czwartek, 27 listopada 2014

nieMOTO - czarne chmury zacny kocie

Że koty będą miały z Młodą przejebane to pewna. Sierocą straszliwie, melepety całkowite To tylko kwestia czasu. Jak tylko Młoda poprawi mobilność to się zacznie. Jeszcze mają względny spokój. Jeszcze.
Tak w każdym razie myślałem do wczoraj.

Wieczór wczesny. Strzelam się, Młoda leży i je nogę pluszowego słonia. Pełen luz. Kątem oka zauważam wzmożony ruch, jakieś zamieszanie. Franek wystrzelił z pokoju jak z procy. Czyżby Miluś znów z nim wszedł na wojenną ścieżkę?
Wlazłem do pokoju w celu rozeznania. Milusia brak.
Za to Młoda szczerzy do mnie swój brak zębów, a garść pełna czarnej sierści.
Znacznie szybciej niż myślałem.



nieMOTO - prawdziwa miłość

Wieczór leniwy.
O pracy już dawno zapomniałem, Młoda uśpiona, zdążyłem się postrzelać czołgami. Wszystko cacy. Zgrywa się właśnie kolejny odcinek chodzących trupów, który zostanie użyty do usypiania. Sielanka.

Zasiadłem na dzbanku. Nie, żeby zrzut posadzić. Ot, ostatnie wieczorne szczanie, plus szybki rozdzialik kiblowej książki. Celebrowane.

Serial skończył się zgrywać na pena. W drzwiach łazienki stanęła ONA. Popatrzyła beznamiętnie i rzekła.
- rusz się bucu.

Już.

wtorek, 25 listopada 2014

nieMOTO - podle zdradzony

Szósta punkt. Budzik dzwoni.
Zwykle budzę się samoistnie minuta dwie przed szóstą i wyłączam budzik. Dziś się nie udało, bo Młoda dawała koncert koło czwartej.

Wstałem, nakarmiłem i przesrałem dziwki, ogarnąłem się i chwile poklikałem na kompie. Szósta czterdzieści schodzę do kuchni i robię śniadanie. Dla J standardem, kawa, płatki z jogurtem, do tego 3 kromiszcza ze smarowidłem i chudą drobiową. Dla siebie dwie kanapki do pracy. Zwykłem jadać dopiero w robocie. Słabo u mnie z apetytem rano.  Za to te dwie kanapki bydlackie na rasowym chlebie wiejskim, co to zamawiam go u takiej jednej pani w sklepie niedaleko. Kanapeczki przełożyłem żółtym serkiem i wkładką mięsną. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że były akurat dwa ostatnie plasterki wędlinki, w sam raz na moje kanapki.
Wziąłem kawę w jedną łapę i płatki w drugą. Lawirując pomiędzy wszędzie obecnym białym sierściuchem przebiłem się na górę do dziewczyn.
J spała jak zabita po nocnych imprezach, Młoda natomiast oczy otwarte i zawadiacko się do mnie uśmiecha. Pogadaliśmy chwilę, pochichraliśmy z mamy i czas był najwyższy zbierać się na pociąg. Jeszcze tylko donieść kanapki dla J. Zszedłem na dół.

Na schodach minęła mnie Tekila, chyłkiem umykająca.
Coś zostało popełnione.

Schodzę na dół, szybka ocena sytuacji. Na talerzu J są dwie kanapki, a były trzy. Zawołałem Tekile. Przybiegła, usiadła przede mną. Uszy położone, oczy wielkie, zamarcie i pełne pokory oczekiwanie. Stara, wypracowana metoda, którą zawsze mnie zmiękcza. Dziś nie zadziałała, bo co chwila się wredna dziwka oblizywała. W sumie jedna kanapka to nie taka wielka strata, wyraziłem swoje oburzenie, Tekila wyraziła skruchę i sprawa poszła w niepamięć.
Zaniosłem J pozostałe dwie kanapki, pogruchałem jeszcze z Młodą i czas w drogę.

Ubrałem buty, założyłem kurtkę, złapałem plecak, jeszcze tylko spakować kanapki i wio na pociąg.

...wait.
Gdzie są moje kanapki?

środa, 19 listopada 2014

nieMOTO - Nie tego się spodziewałem

Kraków, Dworzec Główny, 17.00, mykam na pociąg do domu. W plecaku kniga na drogę i precel dla J. Humor dopisuje.

Idę równolegle do torów, od strony starego dworca. Tam jest takie zadaszone przejście z dwoma budami, gdzie handlują książkami. Zimno tam, niby deszcz na łeb nie pada, ale i tak wszędzie mokro, bo ludzie na butach niosą.
Pod jedną z zamkniętych książkowych bud siedzi ziom. Wprost na mokrej ziemi. Oparty o budę plecami, między nogami plecak. Zbliżałem się i z zaciekawieniem rejestrowałem obrazek.

Ziom na oko 23-25 lat. Szczupły, wysportowany, dobrze ubrany, plecak też wyższa półka. Siedzi na tej ziemi, tępo patrzy na wprost, szczęka zaciśnięta. Do plecaka przyczepiona kartka z napisem:
'zgubiłem portfel, nie mam na bilet'.

W pierwszej kolejności uznałem to za dworcowy klasyk, ale jego ubiór i mina jakoś mi nie pasowały do schematu. Zatrzymałem się i spytałem:
- ej stary, ile ci brakuje do tego biletu?
Typa wyrwało z odrętwienia. Podniósł głowę, patrzył chwilę i powiedział:
- jesteś pierwszą osobą, która się zatrzymała.

Głos mu się załamał już chyba na pierwszym słowie. Typ się rozsypał. Teraz rwane słowa zaczęły z niego wylatywać jedno za drugim, że jest z Gdyni, że nie ma pieniędzy, że nie ma dokumentów, że nawet na mandat nie pojedzie.

Miałem dychę przy sobie to mu ją dałem. Powiedział, że idzie za to jedzenie kupić. W sumie nawet nie spytałem jak długo już tak siedzi. Otworzyłem plecak i oddałem mu tego nieszczęsnego precla, co dla J miałem. Od tego momentu już nawet nie mówił.
Nie wiem czy zrobiło mi się smutno, czy głupio. Chciałem się jeszcze dopytać o szczegóły, coś na spokojnie doradzić, ale rozmowy już nie było. Życzyłem mu powodzenia w powrocie do domu, po czym poszedłem na swój pociąg.

Myślałem o tym długo. Rozmawiałem o tym z bratem i z J. Nie potrafię do końca ogarnąć sytuacji. Pierwsza myśl to oczywiście, że padłem ofiarą wkrętu, ale w tej jego rozsypce było za dużo prawdy. Z drugiej strony przecież nic nie może stanąć pomiędzy człowiekiem, a powrotem do domu. Choćby wpakować się do pociągu na chama, zatrzasnąć się w kiblu i niech wyciągają. Z drugiej strony nie wiem przez co przeszedł, nie wiem jak długo tam był, nie wiem o innych sytuacjach, które mogły mieć niedawno miejsce w jego życiu. Faktem jest, że był w proszku.

Mam jedną teorię. Zakładam, że gość zaliczył serię kopów w dupę. Co mogło pójść źle to poszło, a zgubiony/skradziony portfel z kasą i dokumentami dostał od życia w gratisie. Potem przez parę dobrych godzin siedział głodny i kompletnie nie umiał poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, dodatkowo zderzając się z ludzką obojętnością pierwszy prawdziwy raz w życiu. Zamiast działać to zamkną się w sobie, zacisną zęby i był gotowy przyjmować kopy w dupę do końca świata. Nic nie mogło go złamać, bo stał na barykadzie. Nic, poza nieoczekiwaną życzliwością. Nagle z szarego tłumu obojętności ktoś się wychylił. Nie był na to gotowy, posypał się jak domek z kart.

Mam nadzieję, że do domu dotarł.

poniedziałek, 17 listopada 2014

nieMOTO - Sen jest ważny

Coś za coś.
Nie mam problemów ze wstawaniem rano. Nie pijam kawy, budzik dzwoni raz, wstaje z wyra bez szemrania i robię swoją robotę. Nie mam problemów z zasypianiem, nie budzę się zmęczony.
Ale
Lubie iść spać wcześnie. Obejrzenie filmu, który zaczyna się po 19 często kończy się odcinką. Muszę się naprawdę dobrze bawić na imprezie, żeby nie strzelić gwoździa. Sypiam w teatrach, w kinach, na weselach, wszędzie.
Dodatkowo muszę odespać swoje. Mój organizm naprawdę świetnie wypoczywa podczas snu, pod warunkiem, że nie jest przerwany. Nie musi być długi, ale musi być pełny cykl. Coś jak telefon, który szybko ładuje baterie, ale nie można go używać w trakcie, bo się lubi wtedy spierdolić. Dla przykładu kiedyś po małości obudziła mnie impreza rodziców. Opowieść rodzinna mówi, że wszedłem do salonu pełnego gości, grzecznie się ukłoniłem, wysikałem się do palmy, ponownie się ukłoniłem i poszedłem spać. Wznosiłem też kiedyś toast zimnym ogniem. Powstrzymali przed wypiciem.

W każdym razie zmierzam do tego, że wyrwany ze snu jestem kompletnie oderwany od rzeczywistości.

Córuś moja najukochańsza wyssała tą wiedzę z mlekiem matki. Nie pytajcie jak przedtem mama tą wiedzę wyssała od taty. W każdym razie młoda przesypia całą noc od narodzin. Oczywiście J na początku budziła do cyca, ale obecnie młoda sama sobie reguluje. Czasem jak coś lekko w ciągu dnia zaburzy to potrafi się obudzić, ale nasłuch radiowy J jest doskonały, więc najczęściej nawet nie dowiaduję się o tym, że w nocy była akcja. Młoda jest przechwytywana przy pierwszych oznakach budzenia, szybki cyc, bujanka i znów kima.
Młoda śpi z nami w pokoju od początku, ma już prawie 5 miechów, a ja na palcach ręki policzę zarwane nocki. No czyż nie cud?

No więc wczoraj cudu nie było.

Młoda dymiła całą niedziele. Wkurw był i nic nie pomagało. Był wkurw, bo była zmęczona, a była zmęczona, bo wkurw męczy. Zapętliła się i padła dopiero koło 20. Chwilę później padła obok J.
Pierwszy alarm o 22:30. Ten jeszcze był spoko, bo w sumie nie zdążyłem dobrze zejść.
Drugi alarm dokładnie 1:50. Młoda śpiewa. J chyba nie żyje. Ani drgnie. Sprawdziłem puls, dycha jeszcze.
Z wyra nie tyle wstałem co spadłem. Na zombiaka doszedłem do kojca. Młoda w poprzek leży i się drze. Wziąłem na ręce. Zacząłem usypiać. Chodziłem jak pokręcony, czekając, aż mi młoda w rękach lekko zwiotczeje, ale coś nie wychodziło. Po całej wieczności (4min wedle zegarka) musiałem młodą odłożyć, bo sam zacząłem odpływać na stojąco i bałem się wywrotki.
Wspominałem, że usypianie tylko na podpięciu do cyca, lub na chodzie? Na rękach na siedząco, lub stojąco-nieruchomo się nie liczy.
Odłożyłem młodą do kojca, potem odłożyłem siebie do wyra. Młoda z iście demoniczną precyzją odczekała, aż lekko odpłynę i znów zaczęła śpiewać. Jest 2:04.
Drugie podejście. Ta sama bajka. Łaziłem, lekko kołysałem , cichutko mruczałem, aż sam prawie na stojąco nie zasnąłem. Znów odłożyłem. Młoda ani trochę nie spała. Zadziornie się do mnie z wyra uśmiechała.
Zwaliłem się do wyra, licząc, że se sama ot tak zaśnie. Czemu nie?

Na zegarku jest 2:17, kiedy do gry włącza się Miluś. Usłyszał zza drzwi, że w sypialni ruch. Podszedł pod drzwi i zaczął drzeć mordę. Młoda się włączyła też. Dawali tak głośno, że aż J wróciła z martwych.

Potem poszło szybko. Milusiowi dałem brakującą porcje czułości, J podpięła młodą do cyca i byliśmy na najlepszej drodze do rozwiązania kryzysu.

Dupa. Milu wrócił po 20 minutach, Młoda po karmieniu tylko nabrała sił do dalszego śpiewu. Następne półtorej godziny to festiwal Milu i Młodej. J próbowała uśpić Młodą, ja próbowałem wypatroszyć Milusia. Oboje ponieśliśmy klęskę.

Ostatnie spojrzenie na zegarek pamiętam dokładnie z 3:33, bo się do niego uśmiechałem. Do zegarka znaczy. Następne pamiętam jak J mówi, że już czwarta, więc Młodą położymy do łóżka. Poranki śpi z nami, nocki w swoim. Taki obecnie jest deal.

Budzik dzwoni. Jest punkt szósta, Młoda śpi przyklejona do mojego łokcia. Nie wiem co się dzieje.

Wstałem, poszedłem nakarmić i wysikać dziwki (tak czule mówię do moich kochanych pieseczków). Następnie wysprzątałem w kuwecie. Sporo szczyny było, więc potrzebne było dosypanie świeżego żwirku. Wziąłem więc worek z psią karmą i dosypałem w ramach uzupełnienia żwirku.
W sumie całkiem szybko zanotowałem swój błąd i nawet uratowałem praktycznie całą karmę.
Potem zrobiłem śniadanie dla J, ogarnąłem siebie i byłem gotowy do wyjścia. Czas miałem niezły, więc postanowiłem nadrobić w zbiorach psich kup. Efekt był taki, że wypadło mi wiaderko i te rozmiękłe od deszczu gówienka mi wyjebało pod nogi. Chciałbym powiedzieć, że gama zapachów mnie ruszyła, ale od kiedy zaczęliśmy Młodej wdrażać inne pokarmy to nic nie jest w stanie przebić jej zrzutu. Nawet nie zmarszczyłem nosa.

Na pociąg doszedłem bez szwanku, nawet po drodze chleb zamówiłem.
Siedzę w pracy, ale szczerze to nie do końca wiem co się dookoła mnie dzieje. Siedzę jak popierdolony i czekam na konferencje z Niemcami, którą będę miał niechybną przyjemność prowadzić.

Ciekawe czy to był tylko taki wyjątek, czy też może nadchodzi rewolucja? Nie wiem. Po przyjściu do pracy zarzuciłem sobie z radością Daft Punk. Nawet poniżej wrzucam mój ulubiony refren.
Jest dobrze.

She's up all night 'til the sun
I'm up all night to get some
She's up all night for good fun
I'm up all night to get lucky
We're up all night 'til the sun
We're up all night to get some
We're up all night for good fun
We're up all night to get lucky (x5)

wtorek, 4 listopada 2014

nieMOTO - Bohater w swoim domu

Jestem inżynierem młodego pokolenia. Taki, co to śmiga na kompie, ale śrubokręta trzymać nie potrafi. Od kiedy mieszkamy na swoim, zacząłem cieszyć się domowymi robotami. Uczę się wszystkiego od zera. Gładzie sam robiłem, tynk nakładałem, sam półki robiłem, rok temu nawet od podstaw zbudowałem niewielką drewutnie, oraz ocieplaną budę dla psa. Jest to brzydkie i krzywe, ale praktyczne. Buda dupę psu grzeje, a drewutnia się nie zawaliła i tylko w jednym miejscu przecieka.
Prace manualne dobrze mi robią, a i w domu nigdy nie brakuje plastrów opatrunkowych. Ani razu jeszcze z tego powodu nie wylądowałem w szpitalu, co uważam za swój osobisty sukces.

Ostatnio, niesiony pasmem zwycięstw robotniczych, wziąłem się za montaż kaloryfera w garażu. Ze ściany wystawały rurki, w domu, w rozdzielni były jakieś pokrętła, na kompie banglał jutub z filmikami instruktażowymi, liroj-merlin 10min jazdy autem. Działamy.

Pierwszym zadaniem było określenie co i jak na rozdzielni. Takie ogrzewanie działa na zasadzie obiegu, więc musi być pokrętło od dopływu i odpływu. I rzeczywiście, dwie śruby były w poziomie, gdzie wszystkie pozostałe były w pionie. To musiały być moje pokrętła. Przekręciłem.
W tym miejscu warto wspomnieć, że takie ogrzewanie działa w obiegu zamkniętym. Jest specjalne pokrętło przy piecyku, wraz z miernikiem ciśnienia, co pozwala nam trzymać w obiegu zadaną ilość wody. Dzięki takiemu systemowi zalałem garaż tylko i wyłącznie wodą z obiegu. Wcale nie tak dużo.
Drugie zalanie garażu było znacznie mniejsze, ale za to określiłem która rurka to odpływ, a która dopływ. Jedziemy dalej.

Od teściowej dostaliśmy stary kaloryfer. Zawiesiłem go w odpowiednim miejscu i zacząłem się zastanawiać jak go podłączyć. W tym celu obejrzałem sprawny kaloryfer w wiatrołapie i oceniłem jakich części mi brakuje. Przy okazji też sprawdziłem jak działają zabezpieczenia.
Wspominałem już o tym zamkniętym obiegu? Tam naprawdę wcale dużo wody nie ma. Całkiem szybko posprzątałem zalany wiatrołap.

Zacząłem składać wszystko krok po kroku, tak jak na mądrych filmikach. Dzięki temu mogę się elegancko pochwalić, że wiem, co to są pakuły. Spytałem się nawet Czarka:
- Czy wiesz co to są pakuły?
- Oczywiście. Pakuła Nowa Gwinea.
- Dokładnie.
 
W trakcie mądrego filmiku wyszło, że te pakuły to się jakimś smarem potem traktuje. Szybki przejazd do liroja był czystą formalnością.

Po zakończonych pracach nowy kaloryfer został załączony i cała instalacja została przetestowana pod względem szczelności. Test zdany! Bangla!

Ktoś inny by pewnie w tym miejscu osiadł na laurach, ale nie ja. Wziąłem się za robienie półeczki do rozdzielni.

W tym miejscu krótki zarys problemu. W czasie wykończenia pan 'złota rączka' zbudował nam tam małą obudowę rozdzielni z drzwiczkami. Zbudował ją w tak przemyślany sposób, że do połowy zaworów nie można było sięgnąć. Wyburzyłem całość i wziąłem się za budowę nowej, takiej z przytupem.
Zaplanowałem całe metalowe rusztowanie, uzbroiłem się w metalowy szkielet, re-gipsy, słowem pełna fachura.

Wymierzyłem wszystko, sprawdziłem jak rurki lecą i wziąłem się za nawiercanie otworów.
Pierwsze wiercenie.
Jeb! Strzał mocnego strumienia wody prosto w pysk. Przedziurawiłem jakąś rurkę, której tu nie powinno być. Woda tryska jak popierdolona, ja w szoku zatykam ją palcem i szukam zaworu do odcięcia wody. Złapałem pierwszy z brzegu i... zamknąłem obieg gazu. To jak się później okazało nie było głupim pomysłem, bo woda pod kciukiem była nagrzewana przez piecyk gazowy. Chyba podświadomie o tym wiedziałem, bo w myśl zasady debila w szoku, zawór gazu ponownie odblokowałem.
Kiedy zaczęło mi parzyć kciuk to puściłem dziurkę, w efekcie czego dostałem gorącą wodą prosto w pysk, ponownie. Zacząłem krzyczeć o pomoc. Przyleciała J i kiedy ja, przekonany, że zaraz utonę i walczę tu o życie, to ona ze spokojem zakręciła odpowiedni kurek.

Ochłonąłem i zacząłem oceniać co się właściwie stało. Ciśnienie w obiegu ogrzewania trzyma, więc przebiłem rurkę z wodą bieżącą. Skąd ona się kurwa tu wzięła? Nie tędy iść powinna. Po lekkim rozkuciu okazało się, że pan 'złoty penis' se jebnął rurkę po półkolu. Żadnych kątów prostych , ot tak biegła sobie przez ścianę. Pewnie podłączył i wkomponował w ścianę tak jak akurat była. Oczywiście musiałem ją trafić.  

Wytarłem pysk z wody, ubrałem coś na łeb i dawaj, kolejna podróż do liroja. Jeszcze przez godzinę czynny. W drodze zadzwoniła do mnie J, okazując mi swoje legendarne wsparcie i zaufanie:
- kochanie, kup po drodze kilka bukłaków wody, tak, żebyśmy cokolwiek mieli.
- ale ja to naprawię przecież!
- no ja wiem, wiem, ale kup.

Uniesiony honorem żadnej wody nie kupiłem. Za to nabyłem łączniki, wykorzystałem swoje świeżo nabyte umiejętności kaloryferowe i już po godzinie mogłem wziąć prysznic. To tylko woda. Kiedyś wyjebałem korki w całym bloku, jak w wynajmowanym mieszkaniu wierciłem dziurę na obrazek.

Dziś rano sprawdziłem. Kaloryfer nowy trzyma ciśnienie, uszkodzona rurka nie przecieka. Mistrzowska robota.
A zabudowę rozdzielni i tak dokończę. Mam na wszelki wypadek dodatkowy zapas rurki i złączki.