poniedziałek, 14 marca 2022

NIEMOTO - Pan Paweł górach

 Samoobudzenie nastąpiło o 4:50.

Nakarmiłem zwierzynę, ogarnąłem się nieco, spakowałem dzień wcześniej przygotowany prowiant, robiąc w tym czasie zapasy herbaty do trzech termosów mojej córy. Wydawało mi się, że szybko się zbiorę, ale dom opuściłem dopiero koło 5:30. W sumie pierwszy raz szykowałem na taki wypad, więc nico zeszło.

Koło 6 ciąłem już Zakopianką, muza wchodziła elegancko, nawigacja kierowała, a ja radośnie oczekiwałem tego jakże potrzebnego resetu.

7.20 zostałem wyrwany z błogiego stanu, bo oto drogę zastawił mi góral, w sensie wyskoczył przed maskę, wymuszając hamowanie, a skoro już zupełnie bez powodu zahamowałem, to mnie uprzejmie i absolutnie nienachalnie zaczął kierować na swój parking, oddalony zaledwie półtorej kilometra od miejsca docelowego, gdzie również znajduje się parking.

Jak ja kurwa nie znoszę górali, już od czasu ich kolaboracji z Niemcem. Pewnie dalej kombinują i nowe Lidle stają na preferencyjnych warunkach.

Przepchnąłem się obok nienachalnego i pojechałem dalej, by po chwili stanąć u celu, Siwa Polana.

zapowiada się zacnie

Czym prędzej się ubrałem, odstałem swoje w dość krótkiej kolejce po bilet i w końcu wbiłem na szlak. Było rześko, było rano i było tak zajebiście, że nie przeszkadzały mi nawet tłumy ludzi, zresztą wygłuszyłem ich muzyką. Jest fajnie.

cudownie

Przejście Doliny Chochołowskiej zajęło mi coś koło godziny i przy schronisku zrobiłem sobie pierwszy postój. Stanąłem przed wejściem, usłyszałem jak pani Irenka wykrzykuje kolejne numerki do odbioru żarcia i nawet misiowy żart z kiblem nie pomógł. Wizja wyładowanej baterii była zbyt duża, przysiadłem gdzieś na ławeczce, zjadłem pierwszą kanapkę i pogapiłem się w mapę.

tymi szczytami dziś będzie grane

Najadły się, napiły... ruszyłem na pierwsze podejście i tu zaliczyłem pierwszą wtopę, wynikającą z braku doświadczenia. Miałem na sobie bieliznę z morświna, na to cieplutka bluza i na to kurteczka. Działało doskonale na -14 po płaskim, zadziałało niedoskonale na wysiłkowym podejściu, gdzie w pewnym momencie dosięgnęło mnie słońce. Po prostu zapomniałem się rozebrać. Na pierwszy szczyt wdrapałem się mokry.

tak, wiem :)

dalej szczytami <3

Uzupełniłem braki w płynach i choć słoneczko prażyło pięknie, to już rozebrać się nie mogłem. No trudno, wiedza na przyszłość. Radośnie pomaszerowałem przed siebie, z nieco większym uśmiechem, bo w tym miejscu sporo ludzi zostało.

Muzyczka gra, ręce w kieszeniach, słoneczko świeci cudownie, po chwili stanąłem na kolejnym szczycie.

drugie szczytowanie tego dnia

widoczność bajeczna

 W tym miejscu sytuacja zaczyna robić się fajna. W zasadzie nie wiedziałem gdzie dalej chcę iść, nie wiedziałem, czy zagrożenia lawinowe nie wyłączą szlaków (jeden taki właśnie miałem mijać) i czy przypadkiem nie będę musiał za chwilę zawrócić i iść do auta tą samą drogą, ale o to przed sobą miałem drogowskaz pół godziny na Wołowiec i jednocześnie sam szczyt był wprost przede mną. Po prostu pół godziny wyrypy, mapa mówiła o 200m różnicy. No przecież.

Zaraz tam będę szczytował
 

Dziarsko zacząłem się wdrapywać, momentami płuc zaczynało brakować, wszystko było wprost idealnie, nawet wiaterek się wzmógł i zaczął smagać pysk, w końcu poczułem, że jestem w górach w zimie. Jakieś 20 minut później stanąłem na szczycie.

dupa wołowa

Na szczycie wiało mocno, więc poszukałem jakiejś szczelinki, gdzie mógłbym się schować, zjeść i odpocząć. Wylądowałem w szczelinie z dwoma zaprawionymi w boju kolegami, którzy właśnie nastawiali palnik i topili śnieg na zupkę. Pogadaliśmy chwilę, rozpytałem o dalszą trasę. Ogólnie nie potrafili nic powiedzieć, poza tym, że dalsze zejścia do doliny nie mają aż takich zagrożeń lawinowych, jedynie może być problem z brakiem wyznaczonej trasy, możliwe, że będzie potrzebne torowanie, zresztą dwie grupy ruszyły w tym kierunku, więc jak spotkam zawróconych, to będę wiedział.

Nie powiedzieli absolutnie niczego, co mogłoby zadziałać przeciw. Pogoda bajeczna, sił sporo, oraz fakt, że przegapiłem jeden istotny punkt, o którym później. Najadły się napiły...

Ręce w kieszeniach, słoneczko świeci, wiaterek wieje, widoki cudowne, idese... Nawet nie wiem kiedy, ciężko mi ocenić moment, w którym ręce wyjąłem z kieszeni, kiedy nagle przestało być tak zabawnie. Ścieżka zrobiła się bardzo wąska, momentami miała niespełna metr wszystkiego, w paru miejscach był po prostu lód, z obu stron daleko w dół, w paru miejscach wręcz w pionie, raczki już nie zawsze idealnie działały, zaczęło się robić naprawdę ciekawie. Zaczęło mnie to fascynować, ale jednocześnie jestem w górach, trochę pokory jednak trzeba mieć. Brałem pod uwagę powrót, ale z przodu zamajaczyła mi ekipa. Dogoniłem ich dość szybko i szybko oceniłem. Prowadzący szedł w rakach, ale dwóch pozostałych w raczkach, a skoro oni idą, znaczy, że ja też mogę. Przywitałem się zagadałem i już po chwili szliśmy we czterech, wszyscy wzajemnie się ubezpieczając.

jak na filmie

Nie przeszliśmy nawet 100 metrów, kiedy gdzieś obok usłyszeliśmy nawoływanie. Po chwili na jednej ściance znaleźliśmy dziewczynę. Źle wybrała trasę, szła sama, zablokowała się i dopadło ją małe przerażenie. W sumie nie wiem jak długo tam stała. Trochę spadliśmy jej z nieba, choć nie wiem czy takie określenie tu pasuje. Z naszą pomocą poszło łatwo, po pierwsze opanowała to obezwładniające przerażenie, które odbiera siłę, po drugie miała kogoś do pomoc, kogoś kto był obok i umiał podpowiedzieć, jak dobierać kolejne ruchy. W takich chwilach bardzo ważne jest mieć kogoś obok. Skrajną głupotą jest wybierać się w góry samemu, koleżanka bardzo nierozważnie postąpiła, ja bym na przykład nigdy w życiu sam w góry nie poszedł, przecież nie jest głupi :]

Ekipa nam się powiększyła, teraz było nas pięcioro. Moją uwagę przykuł jeden z ziomów, który szybko przypadł mi do gustu. Znaczy wiecie, nagle zrobiło się niebezpiecznie, nagle jakaś dziewczyna wisi na ściance, bo źle trasę wybrała, powinienem się denerwować, a tak naprawdę zastanawiam się, czy będzie na miejscu, jeśli teraz z radości zacznę się masturbować. No i teraz znajduje typa, który tak jak i ja ma tylko raczki, za to tam gdzie jedni operują na rakach i z czekanem, to on tam trzyma ręce w kieszeni i jeszcze sobie pogwizduje. Skakał sobie po tych skałkach jak kozica, kondycyjnie przeskakiwał nasz wszystkich o dwie klasy, absolutnie nic go nie ruszało. Okazało się, że zawodowy żołnierz, do tego saper. Szanuję.

Przebrnęliśmy przez najtrudniejszy odcinek i doszliśmy do Dziurawej Przełęczy. Zeszliśmy jakieś 200 metrów niżej.

jak coś, to focie na tinda mam, bo co to za konto bez zdjęcia w górach

Z przełęczy nadal było ciężko, ale tutaj wyszło, że nasza koleżanka, Agnieszka, wcale jakimś cieniasem nie jest. Okazało się, że jest bardzo doświadczona, ma złażone Tatry na wszystkie możliwe sposoby i ogólnie przez połowę drogi nie mogła sobie wybaczyć tej głupoty. Szli we trójkę, dwójka na chwilę została, ona poszła sama jeszcze kawałek dalej i ten kawałek wystarczył. Zdarza się. Z przełęczy doszliśmy na Łopatę i tu znowu zrobiło się łatwiej. Koleżanka poszła do przodu, twierdząc, że zaraz ją i tak dogonimy, ja natomiast zostałem z chłopakami. Na spokojnie zjedliśmy, Saper wyciągnął browara, którego wypiliśmy na czterech, oglądając sobie z daleka widoczny pożar apartamentowca w Zakopanem. Znaczy tylko dym, ale konkretna chmurka była. W tym miejscu okazało się, że chłopaki są z Opoczna, gdzie jest sporo składowisk starych opon i podobno kwartał bez samozapłonu na jakimś składowisku, to kwartał stracony.

Łopata, na pierwszym planie Agnieszka i Saper

Ruszyliśmy dalej i do jest właśnie ten moment, o którym miałem wspomnieć później i który miał mieć daleko idące konsekwencje, otóż nie przyjrzałem się mapie wnikliwie i nie zauważyłem, że przed samym Jarząbczym (2137m) jest zejście na Niską Przełęcz (1823m) i z Niskiej przełęczy na Jarząbczy jest coś może z 500m. To sobie możecie policzyć nachylenie. Kręciło mi się w głowie, jak na to patrzyłem. Ale kurwa zajebiście!


przyjrzyjcie się dobrze, tam widać człowieka na podejściu, niech to da skalę

Rozpoczęliśmy atak. Z początku było spoko, ale najpierw płuca, a potem mięśnie zaczęły dawać o sobie znać, oraz w tym miejscu okazało się, że są raczki i są raczki. Ja swoje chujciwdupe raczki kupiłem na allegro i gdzieś za Wołowcem pękło mi tylne mocowanie na lewym bucie, natomiast pozostali dwaj koledzy mieli raczki wybierane przez ich doświadczonego kolegę-przewodnika. Z początku nie był to problem, ale po jakichś stu metrach ślizgania się na podejściu zacząłem to odczuwać.

A potem było TO miejsce. Niespełna 20 metrów oblodzonego odcinka, gdzie nie mogłem się wbić swoimi raczkami i ciągle się ześlizgiwałem. Nie jest to miłe uczucie na takiej górce, bo gdybym złapał szybkość, to mógłbym sobie naprawdę daleko pojechać. To był lód, nie mogłem się zaczepić rękoma, raczki, choć biłem mocno czubami, ciągle gubiły przyczepność, zmęczenie ogromne, to był naprawdę konkretny moment i już czułem, że wchodzę na ten straceńczy etap, gdzie u mnie objawia się to rozbawieniem.Szczęśliwie w tej chwili szedłem jako drugi, a przewodnik był zaraz za mną. Szybko wypiął czekan i mi podał. Ręce nie były zmęczone, więc te 20 metrów lodu pokonałem na kolanach, podciągając się w zasadzie na samych rękach. Straceńcze rozbawienie ustąpiło klasycznemu 'o kurwa, o kurwa, ale fajnie, ale jestem głupi, ale fajnie, o kurwa o kurwa, mam gwiazdki przed oczyma, ale fajnie...'

Do szczytu nadal było z 200 metrów, a podejście po lodzie było okrutnym wydatkiem energetycznym. Z początku robiłem 5 kroków i przerwę, potem 3 kroki i przerwę, by potem już po prostu robić jeden krok i przerwę. Pod koniec był ten wykurwisty moment, gdzie do szczytu miałem może 15-20 metrów, widziałem tam Sapera, który nawet się kurwa nie zmęczył. 15 metrów, niby na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie prawdziwa przepaść, nieosiągalny cel. Każdy jeden krok, to był tytaniczny wysiłek, ależ to jest cudowne i zgubne uczucie. Wlazłem tam w końcu, zbiłem pionę z Saperem, znalazłem skałkę do ukrycia i tam w końcu siadłem i zacząłem wracać do rzeczywistości. To było coś!

<3

Tu się rozdzielaliśmy. Chłopaki postanowili zdobyć jeszcze Jakubinę, a my z Agnieszką uznaliśmy, że czas na powrót. Pożegnaliśmy się ciepło i ruszyliśmy w swoją stronę. Nadal byłem słaby i każdy krok sprawiał trudność, ale twardo do przodu. Po chwili byliśmy na Kończystym.

rozpoczynamy schodzenie

Przerwa na Kończystym była tą przerwą, której potrzebowałem. Zjadłem kolejną kanapkę, odzyskałem nieco sił, więc na zejściu mogłem się już w pełni skupić na napierdalających kolanach. Szło nam to nad wyraz dobrze i już po chwili byliśmy 300 metrów niżej.

ostatni szczyt dzisiejszego dnia

Na Trzydniowiańskim zrobiliśmy ostatnią przerwę, zeżarłem ostatnie zapasy i ruszyliśmy w dół. Okazało się strasznie stromo i ślisko, a zerwane tyle mocowanie raczka nie pomogło, acz w sumie jestem z siebie nawet dumny, bo na plecy wyjebałem się tylko raz, no i może parę razy zatrzymałem się na drzewie. Koło godzinki zajęło nam zejście do Doliny, skąd pozostało nam się już tylko jakieś 40 minut do parkingu, za to jakie 40 minut. Ludzi w chuj, wszędzie końskie gówno, jebie niemiłosiernie, parę podpitych ekip ze schroniska radośnie wracało, okrutny powrót do cywilizacji. W sumie kumpela, która trasę doradzała, ostrzegała, że to jest okrutny minus tej trasy, ale jednak po takich przeżyciach trochę zabolało.

Doszliśmy do parkingu, pożegnaliśmy się serdecznie i każdy wrócił do swojego życia. Była 17.30, czyli wyszło 10 godzin radości z życia. Tak..