czwartek, 13 maja 2021

nieMOTO - Pedały na Mazurach

4:46. Wiem dokładnie, że 4:46, bo pierwsze co widzę po otwarciu oczu to jest zegarek. Taki fajny z wyświetlaczem, hamerykański. Owinąłem go dwa razy folią z worka na śmieci, żeby tak nie jebał po oczach w nocy, ten wyświetlacz znaczy. No, jest spoko.

Wyłączyłem budzik nastawiony na 5, wysrałem wszystkich, którzy mieli być wysrani, nakarmiłem wszystkich, którzy mieli być nakarmieni. Szybki prysznic, szybkie śniadanie, spakowałem się w końcu i tyle, jadę do Ruffa.

Wierny Pastuch w blokach startowych

Przebiłem się do obwodnicy, poleciałem na Wieliczkę i od tej strony wbiłem do Krakowa. Na drogach jeszcze było w miarę pusto, więc na kwadrat Ruffa sprawnie.

Bez zbędnych ceregieli wzięliśmy się za montowanie bagażnika. Łatwo nie było, ale wspólnymi siłami daliśmy radę.



I wystartowali.
Ruch zaczął gęstnieć, szczęśliwie gugiel poprowadził zadupiami wprost do Słomników, dalej był Miechów, chwilę potem zrobiła się eSka i się okazało, że rowery działają niczym żagiel. Nie, żeby to był jakiś problem, bo i tak jebało żabami i ciężko było pojechać jakoś szybciej.
Za Radomiem był KFC, elegancko wzięliśmy kubełek i ruszyliśmy dalej, powoli, co by dało się bezstresowo zapychać skrzydełkami i strajpsami. Ledwie przeżuliśmy i już były rogatki Warszawy. Trochę tłoczno, ale gugiel znowu stawał na głowie, żeby nas nie wpakować w większe korki.
Po chwili byliśmy na Pradze, gdzie czekał na nas Jaro. I znowu trzeba było zakasać rękawy i ładować kolejny rower na bagażnik. Nie ociągaliśmy się...



Przeskok z Pragi na 'ósemkę' zajął dosłownie chwilę i już pruliśmy w stronę Ostrowa. Gdzieś przed nami leciała Anka ze Smokiem, którego niektórzy z nieznanych mi powodów nazywają Kamil. Jaro miał pinezkę z ich aktualnym położeniem i z nudów sobie śledził. Raz byliśmy bliżej, raz dalej, bo i obie ekipy nie darły na pałę. A to siku, a to kawka, a i zatankować trzeba było, bo Pastuch z żaglem brał 10 na 100 na eSce.
Dogoniliśmy się w Giżycku, a dokładniej był korek do rondka wylotowego z Giża i jak my byliśmy na jego końcu, to oni na początku. Tu mnie trochę pojebało, bo z jakiegoś powodu uparłem się, że do spożywczaka po piwo pójdziemy już wszyscy razem, w efekcie było trochę pirackich występków, ale za to przed Pozezdrzem się udało.
powitać na Mazurach


Z Pozezdrza do Ognistego Ptaka mieliśmy rzut beretem, 5 minut wszystkiego. Zajechaliśmy na miejsce, udaliśmy się do recepcji, szybkie zameldowanie i klucze do domku.
nie powiem, skromnie

Plan był żyleta, zrzucić graty i na szybkości ruszyć na szlak. No tak, jeszcze zdjąć te jebane rowery, ale wspólnymi siłami można zrobić wszystko...

Mogło nam to zająć 20 minut wszystkiego, kiedy wszyscy już przebrani i radośni gotowali się do drogi. Ruff ogarnął traskę i po chwili mknęliśmy, początek asfaltem, ale zaraz wskoczyliśmy na polną dróżkę. Na wejściu zgubiliśmy się tak z 3 razy, ale za to w pewnej chwili na skraju lasu pojawił się łoś. Zacząłem machać rękami zaaferowany, paluchami wytykać. Warszawiacy zrobili 'meh', a potem powiedzieli, że często śmigają w Kampinowskiej, a tam łosi taki gęsty chuj, że niektóre pod sklepem o drobne proszą.
W końcu przestaliśmy się gubić, co w sumie i tak nie miało znaczenia, bo każdy wciągał Mazury pełną piersią i cel naprawdę nie miał znaczenia. Po przejechaniu no chyba z 10 kilometrów, w tym około 3 kilometrów trasy właściwej, zatrzymaliśmy się na pierwszy postój regeneracyjny.
są bunkry, jest zajebiście

Pierwszy regeneracyjny browar wszedł elegancko, w zasadzie dopiero w pełni zdaliśmy sobie sprawę, że całą Polskę jechaliśmy w deszczu, mroku i sukinkocie, a tu właśnie w pięknym słoneczku raczymy się piweczkiem przy ruinach naziolskiego bunkra. Cudownie.

Jeszcze kawałek mieliśmy lasem i zaraz zaczęła się ulica. W tym miejscu grupa zaczyna nam się dzielić, Smoku zaczyna zostawać w tyle. Obawiałem się nieco, bo to nigdy nie jest dobre kiedy jeden członek odstaje, znaczy to dobrze jak członek odstaje, ale jednak źle jak członek odstaje. 
Moje obawy zostały rozwiane już na pierwszym rozwidleniu, gdzie na niego czekaliśmy. Nie jechał z wywieszonym jęzorem, umierając tam za nami, nie miał ani przepraszającej ani oburzonej miny. Po prostu jechał sobie swoje z błogim uśmiechem zioma na Mazurach i w dupie miał wszystko. Nie potrafię wymyślić lepszego podejścia do takiej sytuacji. Ruszyliśmy dalej.

W tym miejscu wjechaliśmy do jakiegoś parku krajobrazowego i posypały się lajki na trasę wybraną przez Ruffa, znaczy wszyscy od początku byli mega zadowoleni, ale jednak ten odcinek był zajebisty+, ciemny lasek, wszystko obrośnięte mchem, na drodze gigantyczne gówna łosi, czasem przebijał promyk słońca, magicznie. Drugi postój regeneracyjny ustawiliśmy w tym właśnie lesie.
- Wasze miejsca czekają na was przy tym stole, a także krzesła dla stu pięćdziesięciu rycerzy – Rycerzy Okrągłego Stołu. Na każdej Stolicy – tak bowiem zwą się miejsca przy tym stole – znajdziecie wyryte złotymi zgłoskami imię rycerza, do którego to miejsce należy.
- Łełek... pojebało cię?

Po kolejnej regeneracji czas był nam w drogę. Wypadliśmy z puszczy i wyjechaliśmy na krzyżówkę, chyba w miejscowości Kuty, co nie jest tak ważne, jak fakt, że wyjechaliśmy wprost na sklep, gdzie rok temu zrobiliśmy sobie z Jarem browarową przerwę. Tradycje należy pielęgnować.
Wbiliśmy do sklepu, niestety wybór browarów był raczej mizerny, za to w pewnym momencie w górnym prawym rogu zaczął mi migać mały wykrzyknik, informując, że w tej lokacji jest dostępna misja poboczna. Okazało się, że kupując rzeczy za 10 polskich złotych, można dostać bezalkoholowy szampan, taki dla dzieci. Ance nie trzeba było mówić dwa razy, gotowa była dotaszczyć butelczynę do noclegu na własnych plecach. Była jeszcze informacja, że przedmiot zdobyty na tym queście przyda się później, ale brak było innych wyjaśnień.

Ruszyliśmy dalej i nie obyło się bez prezentów od gugiela. Dokładnie tak jak rok wcześniej, w pewnym momencie okazało się, że szlak wiedzie przez rzekę, gdzie nie ma mostu. W zasadzie była to ta sama rzeka, tylko kilka kilometrów w dół biegu. Wszystko byłoby zajebiście, gdyby dojazd do brodu i niemiłej niespodzianki nie poprzedził zjazd z jebitnej, piaszczystej górki. Tak bardzo nam się nie chciało na nią wdrapywać, że aż zaczęliśmy szukać zwalonego przez bobry drzewa. W sumie nawet jedno znaleźliśmy, ale jednak przeprawa nie mogła się udać, tym bardziej, że zaczynało pizgać, a woda miała normalnie taka, że aż dziw, że kry nie płynęły. Wdrapaliśmy się na górkę i dalej ulicą, aż do Pozezdrza. Tu namierzyliśmy sklep, gdzie nabyliśmy paszy na grila.
Z Pozezdrza to w zasadzie rzut beretem autem, a rowerem też rzut beretem, tylko obciążonym kamieniem. Po chwili byliśmy w domciu, wszyscy cali, zdrowi i radośni. Dzień nam wypalił tak bardzo, że już w tym momencie oczekiwania względem wyjazdu były spełnione. Wszystko dalej szło już na plus.

Choć w takim składzie bawiliśmy się pierwszy raz, to zgranie było doskonałe. Gładko poszło w kolejce pod prysznic, w międzyczasie ktoś rozpalił grila i przygotował żarełko, kto inny napalił w kominku, ktoś przygotował stoliczek, no wszystko idealnie. Naprawdę niewiele czasu minęło, jak przyjemnie zmęczeni, ogrzewani przez kominek, pałaszowaliśmy kaszaneczki, serki i kiełbaski. W tym miejscu też w końcu stało się jasne do czego potrzebny był przedmiot z questa pobocznego, otóż potrzebny był do abominacji.
nawet smaczne

W tym miejscu zaczęło się robić błogo i sennie, wypiłem co miałem wypić i po angielsku wycofałem się na z góry upatrzone pozycje, znaczy do wyra spać poszedłem.


Wstałem wcześnie, z przyzwyczajenia bardziej, bo nawet plecy za bardzo nie nadupcały. Posprzątałem po dniu wczorajszym, ogarnąłem sobie książeczkę i oczekiwałem pobudki pozostałych, jak i śniadania, które mieliśmy dostać wprost do pokoju. 

Śniadanie w Ognistym już kiedyś zaliczyłem z Andym. Wiedziałem czego oczekiwać i nie zawiodłem się.
Jako ciekawostkę mogę wam powiedzieć, że twarożek na Mazurach pojawił się stosunkowo niedawno. Nie był używany i podawany do śniadań do pewnego historycznego momentu, kiedy to ORP Bonicki, wkurwiony do imentu, wyraził swój sprzeciw tak podłemu traktowaniu i zażądał twarożku ze szczypiorkiem do swego śniadanka. Od tego czasu można już spotkać twarożek w zasadzie w każdym szanującym się ośrodku na Mazurach. To tak, żebyście wiedzieli komu wdzięczność okazywać.  


Najadły się, napiły... dziś w planie był klasyk dookoła jeziora. Wybraliśmy kierunek na Harsz, bo uznaliśmy, że lepiej mieć Węgorzewo na powrocie, co by ewentualne zakupy ogarnąć. 
Ruszyliśmy i z początku było trochę zbyt rześko, dodatkowo czułem w kolanie dzień poprzedni. Achillesy też jakoś dziwnie pobolewały. W sumie nie przejmowałem się tym za mocno, bo przecież przestanie jak się rozgrzeje. Aha.
W drodze do Sztynortu, na tym fajnym przesmyku

Humory nam dopisywały, ani się obejrzeliśmy jak stanęliśmy w Sztynorcie. Strasznie szybko tam dojechaliśmy, wydawało mi się, że to jest znacznie dalej, z drugiej strony nigdy tam jeszcze nie jechałem rowerem trzeźwy.

Trochę pizgało, ale deski na kei były przyjemnie rozgrzane, kwestia była tylko czasem dupę przesunąć na te nowo zagrzane. Było spoko, nawet załapaliśmy się na wodowanie łódeczki i to mieliśmy miejsce w pierwszy rzędzie.

Browarek regeneracyjny przyjęty, czas w drogę. Tu za Sztynortem był pewien fajny szlak. Pamiętaliśmy go z Jarem z zeszłego roku. Było dużo błota, były zwalone drzewa, trzeba było czasem rower przenieść, bardzo zacny odcinek.
Wróciliśmy na asfalt i po chwili ukazał się w oddali kolejny punkt programu - kompleks Mamerki. Dziś jakoś wszystko było szybko i blisko. Zajechaliśmy na miejsce, połaziliśmy po bunkrach, obejrzeliśmy wystawy i wdrapaliśmy się na wieże. Właśnie wdrapując się na tą wieżę nagle poczułem, że ten delikatny ból lewego Achillesa przestał być delikatny. Włażąc po schodach pracowały i musiałem niepełnosprytnie stanąć, bo jak zaczęło napierdalać w sobotę, to przestało napierdalać dopiero koło wtorku, ale nie uprzedzajmy. Wdrapaliśmy się na wieżę.
a ich oczom ukazał się las krzyży... wróć, nie ten film

Potem jeszcze były bunkry giganty, gdzie dało się wdrapać na dach jednego i tam właśnie zrobiliśmy sobie przerwę regeneracyjną, acz niepełną, bo niektórym zabrakło alko.
Dalej w zasadzie już był tylko deszcz i Węgorzewo. Znaczy tutaj mieliśmy odbić na szlak i zrobić jeszcze parę kilometrów po piasku, ale pech chciał, że po jednym szczaniu Ruff ruszył ostatni i zanim nas dogonił, to zjazd był już minięty. Powtórka z imprezy miała miejsce w samym Węgorzewie, gdzie też dało się objechać go dookoła, w zamian ja pojechałem znaną mi trasą. Zrobiliśmy krótką przerwę na zakupy w Lidlu, skąd ja postanowiłem ruszyć nieco wcześniej, bo Achilles napierdalał już tak bardzo, że prawie kruszyłem zęby od zaciskania. Smoku mi towarzyszył i już po chwili byliśmy na bazie. Ekipa dojechała zaraz za nami.
W tym miejscu był plan, żeby wbić na saunę, jacuzzi i basenik, ale uczciwie poinformowałem ekipę, że w tym hotelu w weekendy dzieją się dantejskie sceny i ludzi będzie multum, otóż myliłem się bardzo, bo z racji ograniczeń, basen był dostępny tylko dla gości hotelowych, a poza nami była tylko rodzinka z dwójką dzieciaków. Cały basen nasz.
tak naprawdę jacuzzi nie działało, ale daliśmy z siebie wszystko

Sauna-basen-jacuzzi-czytanie książki na leżaczku. Zapętliłem to sobie aż do znudzenia. Było bardzo przyjemnie i tak po prawdzie, to dopiero głód nas z tego basenu wypędził. Mieliśmy wciągnąć coś na miejscu, ale po cichu liczyłem na co innego, no bo hej, jesteśmy w Ogonkach.
I to się udało, niech przemówią zdjęcia...
TEN fotel :)

Najedli się, napili i czas był ruszać w drogę powrotną, na kwadrat. Tam przygotowaliśmy palenisko, wyciągnęliśmy trunki i do późnych godzin raczyliśmy się co lepszymi kawałkami z głośnika, a ogień z kominka wtórował. Zacne zakończenie dnia, trochę trącało bogiem.


Śniadanie na niedzielę zamówiliśmy sobie na wcześniejszą porę. Już dzień wcześniej postanowiliśmy darować sobie rowery. Nie dość, że trasa krótsza, to jeszcze potem trzeba by było drałować przez Polskę na pół-śmierdzielu, bo przecież pokój zdać trzeba wcześniej i gdzie niby potem dupę podmyć.
Zjedliśmy śniadanko, jeszcze poranny basenik i taplanie w jacuzzi, szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy na Twierdze Boyen, czy jak to się tam pisze. 
Bilety tanie, fajne szlaki, w sensie twierdza tak duża, że ma własne szlaki turystyczne i jednym z nich ruszyliśmy. Bez pośpiechu, ludzi prawie nie było, bardzo fajnie. Miałem wrzucić tylko jedno zdjęcie, wiadomo które.


Skończyliśmy zwiedzać twierdzę, zeszliśmy do autek i nagle się okazało, że dalej nie ma już nic. Smutni nie byliśmy, weekend wykorzystany jak należy, więc była tam satysfakcja, nie niedosyt. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w swoją stronę. 
Ruch był nieco większy niż w piątek, ale ani się obejrzeliśmy jak już była Łomża, a po chwili staliśmy już na stacji przed Warszawą. Lekki wkurw, bo kible płatne i kolejka długa, ale czego nie dało się załatwić na stacji, to zrobiliśmy kawałek dalej. Wbiliśmy do Wawy bez problemów i jak po sznurku dobiliśmy do chaty Jara. Jeszcze tylko zdjąć rower, ale to razem.


Dalej wyprowadziło nas do ósemki, przebiliśmy Wawę i zaraz za stanęliśmy w Burger Kingu. Dopchaliśmy się syfem i polecieliśmy dalej. Pastuch z pedałem gazu wciśniętym do podłogi wyciągał zawrotne 140, ale nie przeszkadzało nam to. Ruff sobie momentami delikatnie odpływał, ja miałem redbula dożylnie, kilometry połykaliśmy elegancko. Po zjeździe z eSki zauważyliśmy, że powroty w stronę Wawy są gęste i ogólnie robi się na drodze średnio, szczęśliwie gugiel ponownie zepchnął nas z głównej w Słomnikach. Jeszcze kilka kilometrów zadupiami i już jesteśmy u Ruffa pod blokiem. Ostatnie odpinanie rowerów, już zmęczeni ale wspólnymi siłami daliśmy radę.

Pożegnaliśmy się, solennie obiecując sobie powtórkę tego pysznego wypadu. Wyleciałem na A4, dałem Pastuchowi w pizdę i cieszyłem się jego osiągami bez żagla. Po chwili stanąłem w domu.
Zaliczone. Tak.