się działo dalej, aż do syta. Bosko.

przerwa na loda i wzdychanie
 
 Zaraz za Lidzbarkiem zaliczamy miejscówkę, która dla braci forumowej ma status legendarny. Zatrzymujemy się na fotkę i siku.
kto poznaje? :)
 
Dalej na Jabłonowo Pomorskie i Radzyń Chełmiński, gdzie dziury w drodze nieco nas sprowadziły na ziemię. Dupska nam wytelepało, parę ślepych po piachu i dziurach, nic co nie byłoby na swój sposób zajebiste, ale jednak chwilę wcześniej podobało się bardziej. Przebiliśmy się do Świecia, gdzie zaplanowaliśmy szamę i wierzcie mi, to nie mogło się odbyć w innym miejscu.
A to kto poznaje? <3

Podśmiechujki miały miejsce, pozdrowienia dla Kacka obowiązkowe, ale jednak baliśmy się ruszyć z KFC i zbliżyć się do stacji. Najadły się, napiły... 
Dalej DW240 przez Bysław i Tuchole do Chojnic, gdzie stwierdzamy, że żółte ścieżki już się nam znudziły i chyba czas coś wypić. Wpadamy na DK22, prędkości zaczynają być autostradowe i po chwili przelatujemy przez Człuchów. Tniemy jak pojebani, dróżka ma idealne warunki, fajniuchne winkle, pełny sztosik. Zatrzymujemy się dopiero w miejscowości, która nieco zachwiała naszą pewnością siebie.
chyba gdzieś źle skręciliśmy... ale czy nie powinno być po drodze nieco więcej wody?
 
Tniemy dalej i jest zajebiście. Po drodze zaliczamy jakieś tankowanie, a Dżudi odkrywa sens życia, przez Wałcz na wdechu.


W Wałczu przeskok na DK10 i przed nami w zasadzie ostatnia prosta i wydawałoby się, że przelot będzie bez przypałów, ale oto mamy obrazek. Zajebiście długa prosta przez las, właśnie wyprzediłem kolejno osobówkę, SUVa i TIRa. Jak kończyłem TIRa, to autko z przeciwka pomrugało do mnie, a było na tyle daleko, że to oznaczało suszenie, nie przypierdalanie się. Zwolniłem i zacząłem obserwować. Szybko stało się jasne czemu tak, bo oto mamy prostą przez las, po sam horyzont, wydaje się się czyściutka, ale nic bardziej mylnego, bo na samym środku przecina je leśna dróżka i jest nawet krótki pas linii ciągłej, tam też ustawili się nasi smutni bohaterzy, absolutnie niewidoczni na tle drzew i słonecznych refleksów. Miało to sens, miejsce absolutnie niebezpieczne, przecież moglibyśmy tutaj potrącić jakiegoś przechodnia, czy coś, na pewno nie ustawili się tutaj, żeby jebać kosić ludzi z hajsu.
Mam do nich z 200 metrów, kiedy w końcu to widzę w lusterku. Jest, idzie lewym pasem, Gruby, cały na biało, za jednym strzałem bierze wszystkie 3 pojazdy, w tym TIRa, chwilowe przyspieszenie jest duże. Macham rękami jak pojebany, ale ten koło mnie przelatuje i jeszcze mi gestami pokazuje 'o chuj cie chodzi, ja się tu dobrze bawię'.
Zauważył, zaczął hamować, myślę, że na wysokości smutnych miał na budziku tyle, że i na autostradzie by mu coś wlepili, dodatkowo ta zatarta i krótka, ale jednak, linia ciągła...
Co było dalej? W sumie nic. Celowo nie powiedziałem, że panowie akurat kogoś czesali i nie patrzyli na drogę, teraz, dzięki temu, że Gruby hamował, to smutny zdążył się obrócić, aby tyle, żeby spotkać się z Grubym spojrzeniem. To było krótkie spojrzenie, pojechali dalej.
Nie ujechaliśmy nawet 5 kilometrów i mógł to być Kalisz Pomorski, kiedy w ostatniej chwili zwolniłem do 50 przed karmnikiem bijącym w dupę. W tamtej chwili nieuwagę zrzuciłem to na garb zmęczenia, ale kiedy wracałem tamtędy parę dni później, to zauważyłem, że znaki oznajmiające kontrolę zostały z obu stron wygięte tak, aby być równolegle do drogi. Można i tak.
W Wielogoszczu skręcamy na DW151, po chwili jest Ińsko. Zaczynam szukać naszego zjazdu, ale Gruby już czuje browara, odpala nawigacje i wie lepiej, więc zamiast zjechać pińcet metrów po kostce do ośrodka, to jebiemy ponad kilometr po piachu, wzdłuż jeziora. Mi to w sumie pasowało.
 
I o to jesteśmy, na wejściu stoi GS, na placu w chuj motków i parę znajomych mordek. Zrobiło się sielsko. Zameldowaliśmy się, w drodze do domku natknęliśmy się na boisko do siatki, gdzie najebana wiara właśnie się kłóciła, czy serw odbity od dachu pobliskiego domku i wpadający potem w boisko się liczy. Dyskusja była naprawdę zażarta i żadna strona nie odpuszczała, czasem tylko ktoś nie wytrzymywał powagi sytuacji i zaczynał się brechtać, lub schodził z boiska, żeby się napić. Czuło się zlot.
Rozpakowaliśmy się i udaliśmy na zwiedzanie. Zdążyliśmy się jeszcze załapać przed zamknięciem TEJ budki, gdzie urocza pani i młoda obsługa przygotowała pycha kebsa, którego okrasiła zimnym Bosmanem. Duch Sanu to to nie był i w piątek wieczorem srałem po nich na zielono, ale nie uprzedzajmy faktów i nie uprzedzajmy się. Bosman był oficjalnym paliwem tego zlotu, a ta budka serwowała kebsy, które trzymały nas przy życiu.
tak
Krótki spacerek przez las i zadyszka na podejściu, ale warto było.
wieża widokowa
 
Wróciliśmy na ośrodek, zrobiło się już ciemno, więc zaczęliśmy szukać ogniska. Znalezienie go nie było trudne, wystarczyło się skierować tam, gdzie darcie mordy było największe. Ekipa balowała w najlepsze, parę osób, które dojechały wcześniej, już zdążyły się zajebać doszczętnie. Zaczęły się tańce, przytulanie, śmiechy i chlanie wszystkiego, co dana osoba akurat podawała do ręki.
Po pewnym czasie wróciliśmy na kwadrat, gdzie kontynuowaliśmy imprezę, acz 4 godziny snu noc wcześniej i dzień jazdy swoje robił. Głowa stawała się ciężka i walka ze snem nierówna. W końcu padłem, nawet nie wiem kiedy, ciemność...
 
 

17.06.2022 Ińsko, na zlocie

...Coś nie gra. Za oknem szarówka, która sugeruje jakąś 4 rano, Chwilę zajęło zrozumienie co się dzieje, otóż Yaszczi z Kubusiem właśnie wrócili i próbowali się dostać do swoich wyr. Donośny poznański skrzek niósł się po domku, a radosne pogwizdywanie Kubusia nie ustępowało. Trochę im zajęło wdrapanie się na pięterko i miało to miejsce dopiero jak wyczerpali wszystkie dostępne opcje zabawowe na parterze. Wdrapali się i widać, że było im mało, bo zaczęli śpiewać. Wspólny repertuar nie był jakiś wyszukany, dali radę wyśpiewać dwie zwrotki 'załóż czapkę skinie' i pewnie śpiewaliby dalej, ale tak się rozochocili, że zaczęli sobie pięściami wybijać rytm o podłogę, co było tą kroplą przelewającą. Gruby im bardzo uprzejmie powiedział, żeby zamknęli mordy, co uraziło wrażliwego Kubusia. Faktem jest , że się zamknęli, ale dla mnie już było za późno na sen. Plecki jasno mówiły, że już nie śpimy. Poprzewracałem się jeszcze chwilę, po czym poszedłem na obchód. Aaa, jeszcze warto wspomnieć, że ja nagrałem te śpiewy na telefonie i 2 godzinki później ów telefon czule przyłożyłem do ucha kamiennie śpiącemu Yaszcziemu, dałem max głośność i puściłem, no ale ok, nie uprzedzajmy.

Wyrwałem się na spacerek. Zapowiadał się piękny dzień, piękna cicha plaża, fajny pomost, miła nutka w uchu, przy okazji już na spokojnie obejrzałem ośrodek i znalazłem też miejsce, gdzie można był rozwiesić hamaczek i wpadkować tam Dżudi. Zacnie spędzony poranek. 
udany poranek


Dalej było budzenie stada i wyrywanie się na śniadanie, a w piątek śniadanie dla wszystkich wygląda bardzo podobnie.
śniadanie mistrzów

Po śniadanku zmontowaliśmy ekipę wypadową i ruszyliśmy na poszukiwanie sklepu. Uwielbiam te wyjścia do sklepu, niby tylko kilkaset metrów, ale każdy jeden walczy o przeżycie, albo na kacu, albo jeszcze/już najebany.
nikt nie brał jeńców

Przetrwaliśmy zakupy i z tym ciężkimi siatami udaliśmy się na wieże. Trochę ciężko nam to szło i pojebaliśmy kierunki, tak jak Gruby dzień wcześniej z pełną stanowczością wiedział gdzie iść, tak jak wiedziałem dzisiaj, w efekcie trochę sobie z siatami połaziliśmy. W końcu się udało, wdrapaliśmy się na wieżę, odpaliliśmy browara lokalnemu 'przewodnikowi', po czym siedliśmy na dupach i chłonęliśmy otoczenie.
zabierz takim żony na jeden dzień, daj trochę bimbru i cyk, najlepsi przyjaciele


Wróciliśmy na kwadrat, co trzeba wylądowało w lodówce, lub zamrażalce, wskoczyliśmy w luźne łaszki i udaliśmy się nad wodę. Słoneczko dawało przecudownie, woda pizgała umiarkowanie, a my albo na ręczniku, albo pod parasolką, lody, browary, kebaby, dalej lody i dalej browary.
wyjaśniło się po co Luki wydzwonił parę tygodni wcześniej, acz osobiście uważam, że są łatwiejsze sposoby na ogarnięcie otwieracza


definicja szczęścia


Znudziło nam się smażenie dupy na słońcu i postanowiliśmy coś zmienić. Valdi wpadł na doskonały pomysł, aby ogarnąć rowerek. Nałożyło się to akurat z przylotem Ciapka, także mieliśmy czwartego do brydża, w sensie do rowerka. Zapowiadało się wyśmienicie. Udaliśmy się na brzeg i w zasadzie przy wyborze rowerka nie było absolutnie żadnego dylematu.  
sztos

Musicie wiedzieć, że w piątek dobijało do nas dwóch zajebistych ziomów, którzy w czwartek nie mogli. Obaj, zaraz po dobiciu do bazy wzięli się za profesjonalne nadganianie.
tymczasem Kacek...

Można powiedzieć, że wszystko co piękne kiedyś się kończy, acz w tym przypadku mogliśmy z radością stwierdzić, że jedno piękne zmieniło się na inne piękne. Wróciliśmy do ośrodka, jakieś lekkie odświeżenie, krótki odpoczynek i już od strony ogniska zaczynają dochodzić wspaniałe dźwięki. Udaliśmy się na miejsce i naszym oczom ukazało się klasyczne miejsce zlotowej kaźni, acz miłym dodatkiem był dziczek. Przysiedliśmy sobie obok, popijaliśmy piweczko, po chwili szliśmy się przejść, wracaliśmy. Miło było oglądać postępy w upodleniu. Oglądaliśmy kopanie DRZety, potem były konkursy, tańce, Kacek w samym centrum, wszystko w pełni zrozumiałe, wszystko zgodnie z rozkładem jazdy znanym od lat.
kojarzy mi się to z akcją z Bełchatowa, gdzie Andy skakał z barierki domu, żeby dobić moto do ziemi

W pewnym momencie wróciliśmy do domku. Ciapek do nas dołączył, sączyliśmy Jegerka, słuchaliśmy Dire Straits, za oknem wyły pałowane motki, idealnie. Nagle do domku wpadł Yaszczi z zatroskaną miną, łamiącym głosem oznajmił, że przecież zaraz będzie padać i już widziałem co będzie grane. Chwila stękania i parę kurew później DRZeta stała w domku i naprawdę ciężko się było koło niej przecisnąć. W sumie nieistotne, bawiliśmy się dalej.
Nie potrafię powiedzieć kiedy, ale w pewnym momencie muzyka zlotowa złapała fałszywą nutę. Przed domkiem ktoś się kłócił i nie była to kłótnia w stylu 'złaź z mojego miejsca, ja tu spałem, tylko byłem się odlać', ktoś tam się kłócił naprawdę. Po chwili do domku wpadł Yaszczi, mówiąc, że zaraz tu będzie policja.
Co kurwa?
Zaczęli targać motka z domu. Wyszedłem na ganek i moim oczom ukazał się Ziomek, który wypalił do mnie, że przez Yaszcziego wszyscy z tego domku wypierdalają.
... przez Yaszcziego? Co to kurwa w ogóle za tekst? Co to napuszczanie jednego kolegi na drugiego, podburzanie ludzi w grupie? Wyjaśniło się już chwilę później, o czym za chwilę, w każdym razie okazało się, że to kierownik ośrodka szukał 'prowodyrów' i 'czarnych owiec' i samemu zgrywając spoko gościa, rękami naszego kolegi zaczął robić porządki. Zrobił sobie z niego po prostu zwykłego przydupasa. Smutne to bardzo, szczególnie jak sobie przypomniałem Ostródę, gdzie odpierdalanie i patologia była o dwie klasy wyżej. Tam pamiętam jak Andy łaził do kanciapy kierownika z butelką łychy pod pachą i próbował łagodzić temat, a nie chodzić po ośrodku i mówić ludziom, że będą wypierdalać z ośrodka przez własnych kolegów. Sporo zrozumiem, ale jednak pewne rzeczy należy załatwić z klasą, a nie się szmacić. Smutne. Czego właściwie się spodziewano? Przecież to zlot GS, a nie kółko różańcowe, tutaj motki po drzewach jeżdżą. Jak niby tym razem miało być inaczej? Nie powiem, żeby mnie to kręciło. Za stary na to jestem, ale jednocześnie jadąc na ten zlot godzę się na to, że napierdolony Yaszczi z Kubusiem będą mi śpiewać o 5 rano nad uchem, spodziewam się i akceptuję pałowanie motków. Rok temu w Biesach obudziła mnie burza. Dopiero po przebudzeniu zrozumiałem, że to nie burza, to Kubuś wykręcił zatyczki ze swojego potwora i sobie latał między domkami. Czy byłem zły? No kurwa kto lubi pobudkę o 4 rano. Czy zrobiłem dym? Nie, polazłem do nich i o 4 siedzieliśmy w ruskiej bani. I lus. Czemu tym razem miało być inaczej? Ja pamiętam jak w ciągu dnia zabraliśmy Yaszczowi kluczyki, ale co z tego. W pewnym momencie wszedł w tryb 'albo grubo, albo wcale', kluczyki odnalazł i wesele trwało dalej. I luz, po to jest ten zlot, odreagowujemy.
Co było dalej? Ano było jeszcze lepiej. Doszły mnie słuchy, że więcej fajnej zabawy mnie ominęło, bo podobno było ścięcie z ludźmi z ośrodka obok i to prawie otarło się o rękoczyny. Zlazłem więc do swojego motka rzucić okiem i oto zastałem Ciapka, który próbował rozmawiać z kierownikiem, ale zza płotu witkami do niego machał jakiś pijany grubasek z ośrodka obok. Ciapek nie pozwolił się długo prowokować i zaczął tam sobie otwierać bramę, żeby rozrkęcić imprezę z przemieszczeniem, ale kierownik tamtego typa odprawił i zaczął normalnie gadać, a musicie wiedzieć, że było iście epicko:
- proszę pana, proszę mnie posłuchać
- nie jesteśmy na ty
Ogólnie kierownik był wkurwiony i zapowiedział, że policja zaraz przyjedzie i zabierają 'czarne owce' na dołek, że policja zrobi tu porządek. I znowu, nie on zrobi porządek, tylko ktoś przyjedzie i zrobi. Taki trochę śliski typ się trafił i o ile ja nie byłem w temacie od początku, to Ciapek był i właśnie zagrał mocną kartą, bo oto grzecznie, per pan, wyjaśnił kierownikowi, że jeśli tu wjedzie policja i zacznie wyprowadzać ludzi, to on zgłosi, że w ośrodku obok są małe dzieci pod opieką najebanych rodziców i ona ma na to dowód w postaci filmiku. Faktycznie pokazał filmik, jak jakaś podpita desperatka dopierdala się o coś, przy okazji energicznie gestykulując rękoma, przy czym w tych rękach miała małe dziecko, które przerażone płakało. To oczywiście tylko moja interpretacja, ale po tym oświadczeniu kierownik nagle zrobił się nieco ugodowy i uznał, że musi odpocząć i mamy sobie iść, co też uczyniliśmy.
W tym miejscu dochodzi do kolejnej akcji, chyba jeszcze słabszej. Nie będę wymieniał z nicków, bo i po co, ale jeśli Ci koledzy to przeczytają, to pewnie skojrzą. Otóż w tej chwili jeden z nich pokazuje na mnie palcem i rzuca tekstem, że jeszcze mnie tu brakowało, że Łełka wysłali jako rozjemce. Podszedłem bliżej, już lekko zagotowany, bo mi tu będzie typ rzucał takie teksty z pogardą. Jak podszedłem bliżej, to drugi 'kolega' powiedział do mnie powoli i wyraźnie, tak jak mówi się do najebanego, żeby zrozumiał.
- dobranoc
Koledzy. Koledzy? Naprawdę, wszystko ma swoje granice. Dwóch typów, których znam od lat, obecnie nie mogłem o nich myśleć inaczej niż od dwóch jebanych kmiotach, którzy obrośli w piórka moralności i uważali się za lepszych. To nie my się po nocy rozpierdalamy, to ta patologia, która tu przypadkiem przyjechała za nami. My jesteśmy ci zajebiści. Jakie to było żałosne. Jak to dużo mówi o człowieku. Zawsze mi się wydawało, że zlot GS500 słynął z tego, że wszystkich traktował na równi, że świeżak siedział przy stoliku z gościem, który ma 100kkm+ nalotu i rozmawiali jak równi, bo byli równi i jeśli ktoś odstawał, to nie dlatego, że był nowy, tylko ewentualnie dlatego, że był zwykłym złamasem. Nie było ani cwaniactwa, ale nie było też klepania po pupci i noszenia na rękach. To dla mnie zawsze była kwinetesencja, przecież na tym zbudowaliśmy naszą społeczność. A tu tak.

Dobra, dość moralniaków, ulało mi się, trudno, w sumie nie stało się nic, czego nie da się naprostować przy browarku, za rok, a może i wcześniej.
Wróciłem na kwadrat, ogarnęliśmy trochę domek na wizytę smutnych, gdzie został mi już ostatni punkt przygotowań, to jest posadzić klocka i stworzyć w domku aromat. Cały dzień oparty o kebaby i bosmany musiał dać obfity plon i dał, miałem wrażenie, że klocek był wręcz zielonkawy. Wyłaziłem własnie z klopa rechocząc, gdy prawie w drzwiach trafiłem się ze smutnym prewencyjnym. 
- Dobry wieczór
- Czy to pan jeździł motocyklem po domku?
- nie

Przysłali 3 załogi prewencji, w tym jedna załoga z psem, w sensie takim na 4 nogach. Musieli im naopowiadać, że tu agresywna banda jakaś, w zamian wszyscy uśmiechnięci, grzecznie się witają, zero spiny, zero agresji. Mogli tu nawet przysłać jednego i by mu włos z głowy nie spadł, ale byłoby ryzyko, że go namówimy na chlanie i pałowanie motka.
Panowie się zwinęli, tańce przy ognisku trwały dalej, gdzie oczywiście królował Kacek, który już nabrał blasku.
Ogólnie trochę nas ta akcja stłamsiła i wtedy jeszcze do końca nie wiedziałem co i jak, wszak brałem pod uwagę, że nie o wszystkim wiem. 

Pozbieraliśmy się z Dżudi i postanowiliśmy wschód słońca zaliczyć na wieży widokowej. Spacer po lesie w nocy jest zawsze cudowny, tym bardziej, że była noc, wszystko spało i nie było też w pobliżu żadnej jebanej patologii, która pałowała motocykle.
Wdrapaliśmy się na wieżę, gdzie wiał przyjemny wiaterek, zapowiadało się naprawdę cudownie, ale po pierwsze wschód słońca był nie od strony jeziora, po drugie na wieżę przyszło dwóch szczeniaków, którzy z telefonu zapuszczali rapsy. Czar prysł.
Wróciliśmy do ośrodka i w zasadzie planowaliśmy się walnąć do wyrka. Być może poszła tam jakaś grzecznościowa kolejka bimbru z jedyną żyjącą ekipą, ale nie jestem pewien, za to wiem, że po dojściu do domku ukazał nam się pewien interesujący przypadek i od tego miejsca włączcie sobie w głowie czytanie głosem Krystyny Czubówny. 
Musicie wiedzieć, że istnieje pewien specyficzny gatunek Kukułki. Jest to Kukułka Radomska. Też podrzuca do gniazda jajka, z tą różnicą, że jak się napierdoli jak szpadel, to zaczyna łazić po domkach i szukać ładnie zaścielonego łóżeczka, gdzie może umościć swoje jajka.
W naszym wyrku zalegał Kacek.
Wróciłem do ekipy pijącej i powiedziałem jak jest. Panowie poderwali się jak raz i z chęci pomocy i chęci rozrywki.
Trzeba przyznać, że w najebanym Kacku nie ma agresji, tylko zwykła radomska złośliwość, polegająca na uszkodzeniu samego siebie, na złość pomagającym kolegom, bo oto Kacek dał się podnieść bez oporów, poprowadzić do schodów i wszystko wyglądało elegancko, ale nagle zobaczyłem, że przez to swoje zamroczenie zaczął się uśmiechać i już wiedziałem co będzie grane. Nie zdążyłem ostrzec chłopaków, ale Exodus okazał niesamowity refleks i jak tylko Kacek rzucił się ze schodów, to ten go elegancko złapał i nie pozwolił się wypierdolić. Mistrzowsko opanowana sytuacja.

symbolika. ziom w koszulce gs500 taszczy najebanego w potrzebi



Położyliśmy się do wyrek i poszliśmy spać. Ciemność.


18.06.2022 Ińsko, w poszukiwaniu bunkrów

Wstaliśmy rano z przeświadczeniem, że nie po to się oszczędzaliśmy dzień wcześniej, żeby dziś zmarnować. Szybkie śniadanie i lecimy nad morze. Udaliśmy się na karmienie i w tym miejscu strzał w pysk z jednej strony i zaraz poprawiony z drugiej. Yaszczi został wyproszony ze zlotu, podobnie Kubuś. Akcji z Kubusiem nie do końca rozumiem, bo miał dogadane z kierownikiem, że moto może stać pod domkiem i nawet byłem przy tej rozmowię w piątek rano, ale widocznie sobota rano to nie piątek rano i Kubuś miał wypierdalać.
Zacząłem to wszystko trawić i co raz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, żeby spierdalać ze zlotu razem z chłopakami. Z początku chciałem wracać po powrocie znad morza, w pewnym momencie wręcz chciałem zawrócić, żeby się spakować i zdupcać, ale koniec końców polecieliśmy nad to morze z Dżudi, Valdim i Grubym, a patelnia była taka, że wszelki pomysły wybiły nam z głowy.
Cóż mogę powiedzieć, traska nad morze była całkiem przyjemna, Dżudi testowała zadupki innych motków, nad wodą znaleźliśmy się już po paru chwilach.
meh



Rozebraliśmy się do kąpielówek, zamoczyliśmy stópki, położyliśmy się na piaseczku i... i uznaliśmy, że nam się nie chce leżeć. Pozbieraliśmy bambety, na motki i ruszamy na poszukiwanie szamki. Gdzieś w tym miejscu postanowiliśmy, że wracamy, kładziemy się spać i zdupcamy do chaty bladym świtem.
Nie powiem wam w jakiej miejscowości była szama, ale bardzo zacne burgery nam się trafiły. Najadły się, napiły i wróciły na bazę. Szybkie przebranko i już jesteśmy nad wodą. Okazało się, że Valdi zabrał na zlot dmuchany materac. Widocznie miał na motku za dużo wolnego miejsca, co sprowadza nas do pytania, gdzie jest Dosia?
Na materacyku była bajeczka. Dżudi się rozwaliła po długości, a my z Valdim do połowy w wodzie i robimy za silnik. Pogoda była bajeczna, leniwie z tym materacem się wytoczyliśmy kawałek od brzegu i tak sobie ta chwila trwała. Sielsko.
W drodze powrotnej nadzialiśmy się na rodzinny wypad kajakowy. Kilka kajaczków płynęło obok nas, rodzice z dziećmi. W jednym kajaku była dziewczynka z mamą. Mama pedałowała wiosłami, a młoda gapiła się na nas, a dokładniej na Dżudi, która umościła się na materacu, kiedy my tam z Valdim drałowaliśmy do brzegu, broniąc się przed zniesieniem w trzciny. Dziewczynka patrzyła się natarczywie.
- mamo, co mam zrobić, żeby być jak ta pani?

Odpowiedzi mamy już nie usłyszeliśmy, ale jedno jest pewne i było to widać. Tam, na tym jeziorze, w tym kajaku, tam zapadła ważna życiowa decyzja. To postanowienie dziewczynka miała wypisane na twarzy. Oby dobre.

Czy coś było dalej? Jakiś mały browarek i do łózia. Nie miałem już ochoty iść między ludzi. Ciemność. 

19.06.2022 Ińsko, powroty

Pobudka o 3. Dżudi, Gruby i ja. Ostatnia trójka z domku, który przecież miał wypierdalać, bo czarna owca Yaszczi.
Cichutko się spakowaliśmy, cichutko wyprowadziliśmy motki z ośrodka i powoli ruszyliśmy w stronę domu. Nie byliśmy jedyni. Prawie w tym samym czasie pozbierał się do kupy Mrówa. Na swój sposób było to bardzo miłe, bo mogliśmy się przy odjeździe pożeganć z choć jednym spoko ziomem z ekipy.

Co było dalej? DW151, dalej DK10, dalej do Wałcza, po drodze tankując. Pizgało umiarkowanie, leciało się bardzo przyjemnie. Dalej była Piła, przeskok na DK11 i przed Poznaniem się zalewmy. Szukaliśmy stacji z szamą, co łatwe nie było, bo to przecież Poznań, tu ludzie na drogę kanapki robią. W końcu trafił się maczek, który żyje w symbiozie z BP niczym kozak z brzozą.
Najadły się, zalały i ruszyły dalej, DK11 i na Jarocin, skok na DK12 i na Kalisz. To było dziwne uczucie, bo znałem tę trasę. Parę lat wcześniej nocowaliśmy o Yaszcza przed zlotem w Bełchatowie. Teraz lecieliśmy i rozpoznawałem kolejne miejsca. Tu pałowałem 240 na Grubego VFR... a tu tankowaliśmy... a tu robiliśmy kolejną podmiankę motków... a tu Ciapek prawie wykurwił w gościa, który przecież zawsze tu skręca, i tak dalej. Dziwne i trochę zabawne uczucie. 
Nie jestem pewien gdzie, ale gdzieś pomiędzy Poznaniem a Kaliszem mieliśmy zabawne haltowanie. Leciałem pierwszy i w sumie z daleka wypatrzyłem pana, który w jednej ręce trzymał zaganiacz, a w drugiej piszczałke. Dopiero z bliska ukazała się jego koleżanka, która suszyła nas ukryta za maską ich autka. Zjechaliśmy na pobocze i tu zaczyna się bajeczka, bo oto policjanty uruchamiają kamerki, które mają na klatach i jadą do nas z formułkami. Pierwsze skrzypce w tej dwócje gra pan policjant, który od razu próbuje z nami nawiązać nić porozumienia.
- proszę pokazać uprawnienia na prowadzenie motocykla, ale na pewno pan ma, przecież się pan do kontroli zatrzymał, hehe
czy
- kontrola trzeźwości, proszę tutaj dmuchnąć, ale na pewno będzie dobrze, bo przecież z pamięci podał pan pesel
No było zabawnie, pokazaliśmy co trzeba, podmuchaliśmy też co trzeba i ruszyliśmy dalej w trasę.
Za Kaliszem nadal DK12, ale przed Sieradzem ostatni postój, zaraz się rozdzielamy. Zjechaliśmy na stację wspólnie napić się pićku i zjeść loda, kiedy to symbolika po raz ostatni postanowiła nam na tej wyprawie pokazać się w pełnej okazałości.
tak

Zjedli lody, poprzytulali się i ruszyli dalej, by po chwili rozdzielić się na S8. Każdy w swoją.
W dół do Wielunia, potem DK43 do Częstochowy, dalej jest A1, które przechodzi w S1, które przechodzi w DK94 w Dąbrowie Górniczej. Po chwili jest Olkusz i już prawie w domu. Prawie.
Na wlocie do Olkusza jest jedno miejsce, gdzie stoją po prostu zawsze. Minąłem ich, smutno patrząc na dwóch zatrzymanych chłopaków, westchnąłem i pojechałem dalej, do domu 15km.
Drugi patrol stał niespełna kilometr dalej. Usadowili się na górce, w cieniu jednego drzewka, przez co w tym mocnym słońcu po prostu byli niewidzialni. Środek miasta, teren zabudowany, zobaczyłem go dopiero jak mnie zaganiaczem kierował do siebie. W drugiej ręce niestety nie piszczałka, a suszarka.
Zatrzymałem się i czekam. Idzie do mnie i pokazuje mi dzisiejsze wylosowane liczby.
68km/h
Dalej jest w sumie nawet zabawnie, Dżudi zsiada z motocykla, co by się rozprostować, typ się ode mnie dowiaduje skąd jedziemy i ile już dziś zrobiliśmy, potem ściągam kask i kominiarkę i typ widzimi mój zniszczony, brudny i opalony pysk i więcej pytań już nie ma. Dopiero 15km przed domem dowiadujemy się, że w ten weekend trwa akcja Bezpieczny Motocyklista i ogólnie zasadzają się. Kontrolę nam odpuścili, jak się dowiedzieli, że już nam dziś trzepali papiery, na koniec jeszcze powiedzieli, że za 18km nadwagi to nas karać nie będą i życzyli szerokiej drogi. Miły akcent na mecie.

Do mety dobiliśmy po chwili, już bez przygód.

Podsumowując, zlot był prawie spoko, acz ciężko mi się odnieść, bo pierwszy raz byłem z kimś. Na pewno było mniej chlania i mniej polowania na przypały, za to więcej klimatycznych posiadówek, rozmów i słuchania nutki w cudownym towarzystawie. Trochę nie sprzyjało rozstawienie domków, przez co rozmijało się z wieloma fajnymi ludźmi. Na pewno na minus obecność postronnych i niewinnych ofiar naszego zjebania, znaczy chuj ze starymi ludźmi, którzy mieli pecha, ale w domku obok nas była rodzina z dzieckiem i tu akruat daliśmy dupy po całości. My daliśmy dupy, my wszyscy, nie czarne owce, nie ci gorsi, my razem. Tak to powinno wyglądać.
Nie ma co rozpamiętywać, sprawy nie ma, Ziomkowi50pln należą się podziękowania za organizacje kolejnego świetnego zlotu i pewnie zobaczymy się za rok, a z niektórymi pewnie wcześniej.

pozdro!


PS: nie chcę mi się poprawiać błędów i ritelówek , zjebany ten blogger, wybaczcie