środa, 9 stycznia 2019

nieMOTO - Szwagrowa wciąga i niech żyje Ukraina

Parę minut po piątej, właśnie zajechał pociąg relacji praca-dom. Podstawili nam modernizowany EN57, zwany przez nas znawców i bywalców jako Turbokibel. Zapakowałem się do pierwszego przedziału, zaraz przy miejscu dla konduktora. Chwile później za oknem zamajaczyła Szwagrowa, żona Szwgra znaczy, która mnie wypatrzyła i ze zgrozą stwierdziła, że i ja ją wypatrzyłem, więc niestety musiała biedna siąść koło mnie. Przywitała mnie jak zwykle, czyli zjebała za wybranie gównianego miejsca. Broniłem się, że to jest najlepsze miejsce, bo można kopytka wyciągnąć, ale Szwagrowa z zasady miała 'higher ground', a wszyscy wiemy jak to się dla Anakina skończyło.
 
Siadła, umościła się, a następnie zaczęła mnie powoli zabijać.
Zima jest, dużo pracy było, do tego byłem chory. Najpierw nie było czasu, a potem nie było opcji na treningi. W zasadzie nie ma znaczenia samo wyjaśnienie, faktem jest, że 90 kilo sadła jest i głodówka się rozpoczęła. Wieczorem to już tylko mogłem zjeść marchewkę.
Franca wytargała burgera z kurczaczkiem z maka.
I fryteczki.
- chcesz?
Przez zaciśnięte zęby odparłem, że nie bo dieta. Przyjęła do wiadomości i tym razem już z najprawdziwszą przyjemnością w głosie i oczach spytała ponownie.
- a może jednak się skusisz?
Zaprzeczyłem tak energicznie, że rozchlapało po przedziale moją rozpacz. Marchewka, w domu czeka pyszna marchewka. Wytrzymasz byku.
Już miała się zabrać za wciąganie, ale wtedy spojrzała na swoją siatkę, w której leżało coś zawinięte w folie aluminiową. Wyszło, że Szwagier ma tu w Krakowie swojego ulubionego kebaba i żona mu wiozła przysmak. Spryciula ułożyła na rozgrzanym do czerwoności pociągowym grzejniku i w poczuciu dobrze wypełnionego małżeńskiego obowiązku zabrała się za burgera.
 
Pierwszy gryz, niesamowity zapach niesie się po przedziale.
Dobra jebał, zjem dwie marchewki.
 
Kolejny gryz, widzę jak od kurczaka delikatnie odchodzi panierka, przez łzy widzę jak po bułce łagodnie rozlewa się sos.
No ile mogę dostać za uduszenie Szwagrowej w afekcie? Na pewno niewiele.
 
Wbiłem wzrok w knigę, przestałem oddychać, żeby nie czuć. Trwało to wieczność, kiedy śmierć przez uduszenie wcale nie była taką złą opcją.
Skończyła żreć burgera, wyjęła frytki i oczywiście z tą dziecinną i nieskrywaną radością mnie poczęstowała.
Koniec z prezentami dla Szwagrowej pod choinkę do odwołania.
Wyjęła keczup, otworzyła tylko tylko i zaczęła jeść jedną frytkę po drugiej, na każdą wyciskając odrobinę keczupu.
Właśnie się zastanawiałem, czy 147 uderzeń knigą da się podciągnąć pod nieszczęśliwy wypadek, kiedy do przedziału wpadła konduktorka, moja ulubiona. Kawał baby, zawsze szykownie odstawiona i zawsze skora do żartów. Już od drzwi z ryłem do Szwagrowej, że tu takie zapachy się niosą, że to jest karane, aby kurtkę zdjęła i już była przy drzwiach, pytając każdego wchodzącego, czy to on jest tym oczekiwanym pasażerem ze spóźnionego Tarnowa. Grzecznie każdego pytała, a kiedy w końcu ten spóźniony się pojawił, to krzyknęła odjazd, a potem go niemiłosiernie zjebała, bo przecież wiadomo, że to jego wina, że ten z Tarnowa się spóźnił.
Miłość do PKP wróciła, choć nadal czułem niesmak po ostatniej podłej zdradzie, kiedy to oszukali mnie i pojechałem do Baranówki.

Ruszyliśmy, a Szwagrowa skończyła frytki, także wszystko miało się ku lepszemu, kiedy to do przedziału wpadł typ z wielką walizką i od progu, zionąć przetrawionym alkoholem, krzyczał coś o bilecie do Krzeszowic. Krzyczał z cudowną mieszanką polskiego, rosyjskiego i angielskiego, co mówiło, że to musi być Ukrainiec, a robił to tak radośnie i stanowczo, że aż przygasił konduktorkę, która go wyjątkowo nie zjebała.
Kupił bilet, zapłacił dodatek konduktorski i chyba to właśnie go zdziwiło. Zasób słów polskich mu się wyczerpał, a bardzo chciał wiedzieć skąd taka cena, konduktora za to, niebywale doświadczona w zjebywaniu, jednak umiała zjebywać tylko po polsku. Impas.
Wyjaśniłem typowi po angielsku skąd różnica w cenie. Ucieszył się bardzo z nawiązania kontaktu, podziękował za informacje i przycupnął sobie obok, zagadując do konduktorki, która nic nie rozumiała, ale chyba mu to nie przeszkadzało.
Chwile później wbija kolejny typ, równie radosny i kupuje bilet do Oświęcimia chyba, w każdym razie konduktorka mu krzyczy 14 ziko, a on jej daje 2 złote i 2 dolary. Z uśmiechem oczywiście. Ten natomiast nichuj po polsku i angielsku, ale szybko włącza się ten drugi, bo on chce pomóc. Teraz jeden ciśnie konduktorce po rusku i wciska jej dwa dolce, a drugi jej to tłumaczy na angielski, obaj uśmiechnięci. Konduktorka siadła i złapała się za głowę, niedawno zjebany pasażer śmieje się z bezpiecznej odległości. Cudowna scenka.
Wbiłem w środek, odliczyłem z monet 12 brakujących złotych i dorzuciłem typowi do biletu. W zamian dostałem dwa dolce i uśmiech wdzięczności, taki prawdziwy. Nadal uważam, że zrobiłem zajebisty dil. Typ złapał bilet i poszedł, machając mi na do widzenia. W tej chwili podbija konduktorka i prosi, co by gościa wykierować na Krzeszowice, w razie gdyby nie wróciła na czas z obchodu. Ja wysiadam stacje wcześniej, ale Szwagrowa wali w opór, więc zgadzamy się pomóc.

Typ w tym czasie odpala z komórki disco z pełną mocą i chyba bawi się dobrze. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo zwykle mnie takie akcje wkurwiają, ale ten ziomek tutaj po prostu był uśmiechnięty i on przebijał się przez życie z taką niesamowitą pogodą ducha. Było w tym coś budującego, tym bardziej, że kawałek disco się skończył i poszedł kawałek z gitarą i jakimś ziomem śpiewającym po rusku. Podobało mi się. Dawno tak dobrze pociągiem nie wracałem.

Muzyka się skończyła, gość się ogarnął i wstał. Patrzę co on robi, a ten pyka fotki pociągu. Konduktorka akurat wróciła, a ten do niej, żeby sobie z nim fotkę zrobiła. Ta mu po polsku, że jej nie wolno, bo w pracy, ten jej po angielsku, żeby się uśmiechnęła i dalej wali foty. Wspomniałem, że typ lekko ucieplony, ale nie dodałem, że zamiast nosa miał zgniecionego kalafiora z przesunięciem, ale coś w jego sposobie bycia sprawiało, że i tak był sympatyczny. W końcu podbił do nas i zagaił rozmowę. Nie mógł się nadziwić jaki to piękny i nowoczesny pociąg. Spojrzeliśmy na gościa jak na wariata, wszak jechaliśmy kiblem, odnowionym, bo odnowionym, ale tu na trasie zwykle szynobusy są. Wyjaśnił, że u nich pociągi są tragiczne. Zaczął mówić dalej, okazało się, że wraca z Bożego Narodzenia, co w kalendarzu juliańskim było 7 stycznia. Jedzie z Kijowa już 17 godzin, do pracy w Krzeszowicach. Robi na budowie u jednego polaka. Zaczął chwalić swojego szefa, opowiadał jak ten po miesiącu pracy do niego podszedł, pochwalił go za dobrą pracę i dodał, że widzi jego fachowość, więc go awansuje. Rzucił kwotę ile zarabia i nie były to marne grosze. Bardzo pozytywna wiadomość. Potem dodał, że ten sam szef mu tłumaczył, że z takim fachem w rękach i z językiem angielskim z pocałowaniem go wezmą do pracy na zachodzie za znacznie lepsze pieniądze. Tak, nie przesłyszeliście się, gdzieś tam w Krzeszowicach jest budowlaniec, który zatrudnia Ukraińca, uczciwie mu płaci i jeszcze mu radzi jak sobie lepiej poradzić w życiu. Nadal sobie pluje w brodę, że nie wziąłem namiarów. Od roku szukam ludzi do rozbiórki dachu, a to był chyba właśnie ten ziom.

Flaszkę zaczął wyciągać dopiero gdzieś pod Zabierzowem i pierwsze co zrobił to zupełnie szczerze i z uśmiechem poczęstował konduktorkę. Wzruszył mnie tym do głębi. Na picie było już za późno, musiałem odmówić. Szwagrowej lekko oczy zaświeciły, ale była na misji dostarczenia kebaba mężowi, więc też obeszła się smakiem. Kolega sam pić nie chciał, więc zamiast flaszki wyjął termos herbaty, z dumą dodał, że to jeszcze z Ukrainy, po czym oczywiście poczęstował konduktorkę.

To był moment, kiedy zajechaliśmy na moją stację. Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym wysiadłem, widząc jeszcze na odchodnym jak Szwagrowa szybkim komunikatem gasi rodzące się zapędy naszego bohatera. Z uśmiechem na ustach ruszyłem przez zaspy, do domu.

wtorek, 8 stycznia 2019

nieMOTO - Konduktorzy to źli ludzie

Konduktorzy to źli ludzie.
No dobra, może trochę przesadzam i pewnie skupiam się tylko na tych negatywnych akcjach, jak na przykład wtedy co mnie jeden nie obudził i pojechałem sobie najebany do Trzebini. Albo jak ten jeden chwiej wczoraj, co mi sprawdził bilet i nie powiedział, że siedzę nie w tym w pociągu co trzeba.

Jak do tego doszło, można zadać sobie takie pytanie. No cóż, miałem dużo czasu na rozmyślania. Była 18, pizgało niemiłosiernie, a ja byłem w jakiejś Baranówce, gdzie psy już nawet dupą nie szczekają. Przechadzałem się po peronie, kopiąc od czasu do czasu kawałki lodu. Miałem 45 minut do pociągu powrotnego, mogłem analizować do woli.

Zaczęło się od lekarza, takie od bólu pleców. Kontrolna wizyta, w sensie czy dalej boli. Znowu usłyszałem, że sukcesem jest, że nie boli bardziej. Dostałem też nowe prochy, co w sumie zawsze jest fajne.

No dobra, ale co ma lekarz do złego pociągu, spytacie. Ano ma, dużo, bo lekarz nie przyjmuje na dworcu, tylko na ulicy Wpizdu, a stąd trzeba się dostać na dworzec, a jak tramwaj zajeżdża w krytycznym momencie to czas myślenia się kończy, zaczyna się czas działania. Trzeba być szybkim i bezwzględnym, trzeba biec co sił w nogach, trzeba wdrapać się na peron po schodach, trzeba zaciskać zęby z powodu palących mięśni w łydkach, trzeba jeszcze przyspieszyć, bo oto 20 metrów dalej konduktor już ma w ryju gwizdek i nabiera powietrza, już już rusza. Trzeba wskoczyć do pociągu w ostatniej chwili, przemknąć obok konduktora niczym ninja, no a potem nie stracić przytomności z nagłego wysiłku. Wtedy pozostaje już tylko winszowanie sobie wspaniałych umiejętności połączonych z zimną krwą, znalezienie miejsca siedzącego i zatopieniu się w knidze.

Teraz jak o tym myślę, to sygnałów było wiele. Po pierwsze rozkład się zmienił i pociągu o 17.30 już nie było, był za to o 17.10. Druga sprawa to nazwa pociągu. Tutaj niespodzianka, bo wyobraźcie sobie, że Wodzisław Śląski to nie to samo co Ostrowiec Świętokrzyski. Sam to odkryłem.
Podejrzana też była szybkość samego pociągu. Pędził jak dziki, gdzie powinien się turlać powoli. Poza tym za oknem było jakoś inaczej, ale jest zima, syf na oknie, syf za oknem, syf wszędzie, kniga ciekawsza. Wreszcie gnida konduktor i te ich głupie maszynki, co to chyba tylko świecą tym czerwonym światełkiem w bilet tak dla hecy, a w ogóle nic nie sprawdzają, a jak już wziął mój bilet ten kondutkor, ta niecnota i podpisał się w miejscu, gdzie jak byk stało, że ten bilet jest ważny na trasie Kraków-Rudawa, a nie Kraków-Ostrowiec Świętokrzyski, no to już było za wiele dla mojej przebiegłości i spostrzegawczości.
Podejrzenia dopiero zaczęły się nasilać jak zgodnie z rozkładem zatrzymaliśmy się na stacji Kraków Biznes Park, ale z jakiegoś powodu spiker nazwał ją Baranówka, a biurowce zostały wyburzone i w zamian zostały usypane wały. Ciekawe.

Powrotny się nie spóźnił. Tym razem kondutkor bez obciny skasował mnie na hajs za odpowiedni bilet i nawet uprzejmie mnie wyśmiał jak sprawę wyłuszczyłem.
W domu byłem w okolicah 21. Fajna impreza, polecam.