piątek, 4 września 2020

nieMOTO - dwie Pepera

I raz...
Peper ruszył w świat w sobotę. Pierwsze kroki skierował do sąsiadki oczywiście, na dobre karmienie. Potem cholera wie gdzie go poniosło.
Dziś poniedziałek i właśnie przed chwilą grupka młodych roześmianych dzieciaków przyszła pod mój dom i przez płot wstawili Pepera. O tak.
Czaicie? On już nawet do domu na własnych łapach nie wraca. On ma od tego ludzi.
I dwa...
Wczoraj rano pojawiła się (magicznie) nowa dziura w siatce, tym razem nieco większa, bo za płotem znalazła się nawet Tekila. Szczęśliwie ta się nie oddala, więc grzecznie czekała, aż wpuszczę. Oczywiście małego ani widu ani słychu.
Dziś, mogła być 7.30 rano, telefon. Dzwoni jeden ziomuś, co to przebudowuje mi ogrodzenie. Zamówił trochę profili i się ugadał z gościem, że ten mu je przywiezie od razu do mnie. Ziomuś dzwoni właśnie, bo typ rzekomo u mnie pod domem czeka.
Imposibru, pomyślałem, bo przecież nic tam na dole nie szczeka, nikt nie trąbi, nie woła, cisza jak makiem zasiał.
No ale ok, wyjdę przed dom i sprawdzę, co mi tam.
Jest samochód, faktycznie. Nowy płot go nieco zakrył, stąd dziewczyny nie szczekały. Wylazłem, ale dobijającego kierownika nie widać, a Ci w gorącej wodzie kąpani, z reguł napięty grafik, zapierdalają z tematem i jeńców nie biorą. Cisza.
Podchodzę bliżej, patrzę i już wiem i widzę. Chłop se siadł pod płotem, przytula się z Peperem i w dupie ma wszystko.
tak👌

środa, 2 września 2020

nieMOTO - Franek, remont łazienki i rządza mordu

Sprawa wygląda tak. W związku z nową wizją i niewielką zmianą koncepcji, kocie kuwety musiały opuścić swój ostatni adres. Nowe umiejscowienie nastręczyło pewnych problemów, bo nie mogą być na dole, bo przecież psy wyczyszczą i bankowo dojdzie do tego, że kot na klopie będzie poganiany, co by szybciej przekąskę wydawał. Tylko na górze, ale gdzie, no przecież nie w sypialni. Przedpokój właśnie odpadł, pozostała łazienka.
Wybiłem elegancką i foremną dziurę w drzwiach, przez co koty mogą wchodzić nawet jak drzwi są zamknięte. Miejsce z tyłu łazienki idealne, bo nie stoją przy drzwiach, a zarazem jest dobry dostęp do sprzątania.
Minusy? No rejczel. Aromatyczna kąpiel w wanience odpada. Choćbym czyścił i sprzątał, tak jebać będzie, koniec kropka.
Drugi problem to sam żwirek. Te dwie pizdeczki radośnie roznoszą to na łapkach. Nie otrzepują niestety, także większość sama odpada przy wychodzeniu z łazienki, co wymaga lekkiego podskoku do otworu. W efekcie co rano wchodzę w żwirek. Wkurwiało mnie to, ale czego się nie robi dla powiększonego pokoju córki, w rogu łazienki stoi zmiotka, spycham ten syf pod kuwetę i raz na jakiś czas odkurzę.
Czemu nie rozłożysz dywaniku przed kuwetami, spytacie. Bo ta jebana czarna gnida Franek na niego szcza, odpowiem wam. Próbowałem, a jakże. Pierwsze 2 dni były eleganckie, potem dywanik nasiąknął i zaczął podstępnie rozsiewać zapachy, że nie szło wytrzymać.
Teoretycznie wszystko działa, tylko że wcale nie, bo czasem któryś bawi się w archeologa i wypierdala pół szufli żwirku przed kuwetę i w to Frankowi graj, szcza tam momentalnie.

I dziś, było parę minut po szóstej, planowałem skoczyć przed pracą do Liroja po kilka drobiazgów potrzebnych mi do bycia bohaterem w swoim domu. Najpierw zszedłem na dół do radośnie pobudzonych psów, mając przy nogach lamentujące koty, które dopraszały się również karmienia. Nasypałem psiarni, wyszczałem w czasie kiedy jadłem i od razu wypuściłem na wybieg. Wbijam na górę i z każdym stopniem koty miauczą jeszcze bardziej, bo wiedzą że idę do ich misek. Wbijam do łazienki i czuje podejrzany smrodek. Oczywiście, wysypały w nocy żwirek i Franek wyszczał przed kuwetami. Powiedziałem im w dosadnych słowach co o nich myślę, nasypałem żarcia i wziąłem się za sprzątanie. Sekret tkwi w tym, żeby dobrze zmyć podłogę, bo ten smród jest prawie niezniszczalny. Wiadomo, że lepiej by było skuć płytki lub w ogóle spalić dom, dla pewności, ale jak się nie ma co się lubi, to się.... a dobra, już nic.
Zmyłem podłogę idealnie, wytarłem do suchego, obmyłem nawet spody kuwet, po czym dumny z siebie w końcu umyłem zęby. Dalej miało już być prosto, ale przy wyjściu z łazienki wdepnąłem w kocie rzygi. Ten biały obwieś znowu jadł zbyt łapczywie. To mu się zdarza dosyć często, już nawet zmieniłem im system karmienia na 4-5 razy dziennie po mniejszych porcjach, bo ten debil i tak wszystko brał na raz. Czasem sypnie mi się ciut za dużo i kończy się rzygiem. Cóż, dziś byłem nieco wzburzony i pewnie ręka mi drgnęła.
Rzygi posprzątane i w drogę do Liroja.
Z tym Lirojem, bo wiecie, zjebała mi się bateria w dolnej łazience. Ruszać się zaczęła. Wydawało mi się, że wystarczy dokręcić, ale dostęp z dupy i w ogóle coś mi nie pasowało. Zrobiłem doktorat gugla ze zlewozmywaka, pojechałem do Liroja po nową baterie i silikon sanitarny. Spytanie po chuj i to będzie dobre pytanie, otóż przed wyjazdem sprawdziłem co jest nie tak. Rozebrałem wszystko na czynniki pierwsze. Znacie ten legendarny tekst 'Kto panu to tak spierdolił'? Otóż ja tego nie powiedziałem, bo ja wiedziałem kto mi tak spierdolił. Najpierw okazało się, że otwór pod zlew i otwór pod baterie został źle wycięty, w sensie nie dało się od dołu sięgnąć do baterii, bo otwór był obok, także wszelkie akcje z dokręcaniem tylko po uprzednim zerwaniu całego zlewu. Stąd silikon do ponownego osadzenia.
Po rozebraniu okazało się, że albo uszczelka puściła, albo było chujowo dokręcone, nie przesądzam. Znaczy nie, przesądzam. Było źle dokręcone i przez ostatnie parę lat sobie kapało, w efekcie i przewody i mocowanie było zardzewiałe i przegnite. Rozsypało się, nie było czego dokręcać. Stąd nowa bateria. Przez lata tego nie było widać, bo otwór był źle wycięty, więc przewody leżały na płycie regipsowej od dołu i cała ta woda w tą płytę szła. Nie było tego na tyle dużo, żeby kapało, płyta brała wszystko.
Wracając do tematu właściwego, wróciłem autem do domu. Pierwsze kroki skierowałem na górę, sprawdzić czy nie śmierdzi, wszak mogłem nieumiejętnie umyć podłogę. Ważny test.
Wchodzę i czuje jak wszystko niemiłosiernie jebie, ale tak jebie jebie. Wchodzę do łazienki i pod światło widzę. Ten skurwiel wyszczał się na świeżo umyte. Nie było żwirku, który by zbierał i trzymał szczynę, przez co popłynęło sobie wartko po łazience. Muszę przyznać, że facet od kafelków w łazience zrobił robotę elegancko. Szczyna rozchodziła się równomiernie w każdym kierunku, pięknie płynąc rowkami płytek.
Zajebe.
Ostatkiem sił powstrzymałem rządzę mordu i wyniosłem na zewnątrz tego czarnego skurwiela, niech sobie posiedzi na tarasie i przemyśli swoje życie, a ja dzięki temu nie zajebie go w afekcie. Posprzątałem ponownie, bo co innego mi pozostało. Jeszcze dwie godziny po sprzątaniu ciągnął się za mną smród tej szczyny, póki mnie nie olśniło i nie umyłem sobie nóg. Kurwa... ani słowa.
A ten zlew to w końcu naprawiłem. Bateria działa jak ta lala i w ogóle full wypas, tylko zjebałem w taki sposób, że pistoletu to silikonu nie miałem. Dziwne, bo w garażu był bankowo, ale jak na złość obecnie był niedostępny. Rozprowadzanie silikonu palcem jest bardzo słabe, 2/10 nie polecam.
Przynajmniej będę wiedział kto to panu tak spierdolił.

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

MOTO - Ogonki 2020

Piątek, słoneczny poranek, parę minut po 8. Wrzucam na pokład ostatnie graty i jestem gotowy do startu.
nhh
Start klasyczny
Szybki przeskok do Krakowa, zbiórka pod KFC gdzieś w okolicach Huty. Dochodzi 9, kiedy pojawia się drugi zawodnik. TomTom, znajomy z pracy, który parę lat robił prawko na moto i wspólny wylot na Ogonki mieliśmy obiecany już dawno.
TomTom
Plan mieliśmy ambitny. Tempo w miarę spokojne, bo kolega świeży. Lecimy na Sandomierz, dalej Kraśnik i Lublin, dalej ściana wschodnia, przez Łomżę lub Białystok, jak czas i kondycja pozwoli.
I wystartowali...

... i się pogubili. Minąłem bez pośpiechu kilka aut i mi TomTom zniknął. Mieliśmy omówioną trasę, więc po prostu zwolniłem, a potem zjechałem na poboczę. Pojawił się, ruszyłem spokojnie, minąłem płynnie 2-3 autka... znowu go nie ma. No co jest? Nie przekraczam nawet 60km/h, turlam za autkami i je łagodnie wyprzedzam. Znowu poczekałem na poboczu i się wreszcie znalazł. Już powoli, 30km/h korkiem wyjechaliśmy z Krakowa i dalej już była trasa na Sandomierz. Świadomy świeżego kolegi rozbujałem się do 70km/h wszystkiego i łagodnie ruszyliśmy dalej.
Znowu mi zniknął. No kurwa, ale jak? Przecież to już by musiał poboczem pchać, albo w drugą stronę pojechać. Pobocze stop i czekam. Jest.
Dobiliśmy tak do Nowego Korczyna, a patrząc na zegarek wychodziła nam średnia nieco ponad 40km/h. Zajechaliśmy na stację i pytam się co jest grane.
- ja nie wyprzedzam na podwójnej ciągłej
No kurwa religijny mi się trafił.
Razem ruszyliśmy, razem dojedziemy. Wiary kolegi zmieniać nie zamierzam, dla popędzających świeżaków jest specjalne miejsce w piekle, zatem co można zmienić? Ano trasę można zmienić.
Ściana wschodnia, głównie tranzytowa, masa tirów, do tego Podlasie, gdzie radomiacy uczą się jeździć... brzmi jak wesołe miasteczko dla moto-pojeba, ale jest masakrą dla kogoś z zasadami.
Cofnęliśmy do 973 i zrobiliśmy przeskok na Busko Zdrój. Ładna trasa, malownicza, ruch znacznie mniejszy, dało się nawet rozpędzić i tu okazało się, że wyprzedzanie to jedyna słabość TomToma, bo prędkość trzymał ładną, a w zakręty się składał przyzwoicie. Znając już ograniczenia, dostosowaliśmy do tego nasz styl jazdy i dalej już poszło nieźle. Ani się obejrzeliśmy jak pojawiły się Kielce, a dalej Centrum Zła Tego Świata i pierwszy dłuższy postój. Karmienie w maku.
wiadomka
Najadły się, napiły, zatankowały, oleju dolałem i czas nam zwiedzić Wawę. Było nieco gęsto, ale tylko do momentu przeskoku na S8. Dalej równy lot do Ostrowa, gdzie zjeżdżamy na 677 i mamy ostatnie tankowanie tego dnia. Słoneczko praży.
nie jest źle
Tu zaczyna się impreza. Traktory, kombajny, kampery, łódki na przyczepach i podwójna ciągła przy prostych z dobrą widocznością. Cytując klasyka, Bóg stworzył oes Pisz-Kolno, aby ćwiczyć wiernych. Tu wiara TomToma umarła. Z początku tylko traktory i kombajny, ale potem już brał całe kolumny na strzał. Dodajmy jeszcze do tego dwie noce naszych forumowych libacji i pozostaje nam przytoczyć pewien fragment...
...Dobry chłopak był i mało pił... [nutka]


Kolno szybciutko, po chwili Pisz, dalej Orzysz, wreszcie Giż i już ostatnia prosta. Dojechaliśmy.
wyschnięta gleba słabo przyjmuje wilgoć, za to z człowiekiem i browarem jest zgoła inaczej

Sporo ludzi kimało w namiotach, cała chałupa zajęta, szczęśliwie dla nas znalazły się dwa koja na poddaszu. Rozpakowaliśmy manele, szybciorem do wody i po chwili już szama.

Znaczy my kartacze i Warmińskie, wiadomka
Tutaj dzień zaczyna zwalniać, a może przyspieszać? Zależy jak na to spojrzeć. Polało się kilka warmińskich, parę szotów 'kubusiowego skurwisyna' też zostało przyjęte. Gdzieś po drodze zabrałem się z dziewczynami autkiem do Węgorzewa. Dziewczyny jechały do Trygortu po porzucone dzień wcześniej autko, ja zaś potrzebowałem pomarańczek w wiadomym celu. Co może być złego w jeździe z trzema babami, kiedy żadna nie jest Twoja? Nic. Było bardzo miło.
Innym Zabawnym momentem było, kiedy Dżony się dosiadł do GSa TomToma. GS celowo podwyższony dla tej krakowskiej wieży. Moto daliśmy na centralkę, podsadziliśmy Dżonule, a potem płakaliśmy jak sobie majtał nogami nad ziemią.
śmiechom nie było końca
Dzień powoli zaczął przechodzić w wieczór i to taki wiecie, mazurski. Milion zdjęć zostało zrobionych i zapewne jest wiele lepszych, ale dam wam to jedno moje, które strzeliłem, kiedy to pomiędzy warmińskimi rewolucjami nagle zatrzymało mnie na kontemplacje.
magia mazur
Na ten wieczór miałem zaplanowane jeszcze jedno zadanie, bo na urodziny dostałem od Tate górnopółkową tekile, którą zamierzałem wypić z bratem na pomoście Ognistego Ptaka. Problem polegał na tym, że buteleczka ledwie 0,7, także maksymalnie nas tam mogło być czterech, a że akurat staliśmy z TomTomem i Dżonym, to nie trzeba się było długo zastanawiać. Jeszcze chciałem Andiego namówić za te hektolitry wspólnie wypite w zeszłym sezonie, ale na dźwięk słowa 'Tekila' spierdolił i się gdzieś schował. Ja nie wiem, przecież już mu w Łomży w Garażu nic nie wypominają, a we Wrocławiu na Nasypie to już dawno o nas zapomnieli. Ja nie wiem.
Pomost był zajebany łódkami, ale znaleźliśmy sobie fajne leżaczki, do tego mieliśmy dwie pomarańczki, porcelanową filiżankę (a co) i do obierania obowiązkowo nóż ratowniczy (mam nadzieję, że tylko do tego będę go używał.... no jeszcze do karkóweczki z grilla).
mmmm, torfowy posmak
Weszła jak złoto. Wróciliśmy na ośrodek, gdzie browary i bimber lały się strumieniami. Dżony postanowił uhonorować nowego kolegę, w sensie najebał się jak to on zwykł robić, a potem łaskawie pozwolił się TomTomowi odnieść do łóżka.
Pamiętam jeszcze pomost, w zasadzie wszystko pamiętam, ale pod koniec zaczynała się już robić lekka przymułka. Powrót do wyra już miałem przy wstającym nowym dniu. Siadło.

Sobota zaczęła się Warmińskimi Rewolucjami. Dla odmiany.
Plany były ambitne, mieliśmy śmigać na kajakach. Stałem sobie na pomoście, czekając na te kajaki, kiedy minął mnie Wosiek, by następnie zapakować się do stojącej obok łódeczki. Dowiedziałem się, że muszą ją odprowadzić do Trygortu, a także dowiedziałem się, że na tą chwilę na łódce są tylko dwie osoby. W te pędy się zapakowałem, do tego doskoczył Kubuś i już wypływamy. Miałem szczęście siąść za sterem i to podwójne szczęście, bo nikt inny się nie kwapił do sterowania.
hue hue
Do kajaków były nieco ponad dwie godziny, więc raźno postawiliśmy żagle i wypłynęliśmy. Z początku nerwowo, ale już po chwili bawiłem się świetnie. Udało mi się dojść do przesmyku na jednym halsie i trzech kolejkach bimbru, potem blisko dziesięć zwrotów w samym przesmyku i już byliśmy na Mamrach i to wszystko w 40 minut. Nie możemy nie zdążyć.
Flauta.
Stoimy na tym jeziorku, pagajami machać się nam nie chce, nie pozostało nic innego jak podciągnąć łajbę do rangi stacji paliw, a samemu sobie popływać na środku jeziora.
<3
Wiatru jak na lekarstwo, nawet zaczęliśmy się nieco stresować z tymi kajakami, do chwili jak zadzwonił Andy i powiedział, że nie mamy się co śpieszyć, bo ludzie za bardzo dopisali i kajaków zabrakło. W sensie tak zabrakło, że wszyscy popłynęli, tylko Andy został na brzegu jak smutna pizda.
W końcu udało nam się dobić do brzegu, łódkę zdaliśmy, a z Trygortu do Ogonek odwiózł nas Tate Wośka. Bardzo udany rejsik.

Ekipa z kajaków wróciła i nadszedł ten moment, na który czekaliśmy - siatkóweczka. Boisko było pod drzewem, więc połowa piłek lądowała na gałęzi, siatka była tak nisko, że przy mocniejszym zagraniu można było dostać w ryja, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy dobrze się bawili, bez słów umawiając się na lajtowe granie, jedni z własnego wyboru, inni łaskawie, w sensie i tak nie umieli. Było super, póki nie dołączył jakiś młody chłopaczek, który postanowił grać na serio i niestety umiał to robić. Parę razy się rzucił do piłki i zebrał brawa, ale potem zaczął ścinać prosto z serwa i jakoś humory nam nieco opadły. Kilka setów zagraliśmy, potem było jeziorko, a potem nagroda za te wszystkie ciężkie trudy.
szarlotka z lodami w Ognistym
Dzień powoli przechodził w wieczór, o 18 wprowadziłem swoją żelazną zasadę nie picia mocnych trunków na dzień przed wyjazdem, znaczy do 18 połapałem co się dało bimbru, ale potem już tylko piwerka i to na spokojnie. Powolne wysprzęglanie, oczywiście Mazury pomagały.
na Mazurach się dużo myśli
Pożegnalne ognisko płonęło w najlepsze, kiedy to razem z Grubym, Lukim i dziewczynami zamelinowlaiśmy się w jednym pokoju. Andy wszedł w posiadanie głośnika za grubą bańkę, którego postanowiliśmy przetestować, a testy szły konkretne, od ciężkich brzmień przez klasykę po psychedelę. Sączyliśmy przy tym piwo i bawiliśmy się też w zgadywanki. Było nawet zabawnie, zapuściłem Shine On You Crazy Diamond i kazałem Dżonemu zgadywać. Głowił się biedak i nie mógł dojść co to leci. Dodajmy, że miał na sobie koszulkę Pink Floyd. Normalnie nr.1 Star Wars Fan.
Dziewczyny się pospały, ogólnie ekipa się sypała po kilku dniach ostrej zabawy, nie chcieliśmy im przeszkadzać, czas był wracać do ogniska, a na ognisku same fajne rzeczy się działy. Wolf, szczeciński król śledzi, jechał z głośnika ze szlagierami sprzed kilku dekad, Dżony spał z głową na kolanach u Xalora, podśmiechujki z tego leciały, a sam Xalor był mocno zażenowany. Złośliwe głosy mówią, że głupio mu było, bo mu stanął, ale ja wiem, że to nieśmiały chłopak jest, wiem to od kiedy w Bieszczadach prawie przejechał psa, zganiając na chujowe hamulce tego jego strucla. Jakby nigdy kotwicy nie rzucał z zadupka.

Noc była już w pełni, mogła dobijać już północ, kiedy za płotem zauważyliśmy jakiś ruch. Nieznany nam jegomość szedł pełnią chodnika, a i tego było mu mało. Obserwowaliśmy jego zmagania, mijał te 15 metrów naszego płotu dobre dwie minuty, kiedy to nagle się zatrzymał. Widać dotarło do niego, że obok jest życie. Kubuś, jak zawsze serdeczny, spytał czy pomoc potrzebna. Pan coś zaczął pijaną polszczyzną tłumaczyć, że do łódki próbuje wrócić, że jeszcze ma wchuj i on by się chętnie napił, a że miał swoje to został zaproszony do ogniska.
Przedstawił się nawet, potem zaczął wszystkich komplementować, jacy to wspaniali młodzi ludzie, że przyjęli go do ogniska, strudzonego wędrowca, że nadal na tym świecie są mili ludzie, że jest braterstwo, zrozumienie. Leciał tak dość górnolotnie, póki na kolanach Xalora nie zaczął się ruch.
- Kto to tak pierdoli?
Rzucił przebudzony Dżony, z twardym er, od zaspanego wkurwienia. Śmiechom nie było końca. Ogólnie to miał nas w Ogonkach odwiedzić jakiś lokales, co to nawet na forum się ogłosił. Po wpisach widać było, że jakiś uprzejmy człowiek, co nie chce z buciorami wbijać, więc grzecznie pytał, a wiadomo, że uprzejmość to kryptonit Dżonego. Gość się w końcu nie pojawił, acz chodzą słuchy, że był, tylko przy bramie trafił na Dżonego. Przywitał się, grzecznie wyjaśnił co go sprowadza, następnie spytał czy może wstąpić. Dżony wysłuchał, odczekał dwie sekundy i odpowiedział ciętą ripostą wujka Staszka. Tak mogło być, nie przesądzam.

W wyrku wylądowałem gdzieś po pierwszej. W pokoju spał TomTom i Dżony, w efekcie usypiałem przy melodii granej na dwa tony.

Rano, 5:45 z zegarkiem w ręku. Pysk umyłem, szczocha puściłem i 5:55 stoję przy wyrku Natalki. Dzień wcześniej chojraczyła, cotonieona, na 6 byliśmy umówieni na rower. Rundka dookoła jeziora, coś pod 40km. Nie chciało mi się wierzyć, że wstanie, ale grzecznie odczekałem parę minut, żeby dać jej szansę. Posprzątałem śmieci przy ognisku i wróciłem po 10 minutach. Zaskoczenia nie było i już o 6:10 pędziłem sobie sam w stronę Harszu. Cisza, pustka, jest pięknie.
nie wiem
Minąłem Harsz i wycelowałem w Sztynort. Płasko, dróżka prowadziła między jeziorami, po pięknych mazurskich kanałach. Rower szedł równo. Dzień wcześniej Andy mi go wyfasował. Ano właśnie, Andy ma przeszłość w ściganiu się na rowerze i choć nie trenuje, to pewnie dalej pojechać potrafi. On za to nie cwaniaczył dzień wcześniej, jak prawdziwy mężczyzna świadomy swoich słabości i pomimo upicia rower przygotował i życzył dobrej zabawy. I tak to się robi.
Sztynort
Za Sztynortem zaczęły się schody, bo nagle przestało być przyjemnie poranno-chłodno, a zaczęło nakurwiać słońce. Druga część trasy była ciężka, jeszcze do tego sklepy pozamykane, w efekcie dopiero w Węgorzewie na stacji mogłem się nieco zregenerować.

Wróciłem przed 8, w sam raz jak zaczęło się jakieś życie w naszej bazie. Nie próżnowałem i w te pędy rzuciłem się do jeziora. Woda była cudowna. Po powrocie z wody życie w bazie przybrało na sile. Pozbieraliśmy niedojedzone kiełby z dnia poprzedniego, każdy wygrzebał co miał do jedzenia, jakieś cebule, kawałek chleba, ogórek, odpaliliśmy grila i śniadanko wyszło po królewsku.
Niby mieliśmy się zbierać, ale jakoś tak przeciągaliśmy. Jeszcze załapaliśmy się na szarlotkę z lodami u Pana Zdzisia, obok Kuźni, która z racji braków personalnych śniadań nie wydawała.

Spakowaliśmy się i o 11 był start. Postanowiliśmy polecieć w grupie i nie bójmy się tego powiedzieć, rozegraliśmy to jak ostatnie pizdy.
Najpierw umówione było kto prowadzi, ale nie wszyscy słyszeli, w efekcie wyszło tak, że Kubuś miał prowadzić i zjechać na umówioną stację, ale Gruby go wyprzedził i pojechał se wpizdu. To niby dało się nadrobić, ale kolejna zjeba była taka, że ja wybiłem się z grupy na stacje, ale ani ten przede mną, ani ten za mną nic z tym nie zrobił. Przede mną był TomTom i miał obowiązek zwolnić i potem zatrzymać się jak mu zniknąłem z lusterka. Dobra, ja to zjebałem, bo mu nie wyjaśniłem jak to działa. Za to za mną był Bociek, który swoje ma już nawinięte i powinien temat ogarnąć. Spytałem co jest i odpowiedź była na luzaku, w stylu 'skręcił to skręcił, po chuj drążyć'. Elegancko.
W końcu nie zatankowałem w tym Giżycku, jak zdałem sobie sprawę, że pojechali dalej. Szczęśliwie za Giżyckiem jest jeszcze jedna stacja, mały Orlen. Doleciałem tam na oparach, przed oczami mając już wizje pchania jak na powrocie z Łodzi.
Udało nam się do kupy pozbierać, tym razem przestaliśmy już cwaniakować jak starzy wyjadacze i dokładnie omówiliśmy jak jedziemy. Osiem maszyn w szyku, ponad 30 stopni, ruch jak przystało na klasyczne mazurskie powroty z długiego weekendu. Doskonale. Następny postój w Ostrowie, gdzie chwilę przed mam wyprzedzić Grubego i poprowadzić do stacji.
O ile jazda szła nam całkiem poprawnie, o tyle w innych aspektach dalej były zjeby. Kilka kilometrów przed Ostrowem wyprzedziłem Grubego. Kawałek dalej był remont ronda i zaczątek obwodnicy. W jednym miejscu był uskok i na tym uskoku wydarzyły się dwie rzeczy. Grubemu wypadła zapasowa szyba do kasku, którą miał wciśniętą za pająka, a Bociek zgubił tablicę. O ile Bociek jechał ostatni i nikt nie widział jak gubi tablicę, o tyle Gruby jechał drugi i jego frunąca szyba wprowadziła niezłe zamieszanie w formacji. Panowie ominęli, ale już nikt nie wpadł na to, żeby się zatrzymać lub choćby Grubemu dać znać, że zjebane. Z całej tej wtopy zdaliśmy sobie sprawę dopiero na stacji w Ostrowie. Oczywiście zbrechtaliśmy i Boćka i Grubego, acz w przypadku sprawy Grubego śmiech był trochę kwaśny, bo kolejny raz zawiedliśmy jako grupa.
W tym miejscu i tak się rozdzielaliśmy. Gruby, Bociek i Kubuś odbijali na Mińsk, za to Rav, Mmada, PanCaro, TomTom i ja biliśmy na Wawę.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Tym razem ustawiliśmy się sprytnie, w sensie w kolejności tego, kto pierwszy odbija. Dzięki temu widzieliśmy kto gdzie skręca i była możliwość pożegnania się. Cięliśmy S8 nad wyraz sprawnie, a przecież mówimy tu o S8 w niedzielę. Zresztą Xalor, który jeszcze zabalował nieco na Mazurach, przebijał się tam później przez 60km korka, bo coś się konkretnie (jak zwykle) tam rozjebało.
Panowie po kolei odbijali do domów i do Warszawy właściwej wjechaliśmy z TomTomem już sami. Wydaje mi się, że udało nam się przejechać S8 i Wawę przed powrotną falą właściwą, bo ani razu nie dotknęliśmy ziemi i zatrzymaliśmy się dopiero w KFC za Grójcem.
Po zatrzymaniu sprawdziłem telefon i szczęśliwie czekała tam informacja od Grubego i Boćka, że tablica i szyba odnaleziona. Szyba nawet nie zniszczona.
Przyjęliśmy po kubełku i polecieliśmy dalej. TomTom na początku wyjazdu i TomTom na końcu wyjazdu to już było dwóch różnych TomTomów, więc lecieliśmy sobie całkiem zacnie i ani się obejrzeliśmy, a zjechaliśmy z eSki na ostatnie tankowanie przed Miechowem.
Na spokojnie zalaliśmy, pożegnaliśmy się i kilka kilometrów dalej rozdzieliliśmy. Odbiłem na Olkusz i w tym momencie zaczęły się dziać cuda, bo oto 3 dni bujałem się w temperaturach ponad 30 stopni, sucho było tak, że jakiś gość na poboczu porzucił auto i zaczął wzywać czerwia, a tu nagle zaszło chmurami i zaczęło kropić. Kropienie zmieniło się w deszcz, a deszcz zmienił się w ulewę i napierdalające nad głową pioruny. Na ostatnich 30 kilometrach przemoczyło mnie do suchej nitki i tak oto wypadzik zakończyłem z odmrożonymi jajecami. Super!

niedziela, 23 sierpnia 2020

MOTO - Dama z Oplem i Mazurski z Żonobijką

Znaczy ja wiem, że to sztampa, ale niezmiennie mnie to cieszy.

Stacja Lotos, za Skarżyskiem Kamienna. W tej chwili tankujemy we trójkę, znaczy inaczej, stoimy przy dystrybutorach.
Po prawej mam dystyngowaną panią 50+ w nowym oplu, obstawiam lizany, Blachy KR, Kraków znaczy. Pani odstawiona fest, jest gest masoński, chyba oczekiwała, że chłopak od tankowania jeszcze się ukłoni.
Po lewej mam gościa w za dużych dżinsach i żonobijce, do tego klasyczne lakierki. Włos tłusto ulizany do tyłu, sypiący się Golf, prawdopodobnie pamiętający jeszcze Pierestrojkę, tablice NGO, znaczy Gołdap. Jemu tankowanie zaproponował drugi chłopaczek z obsługi, czym gościa chyba zadziwił.
Oboje weszli do sklepu przede mnie, bo ja zalewałem sobie sam.

W środku klasyczna stacja benzynowa w kapitalizmie, znaczy fastfood z opcją tankowania. Stoję w tej jebanej kolejce po hotdogi, niby dwie kasy, ale jedna zablokowana, bo pani przekręca parówki, a w drugiej ktoś postanowił założyć kartę lojalnościową. Powoli kwitnę.

Po chwili jest nagroda, bo oto obie kasy na raz się zwolniły i niczym na wyścigu, krakowska Dama z Oplem i Mazurski z Żonobijką.
Dama dobiera niegazowaną wodę i chce faktury. Oczywiście nie ma maseczki i oczywiście jest wielce niezadowolona z powolnej obsługi, ale kasjerka mówi, że jak założy kartę i zatankuje milion litrów, za co dostanie małą darmową kawę bez cukru, to w te pędy zakłada, blokując kasę dalej.
Mazurski ma maseczkę, rzuca na ladę wyliczoną kwotę, dziękuje i wychodzi. Miałem być następny, ale pani poszła kręcić parówki.

Zapłaciłem w końcu i wytoczyłem z tego lotoskiego makdonalda, w sam raz na trzecią rundę pojedynku Mazurskiego z Damą. Musi być, że w kiblu był, bo dopiero podszedł do auta. Dama właśnie się łaskawie pakuje do lizanego Opla i po minie widać, że świat nadal nie spełnia jej oczekiwań, za to Mazurski stoi przy Golfie wyraźnie skonsternowany, rozgląda się. Wypatrzył w końcu i gdzieś idzie. Podążam za nim wzrokiem i widzę, że idzie do chłopaczka od tankowania.
- To ty tankowałeś mi auto?
- No tak.
Uścisnął dłoń chłopaczka, wrócił do Golfa, przekręcił kluczyk, postawił czarną ścianę dymu i odjechał w swoją stronę.

Niezależny sędzia w mojej osobie ogłosił zwycięstwo Mazurskiego stosunkiem 3:0.

MOTO - Radom

Turlam przez ten Radom nieśpiesznie, zresztą kropi. Dobijam do świateł. Ja na lewym pasie, radiola na prawym. Stoimy sobie, czerwone. Z nudów zajrzałem do środka.
Ten na fotelu pasażera wciąga kebaba w cieście, ten za kierownicą gada sobie przez telefon i nie na głośnomówiącym, przy uchu trzyma. Pokazałem im gest rozmowy przez ten telefon i machnąłem łapą w międzynarodowym geście 'no kurwa'. Kierownik z telefonem mnie zlał, ten z kebsem dał mi spojrzeniem jasno do zrozumienia, że jak będę ciągnął temat to kij się na mnie znajdzie. Zapaliło się zielone, wbiłem jeden i wróciłem do swoich spraw, nadal kropiło.
 
Też zwróciliście na to uwagę? Też was to zadziwiło? Tak myślałem, mnie również.
Do Radomia dotarły kebaby w cieście.

wtorek, 30 czerwca 2020

MOTO - Zlot GS500 2020

Spakowałem się już w środę wieczorem, bo start był zaplanowany na 5:45. Budzika nie ustawiałem. Prawdziwi mężczyźni zamiast budzika przed snem wypijają piwo i się nie odlewają.
Wstałem 4:30.
Ogarnięcie psiarni, prysznic, śniadanko... wszystko na pełnym luzie. Miałem czas sprawdzić, czy wszystko mam spakowane, na spokojnie. Oczywiście dopiero o 5:45 przypomniałem sobie o gratach do biegania, ale nie zrażałem się opóźnieniem. Mojżesz miał startować o 6, także byłem pewien, że o 5:45 nadal śpi.
W blokach startowych
Start na spokojnie, wszędzie mokro, stoi mgła, nie ma co szarżować. Do Olkusza na wdechu, przeskok na Wolbrom, dalej Miechów i szybciutko odcinek do początku eSki. Zaraz przed jest stacja, gdzie ustawiłem się z Mojżeszem, który startował 15 minut później, z Krakowa. Jak zajeżdżałem, to Mojżesz właśnie wyciągał pistolet z baku, zajechał minutę wcześniej. Oczywiście, że wystartował z opóźnieniem.

Słomniki, pierwszy z grupy dołączył
Wypadliśmy na eSkę. Nie dało się jechać mocniej jak 120, bo mgła nisko stała i widoczność była niemalże zerowa. Mojżesz nawet wspominał, że nie miało sensu trzymanie otwartych oczu, łatwiej było jechać na odgłos wydechu.
Na wysokości Kielc z reguły następuje zmiana pogody, zwykle na gorszą, acz tym razem się nam poszczęściło i dostaliśmy przejaśnienie i suchy asfalt. Tempo wzrosło tak bardzo, że nie daliśmy rady dojechać na jednym baku na miejsce zbiórki. SVka wzięła ponad 10/100 i 200 oleju.

Drugie zalewanie w Mateczniku Próżnego Bóstwa - Radom Północ
Jest tam kto?
Zalaliśmy, wylaliśmy się i śpieszno nam było na kolejne miejsce zbiórki. Mak za Radomiem na eSce. To było jakieś 20 kilometrów od aktualnego miejsca pobytu. Nawet się dobrze nie rozpędziliśmy, kiedy już trzeba było hamować. Na miejsce przybyliśmy kilka minut przed Grubym. Tu też postanowiliśmy zapchać się syfem i chwilkę rozprostować.
Trzecia maszyna dołącza do grupy. Nadal same Vki
Jest dobrze, chłopaki chętnie pozują
Za makiem na prowadzenie wskoczył Gruby. Plan był, abym przejął pałeczkę na przestrzale Wawy, głównie dlatego, że zajebiście lubię przecinać Wawę. Obyło się bez większych problemów, raz nie pocelowałem w zjazd, co kosztowało nas jakieś dodatkowe 3 minuty, poza tym pół Polski pakowało nad morze, więc do Nowego Dworu Mazowieckiego turlaliśmy grzecznie środkiem, raz mocniej raz lżej. Wydech robił swoje, było Morze Czerwone. Współczynnik przypałów zerowy.
W Nowym Dworze czekał na nas Kacek, a po parunastu minutach dołączył też Arcisz, który leciał z Białegostoku.
Pierwszy rzędzian w peletonie. Kacek dołącza
Nie zwlekaliśmy za długo, bo kawałek dalej miał dołączyć kolejny. Do Płońska cudownie halsowaliśmy między wrakami, a taki rajd na 5 maszyn już bywa fajny, szczególnie że szliśmy w ciasnej formacji. Frajda była taka, że braliśmy pod uwagę dalszą podróż eSkami. Braliśmy to pod uwagę bardzo krótko, ale braliśmy.
Parę kilometrów dalej na stacji czekał Luk. Tam też była krótka przerwa na szczynę, gdzie okazało się, że nowy kask kackowy ciężko się zakłada/zdejmuje. Nie trzeba było czekać długo na uprzejmych kolegów, którzy zgodnie ukuli teorie, jakoby w kasku szczali tylko goście z małymi pytami. Nie ma za co.
może zmienimy na zlot SV?
Dalej prowadził Kacek, w efekcie czego skończyliśmy na jakimś płatnym odcinku, gdzie czekanie w kolejce trwało dłużej niż jazda tym odcinkiem. Zdarli z nas całe 2 ziko ode łba. Chwile później dołączyli ostatni, mogło to być gdzieś pod Toruniem.
Valdi i Dosia, pełny skład już jest
Nadal Kacek prowadzi, za nim Valdi z Dosią, potem Mojżesz, Luk, Arcisz, Gruby i ja zamykający. Mojżesz z Lukiem bawili się w mojżeszowanie i tego dnia wygrywał Luk. Arcisz prawie zaparkował w kuperku gościa, który tak bardzo chciał mu zrobić miejsce, że aż prawie wjechał w wysepkę. Wrócił na swój poprzedni tor z hamowaniem, przez co Arcisz miał podwójną imprezę. Odległość do uderzenia już była liczona w centymetrach. Co było do wytrzepania z nogawki to jego.
Przeskoczyliśmy na krajową piątkę, która remontami stoi. Było dużo wyprzedzania po chwilowych nawierzchniach, sporo objazdów przy budowanych wiaduktach, słowem dobra zabawa. Nie potrafię powiedzieć jak długo tak jechaliśmy, w każdym razie zobaczyłem na odległym poboczu znak do Maka, który to domyślnie pewnie będzie stał przy drodze, natomiast z naszych objazdów tylko gdzieś w oddali majaczył, ale już wiedziałem, że to jest właśnie to miejsce, gdzie się zalejemy i zjemy. Czułem, że będzie dobre, ale tak w kościach czułem, że nic nie może pójść źle. Wyprzedziłem peleton i radośnie poprowadziłem pod same dystrybutory. Bonusem było to, że był tam nie tylko mak, ale i KFC. Wspaniale. Zalaliśmy się i udaliśmy na szame. Arcisz, Valdi i Dosia do syfskiego maka, reszta do wspaniałego KFC, na wiaderka.
Skrzydełka po radomsku - sos wpierdalasz razem z opakowaniem
Wciągaliśmy sobie radośnie, kiedy przed naszymi oczami rozkraczyła się jakaś nowa puszkowa beta. Trochę śmieszkowaliśmy, trochę było dyskusji czy automat ruszy na pych, słowem dobrze się bawiliśmy. Zaczęło przyjemnie przygrzewać i była godzina 14.30, kiedy postanowiliśmy się zbierać. Arcisz i Valdi nie tankowali, więc jak do nas spokojnie doturlali, to nadal o niczym nie wiedzieliśmy.
Dosiadłem mojej Niuni, zastartowałem i już wiedziałem. Paliwo marnej jakości zalane, będzie trzeba trzymać na obrotach, będzie szarpało, będzie zabawnie. Wyjechałem jako ostatni i już chciałem gonić, kiedy moim oczom ukazały się dwie SVki na poboczu i turlającego w powrotną stronę Gixera. Sprawa była grubsza. Dotoczyliśmy do stacji. Nagle zaczęliśmy zwracać uwagę na autka na awaryjnych, nagle rozkraczona beta nabrała sensu. Wjebaliśmy się w bagno.
Fajnie.

Niczym stado Grażyn ruszyliśmy do stacji szukać kierownika tego przybytku. Udało się namierzyć panią, którą ofiary z puszek już obskoczyły. Wyraźnie nie dawała rady. Daliśmy jej chwilę czasu na ogarnięcie, ale nic to nie dało. Wzięliśmy sprawy w swoje ręce, wszystko w odpowiedniej kolejności.
1. Kupić piwo
2. Wydzwonić pały
3. Wydzwonić infolinie Orlenu
4. Wydzwonić mechanika
5. Odganiać próbujących tankować (oczywiście, że nie zablokowali)
6. Kupić piwo
7. Jebnąć się na trawce

Jak powiedzieli tak uczynili.
Przejęci i obesrani, okrutnie się martwimy o motki...
Pierwsi przyjechali Smutni, którzy ani trochę na takie miano nie zasługiwali. Wysiadło dwóch uśmiechniętych panów, bez problemu podbili do rozmowy, a żartów nie było końca
- no dobra panowie, to najpierw poproszę o wasze prawo jazdy
- prawo jazdy? yyy, panie władzo, mi już motocykl działa, nic nie zgłaszam!
Panowie spisali nas, posprawdzali i nawet było zabawnie, bo na głos czytali imię i nazwisko i się okazało, że nikt się tu po imionach i nazwiskach nie zna. Ktoś wiedział, że Gruby to Rafał? No właśnie. Znaczy ja wiedziałem, bo to brat w sumie, ale reszta była ogromnie zaskoczona.
- panie władzo, temu z Radomia to pan prawka nie oddaje. po co, skoro i tak zaraz mu będziecie musieli zabrać?
Pan policjant żarciki sobie z nami podejmował, nam humory dopisywały, trochę był płacz, że Łomżę 0% musimy chlać, ale jak to mówią, jak się nie ma co się lubi, to się rucha co popadnie.
jest spoko
Mechanik przyjechał, ale nie mogliśmy się wziąć za spuszczanie paliwa, póki nie zjadą referenci, nie wezmą zeznania i nie spuszczą sami paliwa z motków, aut, głównego zbiornika, dystrybutorów, itd itd. W chuj roboty. Łomża 0%, czekamy.

Zajechali referenci, powiedzieli że jeden zeznaje, reszta w roli świadków, potem się to wszystko do kupy pospina i jakoś to wszystko zagra. Ja dzwoniłem, więc padło na mnie. Siadłem do gościa, na oko młodszego ode mnie, zaczyna się gadka
- cześć, nie będzie ci przeszkadzać jak będę sobie sączył browarka?
- żaden problem, sam bym się chętnie napił
- super, to co dalej?
- na wstępie muszę się przedstawić, starszy aspirant XXX, przepraszam za spóźnienie, ale mieliśmy bardzo niedobrego pana
- znaczy co? był dla was niegrzeczny? hehe
- nie. długo nie żył
- ...
- musiałem do domu pojechać, wykąpać się przebrać, niefajny zapach
- aha...
I on to opowiadał takim spokojnym tonem.Tu wstawić Pana Pawła, któremu właśnie nieco styki wyjebało.
Zeznanie poleciało, sam to wszystko sobie pisał, na głos czytał co pisał, czasem o szczególik dopytywał, trochę to trwało, szczęśliwie donieśli mi drugiego browca.
Pan Paweł zeznaje
Zeznania się udało ogarnąć, w też czasie w końcu zablokowali stacje, więc nie musieliśmy już w czynie społecznym odganiać ludzi od dystrybutorów. Zaczęły się też pobory paliwa przez speca z policji, więc wszystko szło do przodu.
takie cudo nam tam pływało
Gdzieś po drodze Arcisz, Dosia i Valdi polecieli na zlot. Nie było sensu, aby nadal czekali. Arcisz uprzednio jeszcze skoczył na inną stacje i przytargał nam 10 litrów czystej beny.

Po spuszczeniu paliwa zalaliśmy świeżyną, do tego jakieś uszlachetniacze, czy jak to gówno do czyszczenia wtrysków się nazywa, w każdym razie zalaliśmy moją SV i Grubego gaźnikowe VFR, które póki co nie wykazało totalnie żadnych problemów, głównie dlatego, że syf do gaźników jeszcze nie spłynął. Jeszcze.
Moja maleńka odpaliła, pokaszlała i trochę się dławiła, ale mam wprawę z zajebanymi wtryskami, przejechałem tak całą Słowację, także bez problemu ogarnąłem.
Polecieliśmy z Grubym na stacje, co by dobrać beny do pozostałych motków. Po drodze Grubemu syf spłynął do gaźników ale temat ogarnął, znaczy musiał zrobić prawie 20 km po okolicy na bardzo niepewnym i kapryśnym moto, ale nie wyjebał, przepalił i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
No dobra, jeszcze na stacji, jak zalewaliśmy kanister, to Gruby nie pocelował i wylał mi z litr beny na ręce (- napisz, że od razu ci kurwa pięć litrów wylałem! - no napiszę! - a spierdalaj! <3). Już nad same morze jechałem w cudownie pachnących rękawicach i sztachałem się przy każdej możliwej okazji.

Po powrocie zalaliśmy pozostałe motki. SV Mojżesza i Luka zagadały pięknie. Pokaszlały, ale chłopaki wiedzieli jak działać, także po chwili było dobrze. Z drugiej strony super extra wypasiony gix Kacka miał tak zaawansowany komputer pokładowy, że ten wykładał lachę jak tylko sprawdzał jakie błoto mu podają. Próbowaliśmy i próbowaliśmy, aż gixowy aku zaczął uprzejmie dawać znać, że chuj nam w dupę. Impas.
Jakoś w tym momencie pojawił się kierownik Orlenu, w sam kurwa czas, jakieś 4 godziny po czasie. Był miły, pomógł ogarnąć reklamacje, ogólnie naprawdę chłop się starał, co skrzętnie wykorzystaliśmy i wzięliśmy sobie kable.
Pierwsza na ruszt poszła SVka Mojżesza. Plan był prosty, dolać więcej tego czyszczącego siuwaksu, wymuszać pracę pompy i próbować, próbować, próbować, z odpowiednimi przerwami, żeby nie zajebać rozrusznika. I tak se próbowaliśmy. Gdzieś po 20 przypomniałem sobie, że Mojżesz jest najprawdziwszym harcerzem z nas wszystkich. Spytałem, czy ma jasną szybę i oczywiście nie miał i oczywiście nie miał z tym żadnego problemu. Była 20, on był na jakimś zadupiu, na niepewnym motocyklu, 200km do celu i blisko 500km od domu. I nie miał nawet jasnej szyby. Pełen luz, bo przecież co może pójść źle.
Może w tym miejscu jeszcze jedną rzecz wyjaśnię, bo my sobie śmieszkujemy z Mojżesza, że na moto wsiada w roku tylko 2 razy -  żeby dojechać na zlot i z niego wrócić. Prawda jest taka, że gość jest wręcz doskonały w jeździe we formacji. Zawsze go widzę w lusterku, nigdy nie wyprzedza zaraz za mną, zawsze zostawia margines. Można zrobić sobie znaczek na lusterku w miejscu, gdzie go widać, pokonać kilka winkli, coś wyprzedzić i po chwili znowu będą w lusterku światła Mojżesza, tam gdzie znaczek. Lubię z nim jeździć w grupie i czuje się pewnie. Chyba tylko z Yaszczim tak jeszcze mam.
Uznaliśmy, że czas wysłać Mojżesza w trasę i nie może jechać sam, bo ktoś będzie go musiał w ciemnościach prowadzić. Padło na Luka, co oczywiście było kompletnie pojebanym pomysłem, bo Mojżesz z Lukeim to jak naturalna katastrofa, która po prostu szuka sobie miejsca, żeby się wydarzyć.
Spakowali się i ruszyli. Patrzyłem na nich z pewną troską, bo już ze stacji wyjechali nie w tą stronę co trzeba, wszak mieli 50% szans na dobry skręt...

Podpięliśmy do kabli moje SV i zaczęliśmy walczyć dalej. Raz nawet na krótki moment Gix zagadał, ale po chwili zdechł i był martwy niczym moralność Andiego po tekili. Morale było nieco zachwiane, Kacek nawet zaczął przebąkiwać o zamawianiu lawety do Wawy, choć znad morza już się szykowała grupa wypadowa z busem. W końcu aku mojej SV zaczął zdychać, także przepięliśmy się na VFR Grubego, po czym ów Gruby poszedł po wiaderko do KFC, a siódma godzina obecności na stacji się zaczynała. I tak było fajnie. Szczególnie wzruszało mnie jak zlotowi ludzie się o nas martwili i sprawdzali co u nas. Telefon od Andiego:
- i co tam? jak wam idzie? czy ud.... o kurwa! moto Kubusia! a gdzie Kubuś? pewnie ma bimber, musz.... bip, bip, bip....
SV i Gix, okablowane, na Orlenie, przy zachodzącym słońcu - jak romantycznie
Właśnie pracowaliśmy nad kubełkiem, kiedy Mojżesz i Luki przemknęli, tym razem w dobrym kierunku. Prawie pół godziny później. Bronią się, że stacji szukali, ale nikt im nie wierzy.
Po chwili wróciła policja. Zatrzymali się, spytali jak nam idzie, nawet zaczęli dzwonić po znajomych mechanikach. Naprawdę miło z ich strony. Kończyliśmy już wiaderko, już prawie zdecydowani, że Kacek z lawetą zawija do Wawy, kiedy nasz radomski przyjaciel postanowił spróbować ten jeden ostatni raz.
Zagadała.
Na dwa gary, przez co dźwięk był w końcu odpowiedni, ale zagadała. Zaczęła palić ten syf, wyć jak popierdolona i ludzie z maka i KFC spoglądali z lekką dezaprobatą i praworządnością w oczach, ale szybko im mordki więdły, jak widzieli dwóch umundurowanych policjantów z drogówki, którzy wychylali się ze swojej nieoznakowanej bety i machali do nas z wyciągniętymi kciukami w górę, i z uśmiechami na twarzach.
Spakowaliśmy się, poubieraliśmy i było nam w drogę. Do wyboru było 91 i eSka, a że było po 21 to wybraliśmy eSkę. Ponad 7 godzin na tej stacji spędziliśmy, no kurwa będę tęsknił.

Kacek prowadził i ograniczały go tylko marne osiągi mojej SV. Do Gdańska dopadliśmy na wdechu. Chwilę szukaliśmy stacji i dalej do celu. Kacek zapomniał się pochwalić, że słabo widzi w ciemnościach i dalej uparcie prowadził. Chciałbym powiedzieć, że jechał wolniej ale taki chuj, dalej darł jak opętany, tylko zdarzało mu się nagle hamować przed łagodnym winklem, czy wręcz na prostej, bo coś mu się tam uwidziało. No i oczywiście ten jebany odcinkowy pomiar przed Władysławowem, załapaliśmy się wszyscy trzej, jak cipy, a ja podwójna cipa, bo wiedziałem o tym, bo mi Yaszczi 2 lata wcześniej wbił do bani, a i tak poleciałem za Kackiem jak ostatni frajer.

Do celu dobiliśmy po 22, biorąc pod uwagę, że wyjechałem z chaty przed 6, to chyba całkiem niezły czas dojazdu nad morze, jakbym jechał rowerem.
Oczywiście większość ludzi już była dobrze porobiona, co tylko sprawiło, że przyjęcie nas było jeszcze cieplejsze. Dodatkowo okazało się, że pod naszą nieobecność Andy pościelił nam łóżeczka. Najebany i wzruszony opowiadał nam jak to zrobił, jakby sam jeden zdobył plażę Omaha, no bohater.
Wypiliśmy bro i poszliśmy się rozpakować. Szybka podmianka ciuchów, jakieś mycie i już jesteśmy w drodze. Tak jakoś wyszło, że zawędrowałem do domku Skuterów i Korników, gdzie zastałem dziewczyny. Sylwia nawet obiecała mi drinka, pod warunkiem, że opowiem jak było. Wspominam o tym, bo to jest ważny moment, otóż Sylwia zrobiła mi drinka poprzez nalanie mi szklanki pigwówki. Powiedziała, że to ma tylko 30%, więc jest drinkiem. Uwierzyłem, wypiłem i drinkową poradę wziąłem sobie do serca. Od tej pory wszystko napisane poniżej to wina Sylwi, żeby jasność była ;)

Wyżłopałem drina, pogadaliśmy sobie przyjemnie i było mi w drogę, bo są pewne punkty, które na mapie zlotu odhaczyć trzeba. Wylazłem z domku i ...cisza. Nie ma nikogo. Zdałem sobie sprawę, że zawitałem na zlot późno i ta chwilka siedzenia z dziewczynami przesunęła mnie w drugi dzień, ale była noc z czwartku na piątek, byłem pewien, że jeśli ktoś śpi, to z najebania, a nie z własnej woli. Na potwierdzenie Gruby przesłał fotę, gdzie on już odhaczał ten punkt programu. Było mi śpieszno.
punkt pierwszy
Nocną kebabownie namierzyłem bardzo łatwo, po prostu szedłem za jakąś najebaną ekipą, która pociągnęła mnie jak po sznurku. Pod kebabownią było z 30 osób i w zasadzie wszyscy od nas. Przy jednym stoliku zobaczyłem Mrówę i Andiego, najebani okrutnie, stali oparci o stolik i powolnie żuli swoje kebsy, leniwie i z błogością rozglądając się po okolicy, acz już bez jakiegoś specjalnego ogniskowania wzroku. Zamówiłem swoje i podbiłem do nich, co by załapać się na gryza, by umilić sobie oczekiwanie. Dziabnąłem gryza z kebsa Andiego, przeżułem i było to doskonałe. W tym momencie najebany łeb Andiego przeprocesował sytuacje i wyciągnął wnioski. Wychylił kebsa, żebym sobie wziął gryza na czas oczekiwania na swojego. Uśmiechnąłem się na ten jego cudowny stan, po czym wziąłem łyka jego browara, który stał na stoliku obok. Ciepła lura, ale co zrobić. Andy stał, patrzył się na mnie i żuł. Staliśmy tak sobie, ktoś dołączył, gadaliśmy, a w tym czasie Andy nadal się na mnie patrzył i żuł. Widać coś mu w bani zakolejkowało, w końcu przełknął, przez chwile tak sobie ogniskował we mnie i w końcu wypalił.
- to nie moje piwo. ono tu sobie stało jak przyszliśmy
Wziął kolejnego gryza i się na mnie patrzył. Błogi stan trwał.

Po zapchaniu ryjów nadszedł czas podziałów. Mrówa z Andym oparli się o siebie wzajemnie i wspólnymi siłami pohalsowali w stronę domków, my za to ruszyliśmy szukać jakiejś imprezy, bo podobno gdzieś w centrum była czynna jakaś tańcbuda. Zanim jednak ruszyliśmy na poszukiwania, to uprosiłem ekipę, co byśmy odwiedzili morze, bo jeszcze nie zaliczyłem. Było to raptem 500 metrów, także zaczepiliśmy. Gówno było widać, ale zapach i odgłos swoje zrobił.
Poszukiwania tańcbudy spełzły na niczym, dlatego postanowiliśmy działać we własnym zakresie. Wróciliśmy na ośrodek i postanowiliśmy przysposobić nasz domek. Dzielnie i radośnie pomagałem składać wyro, póki nie zdałem sobie sprawy, że składam własne spanie. Przez chwilę patrzyłem na tańce, ale ekipa była dobrze porobiona. Jak jedna parka wyjebała z całym impetem w szafę, płacząc przy tym ze śmiechu, to zrozumiałem, że ja już dziś na taki poziom patoli nie wejdę. Znalazłem jakieś wolne wyro i zwaliłem się w kime. Ciemność.

Piątek przywitał śliczną pogodą. Było zajebiste zachmurzenie, wszędzie mgła, gówno było widać, ale za to zapach powietrza powalał. Wciągnąłem taką dawkę jodu, że mógłbym biegać po Czarnobylu z gołą dupą.
Zacząłem na ostro, bo pozbierałem się do kupy i poszedłem biegać brzegiem morza. Ludzi było niewiele, ja byłem w zasadzie trzeźwy, było super.
elegancko
Po powrocie się nieco ogarnąłem, w sam raz na śniadanie. W kuchni oczywiście królował Gruby. Nikt od nas nie wyszedł, nie będąc uprzednio dobrze napchanym jajecznicą na mięsku, z dodatkiem pomidorka z cebulą. Z zabawniejszych kwestii to chyba był ten moment, kiedy kompletnie zajebany Andy, w samych slipach, w lamparcie cętki, czkający bimbrem, z pełną powagą zwracał Mojżeszowi uwagę, że picie kawy zbyt wcześnie rano nie jest zdrowe, bo jest za wysoki poziom Kortyzolu. To ma sens.
jak królewicze
Zjedli śniadanko, wyprysznicowali, jakieś poranne zrzuty poleciały i czas był ruszać. Zmontowaliśmy ostry skład, był Mojżesz, Kacek, Jezus i ja. Czterech jeźdźców apokalipsy wyruszyło szukać Lidla, z mgliście zarysowanym planem na przyszłość.
Przespacerowaliśmy się przez całą Włodawę, wzdłuż jebitnego korka. Masa ludzi, masa rowerów, pół Polski puszczone z covidowej smyczy znalazło się w tym miejscu. Ja tu za chwilę wrzucę fotę z brzegu, to zrozumiecie.
Do Lidla dotarliśmy już z mocno zarysowanym planem, mianowicie stworzyliśmy nowego drinka, a składał się on z napoju cytrynowego, wermuta i tekili. Teraz potrzebowaliśmy tylko składników.
W sklepie tłumy się przeciskają, większość w maseczkach. Kacek się zatrzymał, rozejrzał, po czym z subtelnym wyczuciem chwili głośno powiedział, wręcz krzyknął:
- a u nas na Śląsku to maseczek nie trzeba nosić!
Dałbym głowę, że miał branie u jednej pani, tej jedynej, która się uśmiechała, zamiast się od nas odsuwać.
Artykuły uzbierane, teraz siąść na krawężniku na parkingu i wymieszać.
nazwaliśmy tego drina 'Chytra baba z Radomia'
Oddechy wstrzymane, wszystko wymierzone co do milimetra, elegancko rozlane, nadmiary limonkowego gówna wylane, bo samego pić się tego nie dało. Drin gotowy, buteleczki na legalu, można grzać na mieście. Tak wyekwipowani postanowiliśmy wrócić na ośrodek. Najpierw należało przebić się do plaży i tak wrócić do siebie. Po drodze mieliśmy niewątpliwe szczęście trafić na najlepszego customa, jakiego w życiu zdarzyło mi się widzieć. Precyzja wykonania, piaskowane felgi, to było coś nie do podrobienia. W tej chwili wiedzieliśmy, że naprawdę mało wiemy o tym świecie.
jest moc
Minęliśmy port i w tym miejscu mogliśmy już zejść na plaże, co by w ciszy i spokoju pospacerować, napić się, odpocząć...
Jak mówiłem, pół Polski.
battery low, battery low
Przebiliśmy się do samego brzegu, buciory spakowaliśmy do plecaków, po czym ruszyli brzegiem, uzbrojeni w nasze wesołe buteleczki. Po parunastu minutach udało nam się znaleźć pusty kawałek plaży, gdzie zalegliśmy, racząc się specyfikiem i gadając chyba o wszystkim. Nastrój chwili sprawił, że trochę się między sobą otworzyliśmy. Nagle się okazało, że za kaskami, za skórzanymi kombinezonami kryją się zwykli ludzi, mierzący się z codziennością, z własnymi problemami i demonami. To był wyjątkowy moment, w zasadzie jeden z najlepszych na zlocie.
Być może też dlatego, że pamiętam go najlepiej.
polaków rozmowy w magicznej scenerii
Wróciliśmy i po drodze zaczepiliśmy o sklep, bo regeneracja była wymagana.
zestaw mistrza
Śpieszno nam było do ośrodka, bo mocna ekipa do siatkóweczki już czekała. Coroczny rytuał był grany i był jak zwykle dobry. Kubuś z Santosem wymiatali na poziomie nieosiągalnym dla pozostałej ekipy, acz czasem Mojżesz z Grubym zagrali tak, że nie było co zbierać. W zasadzie pykalibyśmy chyba do nocy, gdyby nie to, że miałem to pigwówkę i na przerwach piłem ją tak jak reszta piła piwa, czyli z gwinta i konkretnie. No przecież Sylwia mówiła, że to drink, no to jak drink było pite. W zasadzie byłoby ze mną krucho, ale Santos lojalnie ładował ze mną, a że byliśmy w przeciwnych drużynach, to osłabialiśmy swoje drużyny równomiernie. W końcu doszło do tego, że i Santos i ja zaczęliśmy grać gorzej od Jezusa, a to już jest naprawdę rockbottom siatkówki, w końcu Gruby nas obu z boiska wyjebał i tyle było.
Poszwendałem się jeszcze chwilę, po czym mnie zmogło. Za krótko spałem dzień wcześniej, zmęczenie, 'drink', nałożyło się. Poszedłem spać.
21 budzę się. Spałem ze 4 godzinki, obudziłem się jak młody bóg, tego mi było trzeba. Teraz za to głód mnie ściskał okrutnie. Zmontowaliśmy ekipę i ruszyliśmy w poszukiwaniu paszy. Trafił nam się przyjemniutki lokal, noc była nad wyraz ciepła, czekaliśmy na zamówione żarcie, znowu jest rewelacyjnie.
drużyna mistrzów, od lewej: Santos, Próżne Bóstwo, Rage, Mojżesz, Rav. oczywiście pigwa się lała nadal
W tym miejscu zaczyna się z górki. Walimy tą pigwę, potem leje się masa bimbru, film zaczyna mi zrywać. Pamiętam jak byłem nad wodą, jak sobie łaziłem, słuchałem muzyki, płyt chodnikowych też słuchałem, co stwierdziłem po siniakach i zadrapaniach znalezionych dzień później. Ogólnie resztę piątkowego wieczoru już spędziłem w swoim świecie. Znaczy musiało być fajnie bo obudziłem się w innym domku, cale stado nas tam leżało, upchani jak sardynki na jednym wyrze. Ból pleców mnie nie zdjął wcześniej chyba tylko dlatego, że byłem konkretnie znieczulony.

Sobota rano, wstaje i czuje, że albo teraz albo nigdy. Jeśli chcę iść znowu biegać, to muszę w tym momencie, póki jestem jeszcze pijany, bo na kacu się do dupy biega. Zerwałem się, przebrałem i gotowy do walki zacząłem kompletować drużynę. Zacząłem od Andiego, który sardynkował obok, acz tutaj bitwa była z góry przegrana.
śpij dobrze słodki książę
Udało się nawet zebrać drużynę, także wypadzik nad wodę rewelacyjny. Traskę jebnęliśmy naprawdę konkretną. Biegliśmy w parach, Gruby z Valdim, a ja z Kornim. Okazało się, że Korni biega tak jak jeździ gixem, czyli start, 110% mocy od samego początku, a potem się zobaczy. Musieliśmy robić sporo przerw, ze dwa razy wjebaliśmy się do lodowatego morza, ogólnie terapia szokowa jak ta lala, świetna zabawa.
śmigamy. oczywiście Korni wyrwał
Po powrocie śniadankujemy się (oczywiście jajówa od Grubego) i udajemy się nad wodę. Słońce zaczęło cudownie prażyć, pozbieraliśmy ekipę, milion kocyków, bimbrów, żelków, czipsów i co tylko się nam udało uzbierać. Wybraliśmy w miarę luźne miejsce i zalegliśmy na ładnych parę godzin. Znaczy nie próżnowaliśmy...
Andy, stary łobuz, rozegrał sprawę w swoim nikczemnym stylu. Najpierw dał Barbrze kubeczki do trzymania, a jak już nie miała się jak bronić, to przeszedł do gruntownego nawadniania.
Gruby ładuje baterie
Pogadaliśmy, pośmialiśmy, poodbijaliśmy piłeczkę i w zasadzie była sielanka. No może w jednym momencie trochę zrobiło się nieco zabawniej. Odbijaliśmy właśnie w kółeczku, a Andy kursował z drinami, kola z bimbrem. Jak to zwykle na zlotach bywa, bimbru było więcej niż koli, więc trzeba było przyjąć proporcje odpowiednie. Andy zrobił właśnie taką siekierę i podał Santosowi, mówiąc 'do dna'. To był oczywiście żart, tam było dobrze ponad setka bimbru z woltażem emerytalnym, to już nie w kij dmuchał. Andy był tak pewien, że żart jest zrozumiany, że jeszcze na odchodnym rzucił Santosowi, żeby podał dalej... a Santos mu oddał pusty kubeczek.
5 minut później...
zawodnik został usunięty z boiska, gramy dalej
Wszystko co piękne kiedyś się kończy. Bimbru zabrakło, głodni się zrobiliśmy, czas był wracać. Santosa musieliśmy odnieść do ośrodka, po drodze za to nas raczył utworami Dżemu. Ryczał okrutnie, ludzie się gapili, sielanka.
Personal Jesus
Po powrocie szybki ogar i lecimy na szamę. Knajpka z wczoraj przypadła nam do gustu i tam się skierowaliśmy. Każdy wziął burgera, nawet załapaliśmy się na stolik. Warto wspomnieć o jednej rzeczy, której nadal w swojej głowie nie przerobiłem i mam z tym trochę problem, bo oto Luk odebrał swojego burgera, wyjebał zawartość z bułki na talerz, wziął patyczki i zaczął to wpieprzać jak sushi... ja... nie wiem co powiedzieć.

Czas był najwyższy na lekkie wysprzęglanie. Ta pigwówka lała się okrutnie ostatnie 2 dni i trzeba było przystopować. Pozostała w zasadzie tylko jedna kwestia, bo Evela miała mieć jutro urodziny. Jutro w sumie dzień odjazdu, trzeba by tu jej coś dać już dziś. Na szybkiego podbiłem i w sklepie wziąłem musujące Asti, no ale przecież jeszcze trzeba by jej coś ładnego dać, coś niepowtarzalnego... [skrolowanie pokoju w poszukiwaniu prezentu, zogniskowanie wzroku na najebanym do nieprzytomności Santosie....]
- Panowie! Mam pomysł!
Najlepszego Evela! Mamy nadzieję, że prezent się podobał. Niski przebieg i nawet odzyskał przytomność przy wręczaniu i był bardzo szczęśliwy<3
Jak to zwykle bywa w soboty, impreza się rozkręcała, kiedy ja już mentalnie i fizycznie nastawiałem się odpoczynek i regeneracje. Położyłem się spać i dokładnie o 2 w nocy puściło mnie wszystko. Poczułem ból obitego ryja, łokcia, kolana i biodra i już dokładnie wiedziałem, którym uchem słuchałem płyt chodnikowych dzień wcześniej. Z tyłu głowy miałem siniaka, bo podobno próbowałem naśladować żonę Yaszcza i nie pocelowałem w schodek. Ogólnie czułem, że żyje, a jak już wstałem, to postanowiłem zobaczyć jak się kręci impreza. Z jednego domku dochodziło dudnienie, uznałem, że teraz tam jest parkiet taneczny. Wszedłem do środka... i wstąpiłem do piekła. Banda nawalonych ludzi skakała do disco polo, niektórzy nawet śpiewali i było widać, że znają słowa. Czy ja nadal śpię? Czy to rodzaj okrutnej kacowej halucynacji? Gdzie ja się kurwa znalazłem?
Wycofałem się kilka kroków, powolutku, żeby nikt nie widział, wróciłem do swojego domku, położyłem się do wyra i czekałem na nienadchodzący sen...

Rano pobudka, zdrowy, wypoczęty i z nieco zrytą banią. Miałem nadzieję, że to był sen, ale są nagrania, to się naprawdę wydarzyło. Zostałem zbrukany. Nic to, żyjemy dalej.
Gruby jak zwykle przy garach, pyszne śniadanko w drodze. Bez pośpiechu zjedliśmy, rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Urlop na poniedziałek jest. Myśleliśmy nad Mazurami i spokojnym piwkiem nad brzegiem jeziora, ale to jednak trochę za blisko. Do domu wracać nie chcieliśmy, nad morzem kolejny dzień zostawać też nie chcieliśmy. Były plany imprezy w Olsztynie u Jezusa, ale skrewił, także jeździliśmy palcem po mapie. Coś wymyślimy.
Okazało się, że Mojżesz pozbierał się rano i pojechał do domu. Ja nie wiem, chłop cały zlot siedział cichutko, pił umiarkowanie, nikomu nie wpierdolił, nie zgonował, nie rzygał bimbrem, nie zrobił żadnej sceny, no totalnie nic. To smutne jak miłość może zniszczyć dobrego chłopaka.
Napisałem mu sms, żeby dawał znać jak będzie stacji, to mi wziął i odpisał: 'stacja'. Ok.

Na spokojnie się spakowaliśmy, odpaliliśmy szpeje i ruszyliśmy. Uznaliśmy, że eSki nie dla nas, dlatego wycelowaliśmy w 91 i polecieliśmy do pierwszej stacji, którą uznamy za dostatecznie ładną. Padło na Tczew. Zalani, jakiś batonik, jakaś chemia z witaminkami i już lecimy dalej. Pogoda sprzyja, Gruby prowadzi, oraz mieliśmy wstępny cel. Lecieliśmy do Naszej miejscówki, w której to parę dni temu spędziliśmy 7 godzin. Mieliśmy ochotę na kolejne wiaderko z KFC, a i chcieliśmy zobaczyć jak sobie stacja radzi.
Mieliśmy może 5 km do celu, kiedy autka z przeciwka zaczęły nam mrugać długimi, a serce zabiło mocniej, bo ile mogą mieć na tym zadupiu patroli drogówki? Była duża szansa, że trafimy na znajomych panów i nawet zamierzałem się zatrzymać i przywitać. Dobiliśmy do miejsca suszenia, znajoma nieoznakowana beta się ukazała, ale niestety to była inna obsada. No szkoda, nie można mieć wszystkiego.
Dobiliśmy do naszej miejscówki, pośmialiśmy z nadal nieczynnej stacji, wzięliśmy kubełek i w zasadzie wszystko było fajnie, póki nie wziąłem telefonu. 3 informacje:

Pierwsza spoko - Mojżesz melduje się w domku.
Druga okazała się zdjęciem od Andiego, dość wyjątkowym...
co kurwa?!
Trzecie to info od Kacka, że Andy spotkał się z lewoskrętem.

I jest ciężka konsterna. Jesteśmy już prawie 200 kilometrów, zawracać nie ma sensu, nasza obecność nikomu nie pomoże. Decydujemy się jechać i zatrzymywać co jakiś czas, żeby sprawdzać info. Ruszamy i sprawdzamy
- Andiego zabrała karetka, był przytomny, moto do kasacji
- Andiego badają na wszystkie strony, jest mocno potłuczony, ale chyba będzie dobrze
- Andiego wypuszczają ze szpitala
- Andiego widziano jak chleje browar w knajpie, do której prawie wpadł przez okno po dzwonie
Odetchnęliśmy.

Dla zainteresowanych dodam jeszcze, że oczywiście był badany alkomatem i miał 0, kierownik puszki przyznał się do winy i przyjął mandat. Jedni mówią, że w nocy za długo balował i nie wypoczął odpowiednio przed jazdą, przez co miał spóźnione reakcje. Inni mówią, że kierownik puszki, ostro wkurwiony staniem w korku, zerwał się gwałtownie z manewrem w tym idealnie krytycznym momencie, kiedy Andy mógł już tylko otworzyć szerzej oczy i dobrze wyjść z progu. Wersji jest wiele, lecz ja osobiście uważam, że człowiek, który nie przepuścił żadnego polskiego koncertu Mike Oldfielda czy Rogera Watersa, człowieka który ma w domu rockowe białe kruki, selfiki z największymi gwiazdami rocka naszych czasów... on po prostu został srogo ukarany, za to że się w nocy skurwił, słuchając disco polo. Zostaje przy swoim zdaniu.
gdyby kózka disco polo nie słuchała, to by gixa nie rozjebała
Tak byliśmy zaaferowani sytuacją, że trasę lecieliśmy na lekkim autopilocie. Minęliśmy Bydgoszcz i właśnie mijaliśmy Gniezno, kiedy padł pomysł, co by zrobić niespodziankę Poznańskiej Gnidzie, ale ten ostatnio sprokurował zamach na własną żonę, źle montując schodki w przyczepie kempingowej, niestety żona zdała test na refleks, więc skończyło się tylko złamaniu nogi. Bujali się właśnie po szpitalach, także wycieczka na marne. Z Gniezna do Jarocina, potem Krotoszyn i tu zaczyna się śliczny odcinek aż do samej Trzebnicy. Podpina nam się trzecie moto i leci ładnie w formacji, a trzeba przyznać, że Gruby niesiony fajnym klimatem okolicy, nieco mocniej odkręcał i w zakrętach nawet się już trochę przechylaliśmy.
W Trzebnicy wbijamy na S5 i po chwili jesteśmy już w miejscu docelowym. Bo widzicie, ja wam specjalnie o jednej sprawie nie powiedziałem, mianowicie w sobotę popołudniu niespodziewanie odwiedziła nas Madziula na swoim czarnym GSie. Szwendała się po Polsce i akurat ją tu przywiało. Andy oczywiście z miejsca wysprzątał i udostępnił jej swoje wyro, sam idąc spać u kogoś w nogach. Prawdziwy rycerz, tylko wziął i rozjebał konia na lewoskręcie. W każdym razie Madziula swoimi niespodzienkowanymi odwiedzinami zasiała nam w głowach wizje zwrotnych odwiedzin niespodziankowych. To właśnie robiliśmy, tu właśnie się zameldowaliśmy.
Wrocław.
Betaszka nie mogła na zlot, więc kawałeczek zlotu przyjechał do Betaszki
Niespodzianka się udała, acz jak to z Betaszką bywa, nie na 100%, bo ona zawsze w serduszku czuje, jak ktoś do niej przez Polskę przemierza.
Dostaliśmy oczywiście najlepszy pokój, dostaliśmy oczywiście 'pierwsze w kombi', wszystko było jak należy. Pozbieraliśmy się trochę do kupy i udaliśmy się na miasto i to we czwórkę, bo nawet Wit dał się wyciągnąć. Trochę spacerem, trochę tramwajem. Pogoda dopisywała. Udaliśmy się na nasyp, do Gruzina. Dostaliśmy wyśmienite jedzonko, spłukaliśmy to wszystko doskonałym gruzińskim czerwonym, było spokojnie, serdecznie i leniwie. Idealny wieczór, w sam raz po zlotowych szaleństwach.
pychotka
Bez pośpiechu wstaliśmy rano, Gruby wziął się naturalnie za śniadanie, a ja za moją ulubioną wrocławską rozrywkę (z wyłączeniem chlania Tekili na Nasypie), czyli granie w lotki z Witem. Nigdy z Witem nie wygrałem i obstawiałem, że jeszcze długo się to nie zmieni. Graliśmy w 170 i zbierałem baty w każdej kolejnej rozgrywce, ale to było tylko uśpienie czujności, bo oto mam do końca 72 i dzieje się rzecz niesłychana. Rzucam 20, po chwili drugie 20, by trzecim rzutem zaliczyć podwójne 16, co zakończyło grę. Ustanowiłem swój życiowy rekord, robiąc 170 w dziewięciu rzutach (da się w trzech) i pokonałem Wita.
świat już nigdy nie będzie taki sam
Jadłem właśnie śniadanie, pławiąc się przy okazji w samozadowoleniu, kiedy okazało się, że Gruby też raz Wita pokonał. Nie powiem, trochę mnie to ubodło, bo sprawiło, że mój wyczyn przestał być tak wyjątkowy. W każdym razie po tej rozgrywce Wit uznał, że czas najwyższy zacząć rzucać lotki w stronę tarczy i kolejną rozgrywkę skończył w 4 rzutach. Niby śmieszkowanie się skończyło, ale ta jedna wygrana jest już faktem i nie zostanie zapomniana nigdy. Nigdy.
Betaszka zdradziła, że po naszym wyjeździe Wit w te pędy rzucił się do sąsiada, trenować. W jakiś sposób robi mi to cieplej na serduszku.
Legendarna Foka w tle, a pod zderzakiem cieć, który dzielnie pilnował motków

Lokowanie produktu - jak we Wrocku, to kima tylko tu
Opuściliśmy Wrocław wypoczęci i w doskonałych nastrojach. A4 w ogóle nie wchodziła w rachubę, wycelowaliśmy w 94. Początek to była jakaś masakra. Ciąg zabudowanej, skrzyżowań ze światłami i korków i nie mówię tu o kilku kilometrach, ale całym, zasranym ciągu.
Myśleliśmy to samo, bo na stacji powiedziałem tylko - nadal lepiej niż A4 - a Gruby tylko przytaknął znad pistoletu.
Szczęśliwie sytuacja za Brzegiem się poprawiła, a do Opola leciało się już zajebiście. Potem były Strzelce, Pyskowice i wreszcie Wieszowa. Tu był ostatni wspólny postój.
Na rogatkach Bytomia, jedyna słuszna stacja
Zrobiliśmy sobie krótką przerwę, jakiś batonik, jakaś chemia. W tym miejscu Gruby przeskakiwał na 78, aby objechać Śląsk od góry, a potem malowniczą tranzytową dobić do Jędrzejowa, skąd siódemka zabierała go do Radomia, a dalej to już każdy wie. Pożegnaliśmy się, objeżdżając jeszcze wspólnie rondo i dalej każdy sam. Wbiłem do Bytomia, który po chwili okazał się Zabrzem, a potem znów Bytomiem. Dam głowę, te miasta na Śląsku to mają między sobą relacje niczym rodzeństwa w południowych stanach Hameryki.
Wpadłem do centrum Bytomia i w tym miejscu trafiła mnie ostatnia niespodzianka tego wyjazdu. Znalazłem się w miejscu narodzin 79tki. To nasunęło mi pewną myśl i jestem pewien, że pewnego dnia tu o tym przeczytacie. W każdym razie przeskoczyłem na 79tke, potem kawałeczek A4 i w Alwerni zjechałem na moje ziemie. Ostatnie metry i stoję w garażu. Chwilę później spadł deszcz i padał cały kolejny tydzień.
jak zaczął tak skończył
Było miodnie. Ani kropli deszczu na Arrakis... wróć. Ani kropli deszczu w trasie, ani kropli deszczu na samym zlocie, a mimo to wszystko miałem mokre, bo się co chwile najebany do morza ładowałem. Wyjazd pełen niespodzianek, tych miłych i tych mniej miłych. 7 godzinna impreza na Orlenie była świetna. Uśmialiśmy się do łez (haha, gixer nie odpala, haha, będziesz pchał grubasie!) i w zasadzie bardziej się to zalicza na plus, szczególnie, że jeszcze będziemy się ganiać z Orlenem i być może zabawy będzie ciąg dalszy. Nastrój trochę psuje pomysł Andiego, aby bawić się w Małysza, ale w sumie i tutaj skończyło się dobrze. Nic sobie nie połamał i teraz na dodatek codziennie bombarduje nas fotkami z kolejnych malowniczych miejsc, gdzie spędza swoje L4. Życzymy mu szybkiego powrotu do zdrowia, umiarkowanej walki z ubezpieczycielem i ładnego Panigale na mecie. O.
Zlot tym razem na remis, ale ze wskazaniem na nas!