wtorek, 23 grudnia 2014

nieMOTO - wstęp do świąt

Ostatni dzień w pracy przed świętami odbębniony. Po drodze tylko bohaterska bitwa o papier do pakowania prezentów i już jestem w osobowym kierunek Oświęcim, już czytam książkę. Ciekawa się trafiła i ani się obejrzałem, a już była Rudawa. Wytoczyłem się i w drogę do domu.

Nie przeszedłem 500 metrów, kiedy na trawie obok drogi zamajaczył mi jakiś dziwny kształt. Podszedłem bliżej. Człowiek leży. Podszedłem bliżej, wkroczyłem w lokalny ekosystem. Pijany człowiek leży. Nie rusza się. Może bity? Może potrzebuje pomocy?
Nachyliłem się, żeby wyszukać jakiś oznak życia.
- spierdliiij....
Ok. Żyje. Krwi też nie widzę. Widocznie coś mu zaszkodziło.Całkiem możliwe, że alkohol. Nie wykluczam.

Dogadać się nie szło, inni pasażerowie pociągu już sobie poszli, zimno, ciemno, słabo. No przecież typa nie zostawię. Polazłem pukać po okolicznych domach.

W drugim z kolei domu jakaś pani otworzyła. Spytałem czy może podejść i sprawdzić, czy to nie jakiś lokales. Ubrała się i wyszła. Zbliżyła się do gościa, przez chwile uważnie studiowała patrycjuszowskie rysy 'na-oko-50' pijaczka, po czym krótko i profesjonalnie podsumowała:
- Niegoszowice.

No to kurwa słabo. Do Niegoszowic parę kilo, a ciągną się przecież następne parę. Na pytania o szczegóły już pani nie odpowiedziała. Poszła sobie.

Jeszcze raz próbowałem nawiązać kontakt z bazą, ale zero chęci z jego strony. Innego wyjścia nie widziałem, zadzwoniłem na 112.

Odebrała miła pani, która od razu zaczęła z krótkiej:
- Czy jest potrzebna pomoc medyczna?

Zawahałem się trochę, bo wiedziałem, że teraz się waży czas reakcji na wezwanie. Kusiło mnie, żeby powiedzieć, że pomoc potrzebna, ale jednak ktoś w tym samym momencie mógł potrzebować karetki.
- Nie potrzebna. Żywy, obrażeń nie widać.
- Rozumiem. Zgłoszenie przyjęte. Policja podjedzie.
- Kiedy?
- Tego niestety nie wiem.

Uznałem, że postoję i poczekam te 10-20 minut, no a potem się ulotnie. Obowiązek obywatelski spełniłem.

Minęło 10 minut. Stoję.
Minęło 20 minut. Marznę i stoję dalej. On przecież też marznie.

Chciałem do domu wracać, ale z drugiej strony coś mnie tam trzymało. W końcu twardo postanowiłem, że zostaje aż do końca. A co jeśli gość się przebudzi, ruszy w krzaki 50 metrów dalej i policja go nie znajdzie? Trzeba czekać.

Po około 40 minutach od wezwania policji przyjechał drugi pociąg i trochę ludzi wysiadło. Nie mogłem się powstrzymać. Stanąłem w większej odległości od pijaczka i obserwowałem.
Mogłem tego nie robić.
Nikt się nie zatrzymał. Parę osób na niego popatrzyło i poszło dalej. Ależ to kurwa było smutne.

Niedługo potem pacjent zaczął wracać trochę do życia. Zaczął do siebie gadać, potem próbował się zbierać. Najpierw siadł, potem wstawać chciał. Za szybko. Wstał, ale go przechyliło. Poszedł rozpędem i wyjebał w asfalt. Niby ryjem, ale pijak. Nic mu się nie stało. Wiadomo. Jedyny problem, w efekcie gość znalazł się na środku ulicy. Ciemna uliczka dojazdowa do stacji PKP. Żadnego oświetlenia, a on leży na środku i chyba znów odpłynął. Złapałem go za rękę i zacząłem ściągać z tej drogi. Zatargałem go na trawnik, przy okazji zdając sobie sprawę, że problem wyszczania już sam sobie ogarną nie kłopocząc się ze ściąganiem spodni. Papier do pakowania prezentów w mojej ręce trochę w efekcie ucierpiał, ale tragedii nie było.

Parę minut później, jak w jakimś przeklętym przeznaczeniu, po tej dróżce zadupnej przejechał samochód. Może by zobaczył tobół na drodze i wyhamował, a może nie. Może by się po tym pijaczku przejechał i go tam zabił. Tego nie wiem. Natomiast wiem, że chwilę wcześniej chciałem do domu iść, bo mi zimno było... ale nie poszedłem.

Minęła prawie godzina od czasu wezwania, kiedy zawodnik znów złapał kontakt z rzeczywistością i tym razem z moją pomocą staną na nogi.
Spróbowałem nawiązać z nim jakiś kontakt. Zaczęliśmy zwyczajowo w takich chwilach, w sensie wybełkotał, że ma nóż, że mnie potnie, trochę mnie powyzywał. Cierpliwie przeczekałem i w miarę szybko przeskoczyliśmy na znajomość i kumplostwo. Dał się w końcu przekonać, że pójście do domu będzie dobrym pomysłem. On szedł przodem, ja za nim, od czasu do czasu lekko go korygując szarpnięciem za kołnierz.

Leźliśmy przez tą naszą wiochę. Wszystkie psy na niego szczekały, a on nie pozostawał im dłużny. Raz się komuś na bramę wyszczał, ale widać było, że z każdą sekundą było z nim lepiej.
Nie szliśmy nawet jakoś daleko, paręnaście minut. Nagle skręcił i zapakował się do jakiegoś domu. Krzyknąłem za nim 'Trzymaj się!', on chyba coś próbował mi odkrzyknąć, po czym, prawie jestem pewien, wypierdolił się jeszcze w wiatrołapie tego domostwa. Chuj tam, ważne, że ciepło.

Rozejrzałem się za kimś trzeźwym, żeby potwierdzić, że gość się nie zapakował komuś do domu losowo.
Obok był warsztat. Światło się paliło. Zapukałem, typ otworzył. Chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że mieszka tu takich dwóch starszych pijaczków. Opis się zgadzał. Życzyliśmy sobie wesołych świąt i ruszyłem w końcu do domu.

Telefon zadzwonił. Obcy numer. Odebrałem.
Pan policjant się pyta co tam u mnie słychać i czy to nie ja wzywałem. Powiedziałem mu, że i owszem, ponad godzinę temu i niech się cieszy, bo gdybym nie został, to mieli by wezwanie w to samo miejsce, ale w innej sprawie.
Podziękował za troskę, usprawiedliwił się, że radiowozu nie mieli, bo 'wyskoczył im zgon', ale już słać mieli. Kolejne życzenia świąteczne i tym razem już naprawdę do domu.

No prawie. Jakimś cudem apteka była jeszcze otwarta. Miałem do odebrania receptę J.
Leki odebrałem i żeby tradycji stało się zadość, to ten jebany, zmaltretowany papier do pakowania prezentów zostawiłem na ladzie.

Chyba skończyło się dobrze.

nieMOTO - WSPOMINKI - To Pana?

Znajomy namówił, żebym we łbie pogrzebał i przytoczył coś z łajdackiej przeszłości. Spróbuję.


To mogło być jakieś dziesięć lat temu. Piękne czasy studenckie. Libacje, beztroska, przygodny seks, kisiel i chleb z dżemem.
Właśnie jest Lany Poniedziałek. Tradycja nakazuje zjechać się do Puław i udać na chlanie pod most na Wiśle. Wejściowe - połówka. Zebrało się nas czterech. Był Fabi, Marcelus, Wrużba i ja.

Pogoda była śliczna. Słoneczko świeciło, cieplutko, żyć nie umierać. Spotkaliśmy się nad Wisłą. Samo miejsce chlania też nie przypadkowe. Pod mostem zamontowane są specjalne rusztowania do konserwacji mostu. Wychodzi się za barierkę, schodzi po drabince na dół. Pod mostem jest maleńkie rusztowanie. Wisi się nad samą Wisłą, most delikatnie kołysze, miejsce idealne.

Zeszliśmy wszyscy, pierwszą flaszkę odszpuntowaliśmy i patrząc na piękną Wisłę po wiosennych roztopach wdaliśmy się w 'polaków rozmowy przy'.

Ciężko mi teraz sobie przypomnieć, czy sytuacja wydarzyła się jeszcze przy pierwszej, czy może przy drugiej flaszce. Siedzieliśmy, gadaliśmy, kiedy ktoś nas z góry zaczął wołać. Wychyliłem łeb i ujrzałem daszek czapki. Kurwa.

Skitraliśmy nienapoczęte flaszki w przęsłach mostu i zaczęliśmy wyłazić. Poszedłem pierwszy. Wspinam się po drabince i zastanawiam się czy to policja czy strażacy miejscy. A wierzcie mi, że moje ówczesne doświadczenia stawiały ten problem wysoko.

W tamtych czasach byłem typowym studentem kierunku inżynieryjnego. Piłem dużo wątpliwego alkoholu, kupowanego w akademikach, cały świat był dla mnie kiblem, miałem już za sobą kilka drobnych wybryków i zatrzymań, a także prób ucieczki przed wymiarem. Z tych najmocniejszych było sikanie pod koła autka strażników miejskich, kiedy Ci byli w środku, chłodzenie taniego winna w miejskiej fontannie, używanie drzwi wejściowych do Urzędu Miasta (gdzie straż miejska miała siedzibę) w ramach otwieracza do piwa, czy wreszcie wtoczenie się po pijaku na czerwonym świetle pod koła auta straży miejskiej (jebane zakończenia sezonów piłkarskich. zawsze to samo).
Słowem, miałem wyrobione swoje zdanie na służby mundurowe. Policja była spoko. Oni mieli z reguły ciekawsze rzeczy do robienia i takie psoty (nie bójmy się użyć tego słowa) w wykonaniu durnego studenciaka traktowali z rozbawieniem, w najgorszym razie z przymrużeniem oka.
Sprawa miała się inaczej ze strażnikami miejskimi. Tu szansa trafienia zakompleksionego leszcza była niewspółmiernie większa. Jakoś tak szedł ten stary dowcip o tym, jak to strażnik zatrzymał pana spacerującego z psem:
- Dlaczego ten pies nie ma kagańca?
- A dlaczego pan nie ma kagańca?
- Bo ja nie jestem psem.
- Bo pana nie przyjęli.

Zawsze istniała taka szansa. No zawsze. W Kraku parę razy mnie tacy przetrzepali, a raz mnie wyliczyli w sumie na 560zł, bo stawianie oporu, bo próba ucieczki, bo cośtam, cośtam. Jaki opór, jaka ucieczka, kiedy ja nabity jak szpadel i na każde jego pytanie odpowiadałem ze śmiechem 'nie'. Po ludzku mogli, mandat za wkurwianie.

No ale mniejsza o większość, wróćmy do tematu. Wspinam się po tej drabince i modle się, żeby to była policja.
Policja. Uff... Na środku stoi lodówka na bombach, ruch na moście wstrzymany. Wyjmują nas.

Wylazłem na górę, z bezczelnym uśmiechem się grzecznie przywitałem, stanąłem przy lodówce i czekam na chłopaków. Kolejno i Marcelus i Fabi, ten sam wyraz ulgi na twarzy, kiedy widzą, że policja. No tylko Wrużba wylazł z tą swoją powagą i rutyną, którą w takich sytuacjach wszystkich rozwalał.

Wpakowali nas do lodówki i zjechaliśmy z mostu w stronę Góry Puławskiej. Zatrzymaliśmy się na parkingu, panowie się do nas zwrócili. Będzie pogadanka. Cztery ostoje niewinności grzecznie siedzą, gotowi chłonąć mądrości płynące z ust stróżów prawa.Widać, że chłopaki w dobrych humorach i cała sytuacja ich trochę bawi.
Połajanka się zaczęła, że ludzie dzwonią, że się denerwują, a po co my tam włazimy, a czemu, i tak dalej, i tak dalej. Całej rozmowy nie pamiętam, tylko tyle, że przebiegała w żartobliwej atmosferze. Dwa kluczowe punkty zapamiętałem:
[Policjant]: Po cholerę tam właziliście? To było bardzo głupie.
[Fabi]: Ja mogę być głupi, jestem z Politechniki.

W tym miejscu policjanty już ledwie powstrzymują śmiech. Zapada żartobliwa cisza... i w tym momencie Wrużba, który dotychczas milczał, z tą swoją pełną podpitą powagą i bez żartów zadaje cios nokautujący:
- Czy mogliby mnie panowie wypuścić przed czternastą, bo mam ślub brata?

Tego było za wiele. Nie wytrzymali. Goście tam płaczą ze śmiechu. W końcu jeden rzuca:
- kurwa chłopaki, przestańcie ludzi straszyć. Idźcie w dół rzeki i sprawdźcie, czy Wisła nadal płynie.

Tak jest!

Pozbieraliśmy graty, grzecznie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy wałem w dół Wisły. Po pewnym czasie wróciłem pod most po ukryty zapas wódki. Imprezę kontynuowaliśmy na wale.
W pełnym słońcu walącym prosto w łby.

Tendencja była spadkowa w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wrużba się najebał pierwszy i kiedy chciał się odlać to się sturlał z wału i nie dawał rady wejść z powrotem. My, jak przystało na dobrych kolegów nabijaliśmy się z niego, zamiast pomóc. Włączyłem nawet dyktafon i nagrałem wtedy kilka minut złotego materiału. Wtedy też do puławskiego żargonu przeszło powiedzenie 'Dzięki Fabi'. Znaczy ono nie więcej jak 'spierdalaj'. Było tak, że Fabi chciał Wrużbę wciągnąć na górę... ale się rozmyślił w ostatniej chwili, ku uciesze gawiedzi. Padło wtedy legendarne, płaczliwym desperacko-pijackim tonem: 'Dzięki Fabi, Spierdalaj Fabi!'.

Śmiechy śmiechami, chwilę później sam się najebałem i sturlałem z tego wału w kałużę, gdzie chwilkę spędziłem, kontemplując złożoność naszego świata.

Tu moja opowieść się kończy, bo następne wspomnienie pochodzi z łóżeczka w domu. Oczywiście nic nie szkodzi, bo opowieść została uzupełniona wspomnieniami postronnych i zamieszanych.

Oddajemy głos koledze Truposzowi.
Jest piękny, świąteczny poniedziałek, jest wcześnie, koło południa. Truposz jedzie z mamą samochodem. Czy wracają z grzybów, a może ze stadniny koni, a może od rodziny? Tego nie wiadomo, natomiast jadą autkiem przez most na Wiśle. Nagle Truposz krzyczy:
- Patrz mamo! To moi koledzy!
Wartki ruch samochodów na trasie Lublin-Radom, piękny słoneczny dzień. Wąskim chodnikiem wzdłuż ulicy idzie dwóch gości. Każdy z nich pół niesie, pół ciągnie po ziemi jakieś ubłocone zmasakrowane coś, więc w sumie jest ich czterech. Obraz nędzy i rozpaczy, widać, że walka na śmierć i życie. Nie poddają się. Prą do przodu.

Oddajemy głos Marcelusowi.
Tu jeszcze słowo wstępu, bo może nie każdy zna. Marcelus to kawał chłopa, naprawdę duży. Bardzo spokojny i miły człowiek, ale kto nie zna, ten mógłby się przestraszyć. Zawsze lubiłem z nim pić, bo nieważne ile bym wypił, on zawsze wytrzymywał dłużej i nigdy nie zostawiał na pastwę.
Tak jak wtedy, na Sylwestrze spędzanym w Krakowie. Mieszkałem na Bronowicach, a chlaliśmy na rynku. Z rynku wracaliśmy z buta. Zgubiliśmy się. Ja gdzieś wpizdu polazłem, a Marcelus w poczuciu obowiązku z nieprzytomnym Wrużbą zarzuconym na ramię, w obcym mieście, próbował znaleźć moją chatę. Szedł twardo, nikogo nie mógł spytać o drogę, bo wszyscy na jego widok po prostu spierdalali, więc twardziel doszedł na Bronowice okrężną drogą, po przystankach autobusowych. Co ciekawe, był tam przede mną, bo ja, choć szedłem krótszą drogą to jednak większość na czworaka.
Chyba tylko raz mi się udało go dobrze schlać, ale to aż musiałem się uciec do miksu wódki z szampanem. Poza tym kiedyś też Marcelus się najebał i wypowiedział wojnę chodnikowi. A, że w tańcu się nie pierdolił, to załatwił sprawę szybko i z klasą - wyjebał chodnikowi z bańki. Fachowo, centralnie czołem.
Długo miał ksywę 'Jednorożec'.
Odbiegłem, znowu. Wracam.
Marcelus opisuję naszą drogę powrotną jako ciężką przeprawę. Okazało się, że za punkt honoru (nad wyraz zabawne!) wybrałem sobie wyjebanie nas. To znaczy on mnie niósł, a ja sabotowałem. Kawał drogi z tego mostu do mnie. Dzielnie dawał radę, nie pierwszy raz.
Wyjebałem go dopiero pod moim domem.
Na beton, przy postoju taksówek.
Pełnego taksówek.
Jeszcze przez długi czas panowie taksówkarze kłaniali mi się ze śmiechem w pas. Wszystko to znajomi mojego taty, więc i mnie kojarzyli. Tak, zawsze byłem ojcowskim powodem do dumy.

Oddajemy głos mojemu tacie.
Mamy ten piękny świąteczny poniedziałek. Jest trochę po południu. Rodzinka gdzieś wybyła. Tatuś sam w domu, leniwie przed telewizorem. Spokój, sielanka...
Ktoś puka.
Tata otwiera drzwi. Za drzwiami stoi ogromny facet. Ujebany w błocie, poobijany, z oczu bije nieustępliwy upór. W ręce trzyma jakieś całkowicie zmasakrowane chuchro. Unosi w ręce to coś i pyta:
- To pana?

Tatuś tylko palcem wskazał miejsce gdzie złożyć.

I w sumie to by było na tyle. Jeszcze końcowym słowem dodam, że Wrużbe w końcu nieco ocucili i donieśli na to wesele brata.




poniedziałek, 22 grudnia 2014

nieMOTO - Kolejny reset firmowy

Firmowa imprezka zbliżała się wielkimi krokami. Tym razem oryginalnie postanowiliśmy, że na imprezie się najebiemy.

Wyczekiwany dzień nastąpił. Przetrwaliśmy w robocie i równo z dzwonkiem wyskoczyliśmy na browca do knajpy obok. Przed browarem jeszcze zaliczyłem tłuściutkiego kebaba (chlanie na głodnego jest słabe), po czym zacząłem się nawadniać browarami. Radziłem Czarkowi, żeby zjadł coś tłustego, ale on wiedział lepiej. No kurwa wiedział.

Po zrobieniu dwóch browców w miłym towarzystwie udaliśmy się na imprezę, która miała odbyć się w wynajętym klubie. Zapowiadało się interesująco.

Impreza była w stylu lat 20stych. Masa ludzi się poprzebierała, klimacik wytworzył się fajny. Sam klub na pełnym wypasie. Szwedzki stół z wyszukanym żarciem, na piętrze kasyno (opcja grania na hajs wyłączona), do tego drugi bar, duży parkiet i kapela (ludzie z firmy mają kapele i naprawdę dają czadu). Dodatkowo lokal miał dobre wietrzenie, zero zaduchu. Doskonałe warunki startowe do odjebania czegoś głupiego.

Zaczęło się niewinnie. Jakiś podły browar, trafienie zera w ruletce (na sztuczny hajs kurwa!), żarełko, pogaduchy z ludźmi, pełna kulturka, bez patologii.

A potem pojawił się Misiek.
I Misiek oznajmił, że będzie ponownie ojcem.
I Misiek zamówił pierwszą i zdecydowanie nie ostatnią kolejkę Tequili.
I wszystko się spierdoliło.

Lało się mocno i szybko. Cytryna cierpka, sól pojebałem, bo dziwnym trafem kebab się zaczął upominać i źle mi się kojarzyło. Za to Czarek z Miśkiem, w skowronkach walili jednego za drugim. Pijacki skład osobowy nam się szybko powiększył i wyścig się skończył. Zaczęły się pogaduchy, pijackie przemyślenia, wielkie wyznania i rzewne oświadczenia. Impreza nad wyraz fajnie się rozwinęła, ludzie dopisali i było wesoło. Niestety doświadczenie mówiło mi, że to jest ten chwilowy moment uniesienia, kiedy wóda stopniowo zajmująca teren daje podpuchę i podszeptuje, że można grzać dalej, choć tak naprawdę zakończenie już zostało napisane.

Zacząłem szukać potwierdzenia moich słów i wtedy zobaczyłem Czarusia. Mądra głowa zaczął pić na głodnego, obecnie już się zataczał i zaczynała mu się włączać jego bokserska fascynacja. Namówiłem go, żebyśmy sobie trochę odpuścili. Zgodził się (o dziwo jeszcze z górki pijackiej nie zjeżdżał), zamelinowaliśmy się na jakiejś kanapie i leniwie oglądaliśmy pląsy na parkiecie. Chwila przerwy tylko. O nic więcej nie prosimy, zaraz znów pobalujemy.

Nie kurwa. Nie da się.

Paru ziomów wypatrzyło naszą kanapę i z radością się do nas przysiedli. Oni i ich wiaderko z lodem, z którego wystawały łby flaszek. No kurwa nie da się schować.
W ruch poszła biała wódka. Po piciu Tequili była to niemiła niespodzianka. Trzeba było zapijać. Z początku piwem, ale na szczęście koledzy poratowali wodą. Trzeba było spierdalać byle dalej, bo wieczór się chylił ku końcowi w trybie przyspieszonym. Złapałem Czarka i wytargałem na zewnątrz.

W Czarku zaczynały zanikać umiejętności lingwistyczne a za to już się budził Rocky. Czas był najwyższy się ulotnić.

Pizgało trochę, nie mieliśmy kurtek. Firma była niedaleko, a koło firmy murek do siedzenia idealny. Tam się ukryjemy, tam nas niewinnych nie będą próbowali poić wódką. Plan był dobry, ale Czarek był już w swoim świecie sparingów. W sumie czemu nie. Zabrałem go za firmę na duży parking i tam urządziliśmy sparing. To znaczy Czaruś próbował mnie trafić, ja się nie dawałem. Trochę ruchu dobrze nam zrobi i trochę baniacza oczyści. Sam też ruchu potrzebowałem, bo choć o niebo w lepszym stanie od Czarka byłem, to też lekko trafiony. Przykładem to, że kiedy Czaruś zniecierpliwiony brakiem sukcesów w trafianiu mnie poszedł na ostro... i wyjebał na beton, to ja się z tego śmiałem, zamiast mu pomóc.

Dobrą zabawę przerwał ochroniarz, który musiał nas zauważyć na kamerach. Przyleciał i krzyczał, że wzywa policje. Pośmialiśmy się chwilę, wyjaśniliśmy, że zabawa, przeprosiliśmy i poszliśmy sobie siąść na murku. Wyglądało na to, że wychodzimy na prostą.

I pewnie byśmy wyszli, gdyby nie ten Chłyst. Podszedł do nas i zaczął wyjeżdżać z klasycznym 'czy jest tu jakiś cwaniak'. Znaczy piątaka chciał. Zaczął gadać, że kravke trenuje, co było samo w sobie wyzwaniem, któremu Czarek oprzeć się nie mógł.

Chciałbym powiedzieć, że próbowałem to przerwać, że pomóc chciałem, ale okazało się, że Misiek też się tam pojawił i w jego wersji siedziałem na murku, śmiałem się i dopingowałem ten pojedynek gigantów.

Piękny obrazek. Stoi ziom i grozi, na przeciw stoi Czarek i próbuje sklecić choć jedno słowo zrozumiałe dla otoczenia. Chwieje się na nogach i ewidentnie grawitacja zaczyna zyskiwać tam widoczną przewagę.

W skrócie wyglądało to tak.
- daj piątaka albo Ci jebnę, nie żartuję!
- fsafqwefsdf...
- dajesz!
- dasdada

W tym miejscu następuje eskalacja konfliktu. Chłyst, który nie miał prawa zrobić nic więcej poza pustą groźbę jednak robi i próbuje Czarusiowi wypłacić. Czaruś w tym momencie prezentuje krótki praktyczny wykład na temat istnienia odmiany pijanego boksu. Pogibał, pogibał, trafić się nie dał, a sam wystosował lepe na pysk Chłysta.

Zapadła cisza. Wszyscy w szoku. No wszyscy poza Czarusiem, który tam dalej w swoim własnym świecie się gibał i coś tam pod nosem mamrotał. Chłyst zmienił strategię:
- daj piątaka albo dzwonię po policję!

Koniec zabawy, szybki powrót do rzeczywistości, z której chyba wszyscy wypadliśmy. Pozbieraliśmy z Miśkiem Czarka i wracamy do klubu. Po drodze mijamy jakiś inny klub, czy kasyno. Okazuje się, że Chłyst zna się z ochroniarzami i właśnie im opowiada swoją wersje. Wyszło do nas trzech. Wygląda na to, że koniec życia jest bliski.

Na szczęście do niczego nie doszło, bo obok jest nasz klub i tamci ochroniarze nas przejęli. Wróciliśmy na dół, sprawa się uspokoiła, Czarek się trochę przekimał w fotelach (w końcu nikt wódy nie wciskał), po czym zamówiliśmy taxi i pojechaliśmy do dużego pokoju.

Potencjał imprezy był ogromny i z tego co wiem, to ludzie bawili się wyśmienicie. My chyba za bardzo chcieliśmy. Dobrze, że zjadłem tego paskudnego kebaba, bo byśmy obaj beton wycierali.

sobota, 13 grudnia 2014

nieMOTO - Pizza bez rewelacji

Trzebinia.
Idę jakimś zadupiem strasznym. Jak do tego doszło?
Bardzo prosto. Auto się wzięło i zjebało, a sprawdzony magik w Trzebini rezyduje. Wyszło, że zajmie mu ze dwie godziny. Siedzieć mi się tam nie chciało. W świat ruszyłem.

Jakieś pół godzinki marszu i jestem w samym centrum Trzebini. Piękny rynek, zero ludzi, jest dobrze. Ruchy swoje kieruje do słynnego baru "nie Prosiaczek, nie Tygrysek, a już na pewno nie Kłapouchy".
Przed wejściem lekka zwieszka. Zdałem sobie sprawę, że jestem słabo wyjściowy. Rano drewno rąbałem, z psami się szwendałem, a teraz stoję przed wejściem w upierdolonym dresie. Co ludzie powiedzą. Zwieszka trwała krótką chwilę, bo sobie przypomniałem, że chuj mnie obchodzi co ludzie powiedzą.
Wszedłem.
I się kurwa nie wyróżniłem.

W menu na bogato. Jest pizza, jest kebab. Dylemat miałem straszny, póki nie znalazłem pizzy kebab. Teraz już tylko kwestia zamówienia.
[Ja]: dzień dobry. pizze kebab poproszę średnią.
[Miła Pani]: średnią, czyli małą?
[J]: Nie małą, tylko średnią.
[MP]: My nie mamy małych. Średnia, duża i mega.

Pani kochana.... no proszę... prosz... ja miastowy. Mnie trzeba nasmarować przed wyruchaniem. Takie marne zagrywki z nazewnictwem to ja czytam między.

[J]: To środkową.
[MP]: Na wynos?
[J]: Na miejscu.

Teraz, jak o tym myślę, to jej zdziwienie mieszane z niedowierzaniem powinno mi powiedzieć, że chyba jednak nie do końca rozumiem reguły tej gry.

Pani zamówienie przyjęła. Czekam i chłonę folklor. To znaczy chciałem chłonąć, bo okazało się, że jest normalnie i bez patologii. Jakaś rodzinka, czy dwie, kilku w dresach jak ja, jeden najebany ziom, który chyba zapomniał co zamówił, bo próbował brać wszystko co wydawali. Bez rewelacji.

Pizza Kebab!
Podszedłem, popatrzyłem i dałem radę powiedzieć jedynie krótkie "oj".
Pizza była szeroka jak opona do Stara, gruba jak bochenek chleba. Z pół dorodnej kozy dało na to coś swoje mięso. Serem zajebane po same brzegi. Na to jeszcze pomidor i kiszony ogórek. Czekałem tylko jak mi Miła Pani życzy powodzenia. Nie życzyła.

Zaniosłem to bydle do stolika i rozpocząłem nierówny bój.
Pierwszy kawałek wszedł jak złoto. W smaku była idealnie paskudna. A idealnie, bo taki syf się idealnie wpieprza na najebce o 4 rano.
Drugi kawałek zmęczyłem. Przy trzecim zacząłem oszukiwać. Wybrałem najmniejszy i na pograniczu utraty przytomności w siebie wepchnąłem.
Ten trzeci był bardzo ważny. Dwa kawałki to ledwie ćwiartka pizzy, a trzy kawałki to już prawie połowa. Dodatkowo ten trzeci kawałek dodał mi trochę godności i nawet patrzyłem Miłej Pani w twarz, kiedy żebrałem o zapakowanie na wynos.

Będę miał obiad do pracy na cały tydzień.


czwartek, 27 listopada 2014

nieMOTO - czarne chmury zacny kocie

Że koty będą miały z Młodą przejebane to pewna. Sierocą straszliwie, melepety całkowite To tylko kwestia czasu. Jak tylko Młoda poprawi mobilność to się zacznie. Jeszcze mają względny spokój. Jeszcze.
Tak w każdym razie myślałem do wczoraj.

Wieczór wczesny. Strzelam się, Młoda leży i je nogę pluszowego słonia. Pełen luz. Kątem oka zauważam wzmożony ruch, jakieś zamieszanie. Franek wystrzelił z pokoju jak z procy. Czyżby Miluś znów z nim wszedł na wojenną ścieżkę?
Wlazłem do pokoju w celu rozeznania. Milusia brak.
Za to Młoda szczerzy do mnie swój brak zębów, a garść pełna czarnej sierści.
Znacznie szybciej niż myślałem.



nieMOTO - prawdziwa miłość

Wieczór leniwy.
O pracy już dawno zapomniałem, Młoda uśpiona, zdążyłem się postrzelać czołgami. Wszystko cacy. Zgrywa się właśnie kolejny odcinek chodzących trupów, który zostanie użyty do usypiania. Sielanka.

Zasiadłem na dzbanku. Nie, żeby zrzut posadzić. Ot, ostatnie wieczorne szczanie, plus szybki rozdzialik kiblowej książki. Celebrowane.

Serial skończył się zgrywać na pena. W drzwiach łazienki stanęła ONA. Popatrzyła beznamiętnie i rzekła.
- rusz się bucu.

Już.

wtorek, 25 listopada 2014

nieMOTO - podle zdradzony

Szósta punkt. Budzik dzwoni.
Zwykle budzę się samoistnie minuta dwie przed szóstą i wyłączam budzik. Dziś się nie udało, bo Młoda dawała koncert koło czwartej.

Wstałem, nakarmiłem i przesrałem dziwki, ogarnąłem się i chwile poklikałem na kompie. Szósta czterdzieści schodzę do kuchni i robię śniadanie. Dla J standardem, kawa, płatki z jogurtem, do tego 3 kromiszcza ze smarowidłem i chudą drobiową. Dla siebie dwie kanapki do pracy. Zwykłem jadać dopiero w robocie. Słabo u mnie z apetytem rano.  Za to te dwie kanapki bydlackie na rasowym chlebie wiejskim, co to zamawiam go u takiej jednej pani w sklepie niedaleko. Kanapeczki przełożyłem żółtym serkiem i wkładką mięsną. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że były akurat dwa ostatnie plasterki wędlinki, w sam raz na moje kanapki.
Wziąłem kawę w jedną łapę i płatki w drugą. Lawirując pomiędzy wszędzie obecnym białym sierściuchem przebiłem się na górę do dziewczyn.
J spała jak zabita po nocnych imprezach, Młoda natomiast oczy otwarte i zawadiacko się do mnie uśmiecha. Pogadaliśmy chwilę, pochichraliśmy z mamy i czas był najwyższy zbierać się na pociąg. Jeszcze tylko donieść kanapki dla J. Zszedłem na dół.

Na schodach minęła mnie Tekila, chyłkiem umykająca.
Coś zostało popełnione.

Schodzę na dół, szybka ocena sytuacji. Na talerzu J są dwie kanapki, a były trzy. Zawołałem Tekile. Przybiegła, usiadła przede mną. Uszy położone, oczy wielkie, zamarcie i pełne pokory oczekiwanie. Stara, wypracowana metoda, którą zawsze mnie zmiękcza. Dziś nie zadziałała, bo co chwila się wredna dziwka oblizywała. W sumie jedna kanapka to nie taka wielka strata, wyraziłem swoje oburzenie, Tekila wyraziła skruchę i sprawa poszła w niepamięć.
Zaniosłem J pozostałe dwie kanapki, pogruchałem jeszcze z Młodą i czas w drogę.

Ubrałem buty, założyłem kurtkę, złapałem plecak, jeszcze tylko spakować kanapki i wio na pociąg.

...wait.
Gdzie są moje kanapki?

środa, 19 listopada 2014

nieMOTO - Nie tego się spodziewałem

Kraków, Dworzec Główny, 17.00, mykam na pociąg do domu. W plecaku kniga na drogę i precel dla J. Humor dopisuje.

Idę równolegle do torów, od strony starego dworca. Tam jest takie zadaszone przejście z dwoma budami, gdzie handlują książkami. Zimno tam, niby deszcz na łeb nie pada, ale i tak wszędzie mokro, bo ludzie na butach niosą.
Pod jedną z zamkniętych książkowych bud siedzi ziom. Wprost na mokrej ziemi. Oparty o budę plecami, między nogami plecak. Zbliżałem się i z zaciekawieniem rejestrowałem obrazek.

Ziom na oko 23-25 lat. Szczupły, wysportowany, dobrze ubrany, plecak też wyższa półka. Siedzi na tej ziemi, tępo patrzy na wprost, szczęka zaciśnięta. Do plecaka przyczepiona kartka z napisem:
'zgubiłem portfel, nie mam na bilet'.

W pierwszej kolejności uznałem to za dworcowy klasyk, ale jego ubiór i mina jakoś mi nie pasowały do schematu. Zatrzymałem się i spytałem:
- ej stary, ile ci brakuje do tego biletu?
Typa wyrwało z odrętwienia. Podniósł głowę, patrzył chwilę i powiedział:
- jesteś pierwszą osobą, która się zatrzymała.

Głos mu się załamał już chyba na pierwszym słowie. Typ się rozsypał. Teraz rwane słowa zaczęły z niego wylatywać jedno za drugim, że jest z Gdyni, że nie ma pieniędzy, że nie ma dokumentów, że nawet na mandat nie pojedzie.

Miałem dychę przy sobie to mu ją dałem. Powiedział, że idzie za to jedzenie kupić. W sumie nawet nie spytałem jak długo już tak siedzi. Otworzyłem plecak i oddałem mu tego nieszczęsnego precla, co dla J miałem. Od tego momentu już nawet nie mówił.
Nie wiem czy zrobiło mi się smutno, czy głupio. Chciałem się jeszcze dopytać o szczegóły, coś na spokojnie doradzić, ale rozmowy już nie było. Życzyłem mu powodzenia w powrocie do domu, po czym poszedłem na swój pociąg.

Myślałem o tym długo. Rozmawiałem o tym z bratem i z J. Nie potrafię do końca ogarnąć sytuacji. Pierwsza myśl to oczywiście, że padłem ofiarą wkrętu, ale w tej jego rozsypce było za dużo prawdy. Z drugiej strony przecież nic nie może stanąć pomiędzy człowiekiem, a powrotem do domu. Choćby wpakować się do pociągu na chama, zatrzasnąć się w kiblu i niech wyciągają. Z drugiej strony nie wiem przez co przeszedł, nie wiem jak długo tam był, nie wiem o innych sytuacjach, które mogły mieć niedawno miejsce w jego życiu. Faktem jest, że był w proszku.

Mam jedną teorię. Zakładam, że gość zaliczył serię kopów w dupę. Co mogło pójść źle to poszło, a zgubiony/skradziony portfel z kasą i dokumentami dostał od życia w gratisie. Potem przez parę dobrych godzin siedział głodny i kompletnie nie umiał poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, dodatkowo zderzając się z ludzką obojętnością pierwszy prawdziwy raz w życiu. Zamiast działać to zamkną się w sobie, zacisną zęby i był gotowy przyjmować kopy w dupę do końca świata. Nic nie mogło go złamać, bo stał na barykadzie. Nic, poza nieoczekiwaną życzliwością. Nagle z szarego tłumu obojętności ktoś się wychylił. Nie był na to gotowy, posypał się jak domek z kart.

Mam nadzieję, że do domu dotarł.

poniedziałek, 17 listopada 2014

nieMOTO - Sen jest ważny

Coś za coś.
Nie mam problemów ze wstawaniem rano. Nie pijam kawy, budzik dzwoni raz, wstaje z wyra bez szemrania i robię swoją robotę. Nie mam problemów z zasypianiem, nie budzę się zmęczony.
Ale
Lubie iść spać wcześnie. Obejrzenie filmu, który zaczyna się po 19 często kończy się odcinką. Muszę się naprawdę dobrze bawić na imprezie, żeby nie strzelić gwoździa. Sypiam w teatrach, w kinach, na weselach, wszędzie.
Dodatkowo muszę odespać swoje. Mój organizm naprawdę świetnie wypoczywa podczas snu, pod warunkiem, że nie jest przerwany. Nie musi być długi, ale musi być pełny cykl. Coś jak telefon, który szybko ładuje baterie, ale nie można go używać w trakcie, bo się lubi wtedy spierdolić. Dla przykładu kiedyś po małości obudziła mnie impreza rodziców. Opowieść rodzinna mówi, że wszedłem do salonu pełnego gości, grzecznie się ukłoniłem, wysikałem się do palmy, ponownie się ukłoniłem i poszedłem spać. Wznosiłem też kiedyś toast zimnym ogniem. Powstrzymali przed wypiciem.

W każdym razie zmierzam do tego, że wyrwany ze snu jestem kompletnie oderwany od rzeczywistości.

Córuś moja najukochańsza wyssała tą wiedzę z mlekiem matki. Nie pytajcie jak przedtem mama tą wiedzę wyssała od taty. W każdym razie młoda przesypia całą noc od narodzin. Oczywiście J na początku budziła do cyca, ale obecnie młoda sama sobie reguluje. Czasem jak coś lekko w ciągu dnia zaburzy to potrafi się obudzić, ale nasłuch radiowy J jest doskonały, więc najczęściej nawet nie dowiaduję się o tym, że w nocy była akcja. Młoda jest przechwytywana przy pierwszych oznakach budzenia, szybki cyc, bujanka i znów kima.
Młoda śpi z nami w pokoju od początku, ma już prawie 5 miechów, a ja na palcach ręki policzę zarwane nocki. No czyż nie cud?

No więc wczoraj cudu nie było.

Młoda dymiła całą niedziele. Wkurw był i nic nie pomagało. Był wkurw, bo była zmęczona, a była zmęczona, bo wkurw męczy. Zapętliła się i padła dopiero koło 20. Chwilę później padła obok J.
Pierwszy alarm o 22:30. Ten jeszcze był spoko, bo w sumie nie zdążyłem dobrze zejść.
Drugi alarm dokładnie 1:50. Młoda śpiewa. J chyba nie żyje. Ani drgnie. Sprawdziłem puls, dycha jeszcze.
Z wyra nie tyle wstałem co spadłem. Na zombiaka doszedłem do kojca. Młoda w poprzek leży i się drze. Wziąłem na ręce. Zacząłem usypiać. Chodziłem jak pokręcony, czekając, aż mi młoda w rękach lekko zwiotczeje, ale coś nie wychodziło. Po całej wieczności (4min wedle zegarka) musiałem młodą odłożyć, bo sam zacząłem odpływać na stojąco i bałem się wywrotki.
Wspominałem, że usypianie tylko na podpięciu do cyca, lub na chodzie? Na rękach na siedząco, lub stojąco-nieruchomo się nie liczy.
Odłożyłem młodą do kojca, potem odłożyłem siebie do wyra. Młoda z iście demoniczną precyzją odczekała, aż lekko odpłynę i znów zaczęła śpiewać. Jest 2:04.
Drugie podejście. Ta sama bajka. Łaziłem, lekko kołysałem , cichutko mruczałem, aż sam prawie na stojąco nie zasnąłem. Znów odłożyłem. Młoda ani trochę nie spała. Zadziornie się do mnie z wyra uśmiechała.
Zwaliłem się do wyra, licząc, że se sama ot tak zaśnie. Czemu nie?

Na zegarku jest 2:17, kiedy do gry włącza się Miluś. Usłyszał zza drzwi, że w sypialni ruch. Podszedł pod drzwi i zaczął drzeć mordę. Młoda się włączyła też. Dawali tak głośno, że aż J wróciła z martwych.

Potem poszło szybko. Milusiowi dałem brakującą porcje czułości, J podpięła młodą do cyca i byliśmy na najlepszej drodze do rozwiązania kryzysu.

Dupa. Milu wrócił po 20 minutach, Młoda po karmieniu tylko nabrała sił do dalszego śpiewu. Następne półtorej godziny to festiwal Milu i Młodej. J próbowała uśpić Młodą, ja próbowałem wypatroszyć Milusia. Oboje ponieśliśmy klęskę.

Ostatnie spojrzenie na zegarek pamiętam dokładnie z 3:33, bo się do niego uśmiechałem. Do zegarka znaczy. Następne pamiętam jak J mówi, że już czwarta, więc Młodą położymy do łóżka. Poranki śpi z nami, nocki w swoim. Taki obecnie jest deal.

Budzik dzwoni. Jest punkt szósta, Młoda śpi przyklejona do mojego łokcia. Nie wiem co się dzieje.

Wstałem, poszedłem nakarmić i wysikać dziwki (tak czule mówię do moich kochanych pieseczków). Następnie wysprzątałem w kuwecie. Sporo szczyny było, więc potrzebne było dosypanie świeżego żwirku. Wziąłem więc worek z psią karmą i dosypałem w ramach uzupełnienia żwirku.
W sumie całkiem szybko zanotowałem swój błąd i nawet uratowałem praktycznie całą karmę.
Potem zrobiłem śniadanie dla J, ogarnąłem siebie i byłem gotowy do wyjścia. Czas miałem niezły, więc postanowiłem nadrobić w zbiorach psich kup. Efekt był taki, że wypadło mi wiaderko i te rozmiękłe od deszczu gówienka mi wyjebało pod nogi. Chciałbym powiedzieć, że gama zapachów mnie ruszyła, ale od kiedy zaczęliśmy Młodej wdrażać inne pokarmy to nic nie jest w stanie przebić jej zrzutu. Nawet nie zmarszczyłem nosa.

Na pociąg doszedłem bez szwanku, nawet po drodze chleb zamówiłem.
Siedzę w pracy, ale szczerze to nie do końca wiem co się dookoła mnie dzieje. Siedzę jak popierdolony i czekam na konferencje z Niemcami, którą będę miał niechybną przyjemność prowadzić.

Ciekawe czy to był tylko taki wyjątek, czy też może nadchodzi rewolucja? Nie wiem. Po przyjściu do pracy zarzuciłem sobie z radością Daft Punk. Nawet poniżej wrzucam mój ulubiony refren.
Jest dobrze.

She's up all night 'til the sun
I'm up all night to get some
She's up all night for good fun
I'm up all night to get lucky
We're up all night 'til the sun
We're up all night to get some
We're up all night for good fun
We're up all night to get lucky (x5)

wtorek, 4 listopada 2014

nieMOTO - Bohater w swoim domu

Jestem inżynierem młodego pokolenia. Taki, co to śmiga na kompie, ale śrubokręta trzymać nie potrafi. Od kiedy mieszkamy na swoim, zacząłem cieszyć się domowymi robotami. Uczę się wszystkiego od zera. Gładzie sam robiłem, tynk nakładałem, sam półki robiłem, rok temu nawet od podstaw zbudowałem niewielką drewutnie, oraz ocieplaną budę dla psa. Jest to brzydkie i krzywe, ale praktyczne. Buda dupę psu grzeje, a drewutnia się nie zawaliła i tylko w jednym miejscu przecieka.
Prace manualne dobrze mi robią, a i w domu nigdy nie brakuje plastrów opatrunkowych. Ani razu jeszcze z tego powodu nie wylądowałem w szpitalu, co uważam za swój osobisty sukces.

Ostatnio, niesiony pasmem zwycięstw robotniczych, wziąłem się za montaż kaloryfera w garażu. Ze ściany wystawały rurki, w domu, w rozdzielni były jakieś pokrętła, na kompie banglał jutub z filmikami instruktażowymi, liroj-merlin 10min jazdy autem. Działamy.

Pierwszym zadaniem było określenie co i jak na rozdzielni. Takie ogrzewanie działa na zasadzie obiegu, więc musi być pokrętło od dopływu i odpływu. I rzeczywiście, dwie śruby były w poziomie, gdzie wszystkie pozostałe były w pionie. To musiały być moje pokrętła. Przekręciłem.
W tym miejscu warto wspomnieć, że takie ogrzewanie działa w obiegu zamkniętym. Jest specjalne pokrętło przy piecyku, wraz z miernikiem ciśnienia, co pozwala nam trzymać w obiegu zadaną ilość wody. Dzięki takiemu systemowi zalałem garaż tylko i wyłącznie wodą z obiegu. Wcale nie tak dużo.
Drugie zalanie garażu było znacznie mniejsze, ale za to określiłem która rurka to odpływ, a która dopływ. Jedziemy dalej.

Od teściowej dostaliśmy stary kaloryfer. Zawiesiłem go w odpowiednim miejscu i zacząłem się zastanawiać jak go podłączyć. W tym celu obejrzałem sprawny kaloryfer w wiatrołapie i oceniłem jakich części mi brakuje. Przy okazji też sprawdziłem jak działają zabezpieczenia.
Wspominałem już o tym zamkniętym obiegu? Tam naprawdę wcale dużo wody nie ma. Całkiem szybko posprzątałem zalany wiatrołap.

Zacząłem składać wszystko krok po kroku, tak jak na mądrych filmikach. Dzięki temu mogę się elegancko pochwalić, że wiem, co to są pakuły. Spytałem się nawet Czarka:
- Czy wiesz co to są pakuły?
- Oczywiście. Pakuła Nowa Gwinea.
- Dokładnie.
 
W trakcie mądrego filmiku wyszło, że te pakuły to się jakimś smarem potem traktuje. Szybki przejazd do liroja był czystą formalnością.

Po zakończonych pracach nowy kaloryfer został załączony i cała instalacja została przetestowana pod względem szczelności. Test zdany! Bangla!

Ktoś inny by pewnie w tym miejscu osiadł na laurach, ale nie ja. Wziąłem się za robienie półeczki do rozdzielni.

W tym miejscu krótki zarys problemu. W czasie wykończenia pan 'złota rączka' zbudował nam tam małą obudowę rozdzielni z drzwiczkami. Zbudował ją w tak przemyślany sposób, że do połowy zaworów nie można było sięgnąć. Wyburzyłem całość i wziąłem się za budowę nowej, takiej z przytupem.
Zaplanowałem całe metalowe rusztowanie, uzbroiłem się w metalowy szkielet, re-gipsy, słowem pełna fachura.

Wymierzyłem wszystko, sprawdziłem jak rurki lecą i wziąłem się za nawiercanie otworów.
Pierwsze wiercenie.
Jeb! Strzał mocnego strumienia wody prosto w pysk. Przedziurawiłem jakąś rurkę, której tu nie powinno być. Woda tryska jak popierdolona, ja w szoku zatykam ją palcem i szukam zaworu do odcięcia wody. Złapałem pierwszy z brzegu i... zamknąłem obieg gazu. To jak się później okazało nie było głupim pomysłem, bo woda pod kciukiem była nagrzewana przez piecyk gazowy. Chyba podświadomie o tym wiedziałem, bo w myśl zasady debila w szoku, zawór gazu ponownie odblokowałem.
Kiedy zaczęło mi parzyć kciuk to puściłem dziurkę, w efekcie czego dostałem gorącą wodą prosto w pysk, ponownie. Zacząłem krzyczeć o pomoc. Przyleciała J i kiedy ja, przekonany, że zaraz utonę i walczę tu o życie, to ona ze spokojem zakręciła odpowiedni kurek.

Ochłonąłem i zacząłem oceniać co się właściwie stało. Ciśnienie w obiegu ogrzewania trzyma, więc przebiłem rurkę z wodą bieżącą. Skąd ona się kurwa tu wzięła? Nie tędy iść powinna. Po lekkim rozkuciu okazało się, że pan 'złoty penis' se jebnął rurkę po półkolu. Żadnych kątów prostych , ot tak biegła sobie przez ścianę. Pewnie podłączył i wkomponował w ścianę tak jak akurat była. Oczywiście musiałem ją trafić.  

Wytarłem pysk z wody, ubrałem coś na łeb i dawaj, kolejna podróż do liroja. Jeszcze przez godzinę czynny. W drodze zadzwoniła do mnie J, okazując mi swoje legendarne wsparcie i zaufanie:
- kochanie, kup po drodze kilka bukłaków wody, tak, żebyśmy cokolwiek mieli.
- ale ja to naprawię przecież!
- no ja wiem, wiem, ale kup.

Uniesiony honorem żadnej wody nie kupiłem. Za to nabyłem łączniki, wykorzystałem swoje świeżo nabyte umiejętności kaloryferowe i już po godzinie mogłem wziąć prysznic. To tylko woda. Kiedyś wyjebałem korki w całym bloku, jak w wynajmowanym mieszkaniu wierciłem dziurę na obrazek.

Dziś rano sprawdziłem. Kaloryfer nowy trzyma ciśnienie, uszkodzona rurka nie przecieka. Mistrzowska robota.
A zabudowę rozdzielni i tak dokończę. Mam na wszelki wypadek dodatkowy zapas rurki i złączki.

wtorek, 28 października 2014

nieMOTO - Mistrzostwo świata

Słyszałem o tym od znajomych wiele razy, czytałem o tym niezliczoną ilość razy, ba , sam już miewałem, ale nadal się nie nudzi i nadal jest to mistrzostwo świata.

4 rano, budzę się, a dokładniej jestem budzony.
Młoda śpiewa.
I nie, że tam coś sobie pogaworzy, czy stęknie, czy w łóżeczku rzuci. Daje na pełny regulator non stop, wszystkie pięć samogłosek, które już nieświadomie umie.
Zwlokłem się z wyra, na zombiaka doszedłem do jej łóżeczka i zajrzałem.
Zobaczyła mnie, przestała śpiewać, wpatrzyła się... i po chwili banan na buzi, słońce świeci, śmieje się do mnie, reset całkowity, +10 do wszystkich statystyk.

I już :)  

poniedziałek, 27 października 2014

nieMOTO - Intelektualne rwanie nieświadome

PKP, dom-praca, rano.
Na przeciwko siedzi jakaś dupcia, późne studia, może już praca. Obojętna.
Czytam książkę. Tak się składa, że właśnie ją kończę.
Ostatnia strona, zamykam, chowam do plecaka, wyjmuję nową, zaczynam czytać.
Kątem oka ruch. Podnoszę wzrok. Dupcia patrzy na mnie zainteresowana, wręcz chętna.
Takie nadal istnieją.

nieMOTO - Cham w piątek

W sumie bez rewelacji i chamsko, ale na swój dziecinnie-męski sposób jestem dumny.
Piątek, zbieram się do wyjścia z pracy, jeszcze tylko szczynę puścić.
Wbijam do kibla, korpo klasyk, kabiny przedzielone cienkim plastikiem. Wszystko słychać.
Szczam, gość w kabinie obok napierdala przez telefon bez opamiętania. Ja szczam, on gada, jest piątek.
Spiąłem się w sobie, wytworzyłem nadciśnienie. Pozbierałem i z delikatnym ryzykiem kleksa walnąłem kilkusekundowego pierda ze zmienną tonacją. Aż się szyby zatrzęsły.
W kabinie obok zapadła cisza. Przeciągała się... wreszcie głos do słuchawki:
- nie, nic takiego.

Z fabryki wyszedłem w łikendzik w poczuciu spełnionego obowiązku.

wtorek, 21 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Test

Notka z 08.10.2014

Dziś krótki wstęp pomocniczy i test wyboru. Trzy pytania. W zestawie odpowiedzi tylko jedna odpowiedź jest dobra. Proszę dobrze zastanowić się nad odpowiedziami. Do wygrania zapewnienie o uścisku dłoni prezesa.

Jest szósta rano. Rosa, mokro, zimno, ciemno. Przed poranny śniadankiem i prysznicem trzeba na szybkości wykonać kilka czynności:
- Do trzech dołów zrobionych przez Tekile wsypać ziemie, wysiać trochę trawy, zagrabić, ubić
- przynieść do domu kilka skrzynek szczapek drewna do rozpałki
- przenieść zapas drewna z drewutni na stojak pod drzwiami balkonowymi

Działania wykonujemy w powyższej kolejności. W tym czasie psy biegają po mokrej trawie, pomiędzy mokrymi tujami.
I teraz pytania:
Po zasypaniu pierwszego dołu, w którym momencie Tekila zacznie przy nim grzebać?
a) przy przenoszeniu drewna
b) przy przynoszeniu szczapek
c) przy zasypywaniu pozostałych dołów
d) w czasie przejścia do drugiego dołu, zaraz po zasypaniu pierwszego

Jakie aktywności będą przy tym dole wykonywane?
a) kotłowanina z Lulką na świeżo ubitej ziemi
b) przewracanie się i przecieranie grzbietem po ziemi
c) odkopywanie dołu
d) wszystkie powyższe

W jaki sposób psy zachowają się po powrocie do domu:
a) grzecznie wejdą do domu, poczekają cierpliwie w wiatrołapie na wytarcie łap i otrzepanie z piachu. spokojnie i bez nerwów pójdą do kuchni napić się wody. Po napiciu się wody położą się na ziemi w przedpokoju spać
b) wpierdolą się do domu obie naraz, zderzając się grubymi dupami w drzwiach, przebiegną przez wiatrołap, omijając ręczniki. Staranują Franka, który niedostatecznie szybko schodził z drogi. Wyrwą do kuchni, licząc, że coś będzie w miskach, przy czym przy skręcie z wiatrołapu do kuchni znów się zderzą, w wyniku czego Tekila się wypierdoli i uderzy w ścianę (kiedyś białą). zanim napiją się wody, to ubłocone wydepczą błotne szlaki na białych płytkach w kuchni. zamiast napić się spokojnie wody to połowę rozchlapią, robiąc jeszcze większe błoto. na koniec wpakują się na sofę w salonie, tarzając się tam i zrzucając poduszki.

Odpowiedzi można umieszczać w komentarzu, ewentualnie olać sprawę ciepłym moczem :)

ARCHIWUM - nieMOTO - Kret vs Tekila

23.09.2014

Kiedy ostatnio Tekila rzuciła się z furią na rosnące w oczach kretowisko, moje serce wypełniła duma i nadzieja na lepsze jutro.
Szybko jednak zrozumiałem, że moja radość była przedwczesna.
Tekila okazała się metodyczna. Przez następne parę dni ta idiotka kopała w miejscu, gdzie ostatnio widziała kreta. Dokopała się do korzeni pobliskiej tui. Od dołu.
Zasypywanie nie pomagało. Odkopywała na bieżąco, często robiąc to w nocy, żebym nie widział. Połączyła fakty, że w dzień ją opierdalam przez okno, a w nocy nic nie mówię.
Dopiero połączenie zasypania dołu gruzem i zalania tego gnojówką pomogło. Przestała tam kopać.
Za to wykopała wielką jamę w miejscu uschniętego drzewka.
I nie wiem czemu drzewko uschło. To znaczy nie wiem co było pierwsze. Czy to kret korzenie pogryzł, czy ta cholera podkopała.
Wojna trwa. Ani kret ani Tekila nie chcą ustąpić.

ARCHIWUM - nieMOTO - Wolny rynek

Notka z 19.09.2014

Wolny rynek zadziałał mi pod firmą.
Jakieś 2 lata temu otworzyli nam blisko fajną miejscówkę ze spaghetti. Sześć ziko za całkiem fajną porcję makaronu z sosem bolognese lub napoli, do tego parmezan. Wszystko na szybkości. Kasa na stół, żarcie do pyska. Spoko.
Rok później otworzyli drugą taką miejscówkę. Bardzo podobne, z jedną różnica - podobna porcja była za 5zl.
Pierwsza miejscówka nie wytrzymała konkurencji. Zamknęli niedawno.
Została tylko ta druga. Cena makaronu skoczyła do 7zl za porcje.
Za parmezan trzeba dopłacić 1,5zl.

ARCHIWUM - MOTO - Droga do pracy vol.2

Notka z 09.09.2014

Jest 6.50 rano. Stoję na podporządkowanej i szykuje się do włączenia na 79tke. W lewo Kraków, w prawo Krzeszowice. Walę w prawo.
Na Orlenie w Krzeszowicach tankuje. Parę minut mi zostało, więc jeszcze myje światła, kierunki i czyszczę szybę.
Dokładnie 7.10 ziomuś na żółtym FZ1 ląduje. Jeszcze tylko sprawdzanie ciśnienia i możemy lecieć. Kierunek Trzebinia.

Słoneczko dopiero wstaje, cudownie przebija się przez chmury, powietrze chłodne, ale nie zimne. Lekka mgła. Leci się wspaniale. Po chwili jesteśmy w Trzebini.
Plan był, żeby pakować na Olkusz. Oes Trzebinia-Olkusz jest zajebisty. Mam go obcykanego. Ziomuś mówi, że zna inną trasę na Olkusz z kilkoma fajnymi winklami. Fajne winkle 20km od domu, takie, których nie znam? Prowadź mistrzu!
Wbiliśmy na jakieś wiochy, potem były lasy. Parę kilometrów gęstymi lasami i nagle wyjeżdżamy wprost pod kominami elektrowni Siersza. Wyłoniły się, takie pękate, między drzewami. Podjechaliśmy naprawdę blisko, kilkaset metrów. Dopiero wtedy się wyłoniły, zajmując większą część krajobrazu. Jeszcze do tego we mgle. Rewelacja.
Objechaliśmy elektrownie i trafiliśmy na te fajne winkle. Asfalt świetny, ładnie profilowane, spokój, cisza. Bez patologii, delikatnie, przyjemnie. Korciła nas druga rundka, ale jednak zdradziecko mokre miejscami były. Polecieliśmy dalej.
Długie proste w gęstych lasach. Korony drzew zamykają się nad głowami, widoczność słaba, bo w lesie mgła stoi, atmosfera wręcz kosmiczna, wspaniała. Zapach powietrza niesamowity. Mógłbym tak jechać aż do odpadnięcia dupy, lub końca wachy.
Potem było Bukowno, potem znów lasy, wreszcie Olkusz.
W Olkuszu powrót do rzeczywistości. Koreczki, masa ludzi, wszyscy w drodze do pracy. Przebiliśmy się i kierunek na Kraków. Parę kilometrów dalej odbijamy na Skałę.

Droga do Skały prowadzi przez Ojcowski Park Narodowy. Droga biegnie doliną, wzdłuż strumienia. Masa mostków, wysokie nagie skały dookoła. Trasa widokowo i winklowo ma 11/10, a zaledwie 11, ponieważ większość winkli jest ślepa i jak kogoś poniesie, to już poniesie.
Droga wiła się wprost cudownie, we mgle oczywiście. Prędkość przyjęliśmy turystyczną, celebrowaliśmy każdy winkiel, z namaszczeniem delikatnie się składaliśmy, bez pałowania na prostych, wszystko łagodnie, równomiernie, wspaniale.

W Skale odbiliśmy na Kraków. Szybciorem dobiliśmy do rogatek. Korki na wjeździe do Krakowa minęliśmy od strzała. Szybkie przebicie Opolską, potem aleje, wreszcie Rondo Mogilskie, Rondo Grzegórzeckie i jest czas rozstania. Szybki żółwik i już każdy wraca do swojego świata. Bez przypałów, bez dziwnych akcji, czyste 90 kilometrów kwintesencji przyjemności z jazdy.

Na myśl o tym nadal bananuje w pracy.


ARCHIWUM - nieMOTO - Wyparterowany w butiku.

Notka z 28.08.2014

Urodziny J zbliżały się wielkimi krokami. Czas był najwyższy, żeby jakiś prezent dopaść. Tak się złożyło, że w tym właśnie momencie mojego życia należałem do tej grupy szczęśliwców, którzy wiedzą co mają kupić.
To było trochę ponad miesiąc temu, kiedy to allegro już nie wystarczało do zaspokojenia zakupowego popędu J. Zostałem oddelegowany do jakiegoś butiku na Floriańskiej. Uzbrojony w wydrukowanego skrinszota z owym celem zakupowym udałem się na miejsce.
Okazało się, że ktoś tam jednak myśli o facetach. Wyszło, że jest cała kolekcja tego gówna. Kilka torebek, parę portfeli, żyć nie umierać. Miałem obstawione kilka kolejnych okazji.
Tak też było wczoraj. Wbiłem do znajomego mi butiku, przebiłem się szybciorem do miejscówki z moją kolekcją, wybrałem torebkę, której jeszcze chyba nie miałem i udałem się do kasy. Od momentu wejścia do sklepu do chwili stawienia się przed kasą minęło jakieś jedenaście sekund. Bez rewelacji. Jest to przeciętny czas potrzebny facetowi do zrobienia zakupów.
Panie w sklepie (sztuk trzy) oniemiały trochę. Wszystko wydarzyło się za szybko. Nie zdążyły mnie osaczyć. Mój Blitzkrieg byłby sukcesem, gdyby natarcie nie ugrzęzło na kasie. Widać było, że na ostatniej linii obrony ustawili najbardziej doświadczonego obrońce. Powstrzymała, a potem wraz z dwiema flankującymi osaczyły...
[Krwiożercze Bestie Sztuk Trzy] - A może taki portfelik pasujący do torebki?
[Biedny Osaczony Chłopiec] - Nie dziękuje. Już taki mam.
[KBST] - To może taki mniejszy, poręczny?
[BOC] - Taki też już mam.

W tym momencie jedna z nich zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie. Bieg przez sklep, wzięcie dokładnie danej jednej rzeczy, bez patrzenia na cokolwiek innego. To musi zapadać w pamięć takim sprzedawcowym wyjadaczom...
[KBST] - Ja pana kojarzę.
[BOC] - Naprawdę?
[KBST] - Tak. Już pan u nas kupował.
[BOC] - Zgadza się.
[KBST] - No właśnie. To ja już pamiętam. Pan taką torebkę już kupował.

Wszystkie trzy zaczęły chichotać. Że niby tak sympatycznie chichotać, z uśmiechem, ze zrozumieniem. Nawet jakaś czwarta postronna kupująca się przyłączyła. No kurwa mać. O nie kurwa. Bez walki się nie poddam.
[BOC] - Poprzednia torebka była mniejsza, ta jest większa... chyba.

Ziarenko niepewności zostało zasiane, dałbym głowę, że jedna z nich odwróciła się ode mnie, żeby otrzeć łezkę i wygubić trochę czerwoności na buzi.
[BOC] - ... no, ale tamta była mniejsza. Na pewno. Pamiętam, bo sprawdzałem zapobiegliwie, czy ten większy portfel się do niej zmieści... macie jakieś większe takie?

Nikt nie oponował na moje tłumaczenie. Nikt nie odpowiadał na moje pytanie. Nikt nie był w stanie.
[BOC desperacko] - Ale ja muszę mieć, bo dziś urodziny!

W końcu ta zza kasy, ta najbardziej doświadczona ogarnęła się na tyle, żeby mówić.
[KBST] - Dobrze proszę pana, oczywiście. Proszę tej metki nie odrywać, tutaj ma pan paragon i do zobaczenia jutro.

Tak dobrodusznie, tak protekcjonalnie. Z taką pewnością mojej zjeby. Wyć mi się chciało.
Wróciłem do pracy. Oczywiście na wstępie poskarżyłem się dwóm koleżankom. Trzy razy się pytały czy taka sama, a ja trzy razy odpowiadałem, że nie, bo trochę większa. I te też mnie wyśmiały. Patrzcie państwo. Nagle kurwa rozmiar jednak nie ma znaczenia.
Po pracy poleciałem do domu na szybkości. Wpadłem do domu cały mokry i popędziłem szukać tej poprzedniej torebki.
I miałem racje. Była mniejsza. No.
A J z prezentu bardzo się cieszyła.

[spoiler] - szwagrowa ma na dniach urodziny. Dziś mam tam iść kupić coś, co się nazywa ponoć 'listonoszka'. Trochę się boje.

poniedziałek, 20 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Polski zaścianek

Notka z 27.08.2014

Godzina może być 18-19. Wyjeżdżamy na wspólne zakupy. Lenka w foteliku, J obok, ja za kółkiem Landary. Deszcz leje, ale warunki pogodowe nie mają najmniejszego znaczenia, bo młoda śpi.
Jedziemy do Futuramy, galerii na obrzeżach Krakowa od naszej strony. Podobno w Super Farmie mają mega przeceny i można wyhaczyć tanio pieluchy i inne bzdety. Lubię te promocje. Rzucamy się na nie, żeby zaoszczędzić parę, czasem paręnaście złotych. Często koszty dojazdu są wyższe, no ale skoro sprawia to przyjemność, to czemu tego nie robić. Zresztą, zgubiłem motylka do odpowietrzania kaloryferów i wiedziałem, że jedyną metodą odnalezienia go jest kupienie nowego (dziś rano znalazłem stary).
Zajeżdżamy na parking pod galerią. Zajebane po same brzegi, wszędzie auta, praktycznie zero miejsc. Do tego deszcz, więc słabsza widoczność. Odczuwa się to przy parkowaniu. Ludzie się nie widzą nawzajem i jak już się zobaczą to trąbią i hamują, w różnej kolejności.
Przebijamy się do wejścia, licząc, że gdzieś bliżej akuratnie się miejsce zwolni. Bieganie na deszczu z Młodą będzie zajebiste dopiero za kilka lat.
Podjeżdżamy pod samo wejście i naszym oczom okazuje się gigantyczny placyk pomalowany z pięknym rysunkiem. Tatuś, Mamusia i małe dzieciak. Wszystko na ładnym niebieskim tle. Placyk tak duży, że chyba dałbym radę Landarę tam w poprzek postawić.
Miejsce wolne. Czekało na nas. W lekkim szoku parkujemy.
Wbijamy do sklepu. Rzeczywiście są przeceny i to całkiem spore. To był świetny pomysł, żeby tu przyjechać. Niestety, 90% populacji Krakowa wpadło na ten sam pomysł. Kraków podobno liczy coś koło 750 000 ludzi, więc myślę, że w tym sklepie w tej chwili na oko znajdowało się bez mała 600 000 ludzi. Spierdalać chciałem od razu, ale zobaczyłem ile dla J znaczy wyrwanie się z domu i zrobienie tak prozaicznej rzeczy jak zakupy. Zacisnąłem zęby i wkroczyłem do tej dżungli.
Następne paręnaście minut potrafię określić tylko na podstawie zwiększającego się ciężaru koszyka. Trochę to trwało, ale wszystkie produkty z listy i kilka innych, które były pod ręką już mamy. Do mety! Znaczy do kasy.
A potem zobaczyliśmy kolejkę. Dokładniej to zobaczyliśmy jej początek, bo koniec znikał gdzieś w mrokach sklepu. Zaczęliśmy iść. Okazało się, że kolejka sięgała do końca sklepu i tam się zawijała jak wąż w starej Nokii.
Niezrażeni stanęliśmy w kolejce. W sumie spoko. Młoda śpi, jest ciepło, możemy tu stać do usranej.
To zabawne jak zmienia się postrzeganie takich drobnostek. Normalnie właśnie bym rwał łoniaki z dupy w bezsilnej złości, że tracę tu, w tej jebanej kolejce swoje fascynujące życie. A teraz? A teraz patrzyłem z rozbawieniem jak J co chwila się urywa i wyszukuje sobie jakieś pierdoły, dorzucając je do koszyka.
Staliśmy w tej kolejce jakieś 3 minuty, kiedy podeszła do nas jakaś pani, na oko będzie jakaś pisząca tego przybytku. Poprosiła, żebyśmy się z nią udali.
Nie byłem pewien co jest grane. Przecież nic nie ukradłem, nie próbowałem się masturbować w kącie, pełna kulturka, więc o co jej chodzi?
Pani doprowadziła nas do kas i powiedziała, że rodziny z takimi małymi bączkami są obsługiwane poza kolejnością.
Podziękowaliśmy trochę speszeni i zaczęliśmy wykładać zakupy. Ukradkiem spojrzałem na te parę setek ludzi w kolejce, spodziewając się linczu. Nic z tych rzeczy. Kilka lasek z maślanym wzrokiem, na miękkich kolanach wpatrzone w Młodą, parę starszych osób z uśmiechem zrozumienia, nawet jakiś młody ziom 20+, akuratnie odrywając się od tableta tylko ruszył głową chyba w geście aprobaty. W najgorszym wypadku reakcją była obojętność.
Spakowaliśmy graty i speszeni popędziliśmy do samochodu, który stał przed samym wejściem do Galerii. Wracaliśmy trochę niepewni czy do domu dojedziemy, bo chyba gdzieś po drodze przenieśliśmy się do równoległego świata.

Dla mnie super.

ARCHIWUM - MOTO - Sentymentalnie

Notka z 25.08.2014

Jesteś małym bąkiem. Lat maksymalnie cztery, góra pięć. Czasy są piękne, brak trosk, sama zabawa. Pierwszy raz jedziesz na Mazury. Jest super. Jest cudownie. Od tej pory rodzice niemalże corocznie zabierają Cię w to samo miejsce przez następne 10 lat. Z tym miejscem wiąże się wiele wspaniałych wspomnień, które mają w głowie swoje miejsce.
I teraz.... to uczucie, kiedy po prawie dwudziestu latach odwiedzasz to miejsce z bratem.



ARCHIWUM - MOTO - Droga do pracy vol.1

Notka z 14.08.2014

7:20 rano.
Witam się z ziomkiem na stacji paliw. Jest czwartkowy poranek. W drodze do pracy.
Słowo o ziomku, bo to w sumie ciekawa akcja.
Do pracy latam na moto dzień w dzień. Moje tempo nie należy do wolnych. Raczej dynamicznie, ale to nie o prędkość chodzi, tylko właśnie o dynamikę. Sprawne wyprzedzanie, zachowanie w korku, slalom między lusterkami. Te klimaty. Lubię to i idzie mi to całkiem nieźle, głównie dlatego, że poza umiejętnościami przejąłem też od nauczycieli zamiłowanie do takiego stylu jazdy. Potoczna nazwa tego stylu jazdy to Tetris.
Efekt jest taki, że w drodze do pracy mijam czasem motocykle i mijam je trochę jak elementy krajobrazu.
Jeden wyjątek. Żółty FZ1. Golas z kufrem. To moto lata w korku bardzo podobnie do mnie. Czasem się trafialiśmy i krótki moment lecieliśmy razem. Wspólny tetris, zrozumienie z obcym. Ot, miła odmiana w szarej codzienności.
Jakiś czas temu trafiliśmy na siebie w świecie wirtualnym. Lokalne forum motocyklowe. Temat w stylu 'kogo dziś widziałem'. Od słowa do słowa postanowiliśmy umówić się na krótki przelocik przed pracą.
Stoimy zatem na tej stacji paliw i kminimy którędy pojechać do pracy. Oczywiście klasycznie, tradycyjnie, standardowo postanowione, że delikatnie, bez spiny, spokojnie, lekki wspólny przejazd. Akurat.
Zaczęliśmy delikatnie. Uczyliśmy się nawzajem swojego sposobu jazdy. Poszło bardzo szybko, bo pewne optymalne zachowania są utarte. Niektórzy dochodzą do nich po latach doświadczeń. Nie wiem jak ziomuś do tego doszedł, ja farciarsko dostałem je w pakiecie od kolegów.
Trochę pokręciliśmy się po obrzeżasz Krakowa, jakaś ostrzejsza pyta po obwodnicy, jakiś drobny przypał, słowem dobry przelocik. Nastrój był świetny, klimat bardzo dobry. Nadal udawało mi się trzymać zimną krew.
Przełom nastąpił na jednym ślimaku przy obwodnicy. Gdzieś niedaleko Łagiewnik. Znajomi pokazali jedno miejsce, gdzie można się pokręcić po ślimakach. Dawno nie byłem i zapomniałem, że przy zewnętrznym pasie jest jeden tor jazdy, który sprawia, że zalicza się kolejno studzienki kanalizacyjne. Pierwsza była spoko, druga też. Trzecia była głębiej zatopiona w asfalcie. Wpadłem w dziurę i wytelepało mi zdrowo kierę.
W tym momencie nie wytrzymałem. Coś we mnie pękło. Klik w bani. Odkręciłem i w pełni świadomie wymierzyłem w trzy kolejne studzienki, mając radochę jak mi moto targało w złożeniu.
Potem już było tylko lepiej/gorzej. W zależności jak na to spojrzeć. Pyta przez Kraków okrutna. Piana z mordy, adrenalina, zabawa. Licząc od tego ślimaka zdrowy rozsądek wrócił przy rondzie koło M1. Zatrzymałem się na światłach. Trochę mi głupio było przed sobą i nowym kolegą. Kompletnie nieodpowiedzialne, durne zachowanie. Pewnie zaraz mi powie, że jestem pojebany i więcej ze mną jeździć nie będzie. Dojechał do mnie, zatrzymał się obok na światłach, odwrócił się do mnie, otworzył szybę i krzykną
- kurwa mać! tego mi brakowało!
Dobrało się dwóch statecznych panów po trzydziestce. Szkoda gadać.
Uznaliśmy, że musimy się zatrzymać, bo tendencja zabawowo-wzrostowa w takiej chwili może się skończyć dzwonem.
Zajechaliśmy na Bora. Dałbym głowę, że obsługa na nas dziwnie patrzyła. Zwykle Nocne Czwartkowe zaczyna się koło 20-21, a nie o 8 rano, a tu dwóch pojebów zsiada z moto, mordy bananowe, przekrzykują się nawzajem, coś sobie pokazują, śmieją się. Jak dzieci. Przetrzymane dzieci.
Jakieś piciu, jakiś batonik, jeszcze pogaducha krótka i trzeba jechać do roboty. Rozstaliśmy się w doskonałych humorach. Trzeba będzie powtórzyć, ale to dopiero jak znów tak wypości.
Dobry start w dzień.

ARCHIWUM - nieMOTO - Pępkowe, czyli o jeden most za daleko

Notka z 09.08.2014

Godzina 16:50, może nawet 16:51. Razem z Czarusiem w blokach startowych. Dziś piątunio, zaraz koniec pracy i jakby szczęścia było mało, to na dobite dziś pępkowe z ludźmi z pracy.
Zaczęło się delikatnie i nieśmiało, za to z czasem zaczęło się rozkręcać. Ekipa dopisała, liczba flaszek poszła w dwu-cyfrówkę. Były wspominki, były śmiechy, były fochy, wzruszające sceny, słowem impreza wypaliła w pełni.
Wydaję mi się, że pamiętam wszystko, acz głowy nie dam. Wiek i brak treningu swoje robi. Niewykluczone, że była lekka kimka na stole, bo, że przytulenie do kibla i kulturalny pawik to pewna.
Impreza zaczęła się wykruszać, a ja przecież jeszcze musiałem do domu pociągiem dojechać. Jeden ziomuś po rycersku postanowił mnie odprowadzić. Pamiętam, że doszło między nami do delikatnej różnicy zdań, kiedy on się uparł, że musi mnie odstawić do pociągu, ja natomiast starałem się racjonalnie mu wyjaśnić, że jednak wole się odlać do kibla niż w spodnie. Poczucie obowiązku i rycerskość zderzyła się tu z pełnym pęcherzem. Doszło do prawdziwych dantejskich scen. Groza w Galerii Krakowskiej.
Do porozumienia doszliśmy chyba po tym jak się wziął i sam z siebie wywrócił bilbord koło nas.
Odlałem się, kupiłem bilet w automacie (tego nie pamiętam, ale znalazłem bilet rano), wsiadłem do pociągu i zasnąłem. Bilet położyłem przed sobą na stoliczku, co by pan konduktor się nie przemęczał (wiem, bo bilet sprawdzony, tak samo jak metoda sprawdzona).
Tu rozpoczyna się dramat z serii o jeden most za daleko... wróć, o jedną stację za daleko.
Obudziłem się w Krzeszowicach.
Godzina była 23.36. Wiem, bo sprawdziłem na telefonie. O właśnie, ten pierdolony telefon. Piliśmy w knajpce w piwnicach, gdzie nie było zasięgu. Teraz byłem w Krzeszowicach i sytuacja z zasięgiem się nie zmieniła.
Zacząłem naprawiać telefon.
Trochę uprzedzam fakty, ale nie chcę trzymać w napięciu. PUK znalazłem w domu dziś rano.
To zabawne jak niektóre drobne wydarzenia mają potem wpływ na nasze życie. Blokadę w telefonie miałem na ruch po ekranie. Czasem lubił się sam w kieszeni odblokować i porobić różne cyrki. Uznałem, że czas coś z tym zrobić. Brat powiedział, że już mu się znudziły rozmowy z moim kutasem.
Ustawiłem blokadę na jakiś wzór. W tym miejscu jeszcze mnie telefon spytał o jakiś PIN pomocniczy. Oczywiście ustawiłem taki PIN i był on inny niż ten podstawowy PIN.
I teraz wracamy do Krzeszowic i godziny 23:36. Stoję z tym jebanym telefonem, który właśnie zrestartowałem i który właśnie pyta mnie o PIN. Wiem, że są dwa PINy, nie wiem, który jest który. Oba znam. Mam trzy próby. Proste? Proste.
Myślę, że wielu kolegów, którzy bywali w takim stanie najebania w pełni się ze mną teraz zgodzą, że najbardziej logicznym rozwiązaniem w tej sytuacji było trzykrotne wpisanie tego samego PINu, oczywiście tego błędnego. raz, bo od czegoś trzeba zacząć, dwa, bo pewnie się pomyliłem, trzy, bo żaden jebany telefon nie będzie mi mówił jak mam żyć.
Jestem zatem w Krzeszowicach, dochodzi północ, do domu mam kilka kilometrów, a telefon zdradziecko mnie zrobił w chuja. Piątunio!
Dziarsko, z uśmiechem na zapitej mordzie uderzyłem z buta. Dodam, że już za pierwszym razem udało mi się ruszyć w dobrym kierunku.
Trochę szedłem, trochę biegłem. Minąłem Orlen, przeszedłem wiadukt. Próbowałem łapać stopa. hehe, najebany gość w nocy próbuje łapać stopa. Dobry pomysł.
W cuda można wierzyć. Poza tym, po pierwsze obudziłem się w Krzeszowicach, a mogłem w Trzebini. Po drugie była śliczna noc, a mogło zapierdalać żabami. Farcik się mnie trzymał bym rzekł. Należało więc iść za ciosem i liczyć na farcika dalej.
Doszedłem do Nawojowej Góry. W Nawojowej Górze stoi Pomnik Niepodległości Polski. Upamiętniał wymarsz legionistów 6 sierpnia 1914 jak i samego Józefa Piłsudskiego.
Jest 8 sierpnia i oto ja stoję pod tym pomnikiem o północy. Symbolika tej chwili zajebała mi obuchem w twarz. Teraz już mogłem wszystko.
Nie oddaliłem się specjalnie od tego miejsca, kiedy wydarzył się cud w postaci Fiata Sejczento.
Bolid zatrzymał się przede mną. Otworzyły się drzwi kierowcy. Wychylił się ziomuś i dziarsko rzucił:
- pojedziesz na pace?
Tak właśnie powiedział. Takich słów właśnie użył. Symbolika napierdalała mnie w najlepsze.
To było Sejczento ciężarowe. Z kratką znaczy. Poza kierowcą był jeszcze jeden ziomuś. Z tyłu miejsca było niewiele, bo chłopaki wieźli jebitnie wielką oponę.
Ani chybi, używaną oponę od Stara.
Leżałem na glebie, a mimo to symbolika nadal prała mnie po pysku.
Nie sprawdziłem czy choinka o zapachu kokosowym też była. Bałem się, że tak.
Położyłem się na płasko na tej oponie. Inaczej się nie dało. Nie wiedziałem gdzie chłopaki jadą, ale kierunek mieli dobry i zawsze to parę kilometrów bliżej.
Chłopaki zawieźli mnie ... do dużego pokoju. Poważnie mówię. Okazało się, że chłopaki są z Nawojowej Góry, że tak naprawdę już byli pod domem, ale tak po prostu zobaczyli zioma w potrzebie i go odwieźli pod sam dom. To się wydarzyło naprawdę. Nie śniło mi się to. Tacy ludzie istnieją.
W domciu była sielanka, dziewczyny spały, koty spały, psy mnie radośnie przywitały i też poszły spać. Chwilę później i ja odpłynąłem.
To był zajebisty wieczór. Jak zwykle odjebałem akcje ale otaczający mnie świat i ludzie pomogli. Chyba mam do nich szczęście.
Na deser jeszcze...
O 9 rano zadzwonił telefon. Kolega z pracy zmechaconym głosem do mnie na start:
- co się kurwa wczoraj działo?
Piątunio.

ARCHIWUM - nieMOTO - Słodko-gorzki

Notka z 04.08.2014

Rundka po mieście zaliczona. A to chleb kup, a to kup mi maszynki, bo King Kong. a to załatw to, załatw tamto. No spoko. W godzinkę się uwinąłem. Na powrocie jeszcze o Buczka zahaczyć chciałem, co by jeden orkiszowy nabyć.
Na wejściu zaczepił mnie On. Podszedł blisko, tak blisko, że wkroczyłem w bańkę jego ekosystemu. Gama zapachów zachwiała mną mentalnie i fizycznie.
- szefuniu, prośba... nie, nie chce kasy. jeść coś mi kup...
Energicznie wyminąłem i na wdechu wpadłem do środka. Minę miałem z serii 'ja pierdole...'. Rozpoznał chyba, bo rzucił mi w plecy 'przepraszam'.

To 'przepraszam' wkurwiło mnie bardzo mocno. Zastanowiłem się chwile. Przebiłem się przez swoje wewnętrzne usprawiedliwiające systemy ochronne i wyszło mi, że dużo łatwiej by mi było go zignorować, gdyby do pijaństwa dorzucił chamstwo. Ewentualnie jak już przeprasza, to cynicznie, a nie z taką beznadzieją w głosie.... dupek. Przez niego źle się poczułem.

Stoję, czekam. Klima robi, chłodno, przyjemnie. Pani uśmiechnięta pyta co dla mnie. Biorę więc sztukę orkiszowego, tylko pakowany po połowie, bo cały niewygodnie się w tank-bagu wiezie. Druga pani nawołuje kogoś po kawę. Zabawne, bo poza mną w piekarni tylko jakaś para. Oficjalnie tak, wychodzi na to.
Rzuciłem mimochodem na tą wywoływaną parę. Jakim cudem nie wpadli na to, że zamówiona kawa jest właśnie dla nich. Okazało się, że to matka z synem. Wróć. Mama z synem. Chłopak na oko 25-30 lat. Mama pewnie z dwie dychy lepiej. Coś w gestach tego chłopaka wskazywało, że jest cofnięty. Coś w gestach mamy wskazywało, że kocha go takim jaki jest. Plastry na nogach chłopaka i kule obok sugerowały, że i z ciałem nie jest kolorowo. Gdybym miał zgadywać, to strzeliłbym w to samo schorzenie, co miał Flynn z Breaking Bad.
Mama zerwała się po kawę.
Wróciłem do przyjemnej obserwacji jaką jest patrzenie na krojenie chleba.
- synku, ile dziś słodzisz? synku? synku?
- SIEDEM!
Aż mną telepnęło, bo siedział zaraz za mną i wyszło na to, że z głosem problemów nie ma.
- tylko... nie...nie... mie..szaj. Nie lubię ss..łodkiej.
Suchar. A rozbawił.

- czy coś jeszcze dla pana?
- pączek.... i jeszcze niech mi pani da trzy bułki. Bułki mi proszę oddzielnie spakować.

Wylazłem z Buczka jako lepszy człowiek, gotowy naprawiać świat, zaczynając od dania trzech bułek pijakowi. Co mi tam. Ostatnio modna jest pomoc, a farbę z bolidu jakoś się zmyje... zresztą, przezornie wyjebałem paragon, co by nikt nie zeskanował i mnie potem nie brał szantażem.
Pijaczka nie było.
No stał tu dopiero co. Zacząłem się rozglądać. Wypatrzyłem go kawałek dalej. Siedział na murku w cieniu. Zmarnowany życiem. Podszedłem z tymi moimi zbawczymi bułkami.
- ej stary, to ty mnie przed chwilą prosiłeś o coś do jedzenia?
- tak tak, to ja byłem.
- trzymaj kilka bułek.
- dzięki stary, naprawdę dzięki.

Podwinąłem swoja pelerynę i oddaliłem się ku zachodzącemu słońcu, lekkim krokiem, w poczuciu spełnionego dobrego uczynku. Tak.

Sto metrów dalej wpadłem na tego gościa, który mnie zaczepiał pod sklepem.

ARCHIWUM - MOTO - Z serii prawidłowy piątunio

Notka z 02.08.2014

Obudziłem się 4.30 rano. Precyzując, ta gnida Miluś zaczął łazić po domu i drzeć mordę. Dokarmiłem i wygłaskałem, żeby mi czasem dziewczyn nie obudził. Jakiś prysznic, coś szybkiego do szamy, ogarnięcie domu i dokładnie 6.07 wylot.

Mgła nisko, mokro, lekka mżawka, ciemno. Nie chciało mi się lecieć na Kraków, więc obrałem kierunek zadupiarski, żeby wyskoczyć na trasę gdzieś za Miechowem. Przejazd koło kopalni Dubie, potem Szklary. Piękne tereny, gęsto zalesione, pagórkowate serpentyny. Ledwie parę winkli, ale klimat budzi. Wyszło na to, że w nocy burza była, bo potoki spłynęły na asfalt. Wielkie hałdy błota z kamieniami leżące często na łuku zakrętu. Kiedy jeszcze dodamy do tego szarówkę i nisko leżącą mgłę, to wychodzi nam świetny producent adrenaliny, a jak jeszcze ma to miejsce na ślepym winklu... uuu miodnie.

Skoro tutaj jest taka jazda, to jaka rzeźnia musi być w Ojcowie w tym momencie? Tam musi być teraz cholernie niebezpiecznie. Tak cholernie niebezpiecznie, aż uznałem, że należy zmodyfikować trasę. Zamiast na Olkusz-Wolbrom trzeba zdecydowanie uderzyć na Ojców. Nie zawiodłem się.

Turlałem powoli po kamieniach, cudowny zapach powietrza, mgła gęsta. Ukoronowaniem było zwalone drzewo na drogę. Na szczęście zobaczyłem je dostatecznie wcześnie.

Za Ojcowem mgła zniknęła, zrobiło się jaśniej. Miejscami asfalt zaczął być suchy. To jest ten niebezpieczny moment, kiedy asfalt daje znać:
- spoko stary, jest bezpiecznie. kręć śmiało, przecież sucho... a czy w tym kolejnym winklu w lasku czasem nie jest mokro i ślisko... no to Ci pokażę jak już będziesz w nim złożony.

Do trasy Kraków - Radom włączyłem się w Słomnikach. Zrobiło się jasno, nawet trochę ciepło. Chwilę później byłem już pod Kielcami na Orlenie, gdzie zwykłem tańczyć. Tak też było i tym razem. Było parę minut po 7. Dzień zapowiadał się ładnie.

Dalsza trasa była nad wyraz spokojna. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość hamowań. Wszystko płynnie i spokojnie.

No może akcja ze Skarżyska zasługuję na wspomnienie. Właśnie skończył się odcinek ekspresowy, gdzie udowadniałem, że SVka spokojnie bierze ponad 7l/100km. Wytracałem prędkość, przestawiałem się na spokojniejszą jazdę. Wjechałem w teren zabudowany i wydarzyła się oto taka sytuacja. Nadmienię jeszcze, że całość w atmosferze podwójnej ciągłej.

Doleciałem do jakiegoś auta. Z przodu pusto, pojedyncze auto, gdzieś kawałek dalej od frontu leci moto. Na spokoju zaczynam delikatne wyprzedanie. Zapas miejsca i czasu był, a jakby się coś miało rodzić to spokojnie zmieszczę się z tym drugim moto na jego pasie. Nic się nie wydarzyło, wyprzedziłem i pozdrowiłem motonitę, który właśnie się zbliżał z przeciwka.... buc nie oddał pozdrowienia. Byłbym się wkurwił nieco na tak haniebne zachowanie, ale potem przeczytałem na jego szybie duży napis POLICJA i uznałem, że nie będę drążył tematu. Pojechałem dalej.

Kompletnie nic się nie działo praktycznie do samych Puław. No może byłem lekko zaskoczony, bo wjechałem do Radomia i zamiast tradycyjnej próby zabicia mnie to mi jakiś lokalny ziom ustąpił. Szok.

W Puławach ładna pogoda. Zajechałem pod domek brata. Razem z żoną i synem przygotowali śniadanko na pełnym wypasie. Jeszcze mamusia zadzwoniła tylko po to, żeby przywitać w Puławach i życzyć miłego dnia. Sielanka, radość, spokój, rodzina.

Po smacznym śniadanku, w doskonałych humorach wyszliśmy na zewnątrz. Jeszcze tylko tankowanie, sprawdzenie ciśnienia i lecimy na tor do Lublina.

Chwileczkę... was dwóch razem na moto? No jak? Tradycji musi stać się zadość przecież....

Zapierdoliło żabami z nieba w sekundzie. Stałem przy moto kiedy zaczęło i byłem cały mokry, zanim garnek na łeb wbiłem. No jakby mi ktoś z wiadra pociągnął. Klasyk. Różnica tylko polegała na tym, że ostatnim razem to moja J przed odjazdem patrzyła na nas jak na debili. Tym razem to była żona brata. U nas na mordach oczywiście bananowo. Ani przez chwilę się na wahaliśmy.

Ciśnienie, tankowanie (ile Ci spalił? 7,5? hahaha) i już jesteśmy w drodze. Żaby sadziły jeszcze jakiś czas, ale im bliżej Lublina, tym ładniejsze niebo. Na tor zajechaliśmy w pięknym słoneczku.

Na miejscu przywitała nas Natalia. Nie będę jej tu opisywał, bo to zupełnie inna historia, powiem tylko, że dokładnie rok wcześniej się poznaliśmy w szpitalu. Wtedy jej kontakt z moto ograniczał się do wiedzy, że istnieją pojazdy o liczbie kół mniejszej niż 4. Dziś natomiast stała przede mną w rasowym kombiaku z zaparkowaną Er5 obok. Śmieszne to było, bo w słowach wyrażała strach przed jazdą po torze, za to oczy świeciły jak stu-watowe żarówki, a do moto kicała jak mała dziewczynka pierwszy raz na łące.

Najpierw wstępniak, wyjaśnienie zasad, opis toru, przygotowanie do jazdy. Wszystko spoko póki co. No to dajemy.

Na początek parę kółek na zapoznanie z torem, oraz rozgrzewkę siebie i opon. Przed startem popatrzyłem na pasek z tylnej opony, a dokładniej na ten pasek nigdy nie użyty. Zakładałem, że dziś go troszeczkę przesunę.

Wyjechaliśmy. Na początek sami z bratem we dwóch. Bez spinki, powolutku, obczajanie co i jak. 5-6 kółek i zjechaliśmy. Zsiadłem z moto, ból w nadgarstkach wyraźnie wskazywał, że coś robię bardzo źle. Popatrzyłem na pasek na oponie. Paska brak. Zamknąłem obie opony na pierwszych okrążeniach rozgrzewki. Nieźle.

Jak się nad tym zastanowić to w sumie żadna rewelacja. Poprzednim motocyklem robiłem to bez problemu. Tym po prostu nigdy nie miałem okazji. Na ulicy zawsze zostaje margines, zawsze trzeba się liczyć z wypadkiem losowym i trzeba mieć miejsce i możliwość reakcji. Na ulicy nigdy sobie nie pofolgowałem. Tutaj zabrano mi element niewiadomy, dano dobrą nawierzchnię... i tyle. Nie zrobiłem niczego specjalnego. Dopiero teraz zaczynała się prawdziwa praca. Praca ciałem.

Następne dwie godziny to festiwal karkołomnych wygibasów. Cuda wianki tam odstawiałem. Darłem asfalt butami, darłem asfalt podnóżkami... i ciągle było źle. Prowadzący wypunktował problemy, starałem się nad nimi pracować, ale nadal była kupa. Do tego strach i nawyki. Wpadam w winkiel na pycie, obesranie i odpuszczenie manety. Nie gwałtowne, wszystko delikatnie, wypracowane na śniegach i deszczach ulicznych... a jednak, odpuszczenie. Zasada jest prosta. Wynosi to się mocniej pochyla, a nie odpuszcza gaz. To najprostsza droga do wywroty. W sumie gorsze było tylko jedno. To, że nie miałem żadnego uślizgu, to, że ani razu mnie nie wyniosło gdzieś na zewnętrzny trawnik. To znaczyło tylko tyle, że zapasu przyczepności miałem jeszcze bardzo dużo. Co z tego przełamać się nie mogłem. Zakodowane w bani z jaką prędkością mogę wejść w winkiel. Z taką wchodziłem, pokonywałem i już. Ciągła walka z pozycją. Ciężko było. Nie powiem, żebym źle się bawił. Było świetnie, ale nie aż tak, żebym chciał to robić cały czas. Warto było, dla treningu i satysfakcji. Kiedy potem oglądałem fotki, to widziałem jak złą pozycje przyjmowałem. No ale potem to już łatwo było gadać.


Na torze oczywiście nie byliśmy sami. Była Natalia, która z każdym kolejnym winklem składała się coraz mocniej, byliśmy my dwaj, a poza naszą trójką było jeszcze koło 6-7 maszyn. Jedni lepsi, drudzy słabsi. Wszystko w miarę ogarnięci ludzie, jeden świr tylko. Książkowy taki. Patrzysz na ryło i nie widzisz tam niczego. Zostanie zapamiętany za piękną kwestię:
- nie robiłem tego, ale mi wychodziło
Mistrz z krwi i kości.

Na sam koniec, na ostatniej sesji tak się (przypadkiem) złożyło, że wyjechaliśmy zaraz za nim na tor. To była ostatnia nasza sesja i chciałem jeszcze raz, na spokojnie popróbować trochę z tym ułożeniem dupy i wychylenia barku. Zacząłem wolno, ale mimo to trzymałem się tego gościa (R6). Po kolejnych wydarzeniach mogę w przybliżeniu zgadnąć co się działo w głowach. U mnie:
- no spoko. wcale nie jest taki dobry, skoro się go trzymam.
U brata:
- ojaaaażeszkurwaaaaaa! leszcz do łyknięcia!

Brat mnie wyprzedził i siadł na tym R6. Trochę się pomerdali i za którymś razem go łykną. Jeszcze pół okrążenia jechałem za tym R6, kiedy nagle zaczął mi uciekać. Zrozumiałem, że teraz to już jest 'sirius biznes'. Podziękowałem i zjechałem z toru.

Gość wyleciał w trawę dwa okrążenia później.

Była godzina 14. Czas był najwyższy się zbierać. Podziękowaliśmy za miłe 3 godzinki. Jeśli jest coś lepszego od jazdy po torze, to jest to jazda po torze z bratem.



Pozbieraliśmy graty i o 14.30 opuściliśmy tor. Grafik był napięty. Przebiliśmy się przez cały Lublin, kawałek za Lublinem zatankowaliśmy. Potem Ryki, Garwolin i spotkaliśmy się na rondzie w Kołbieli. Dokładnie o 16.00 minęliśmy tablicę Warszawa. Tempo zdrowsze trochę.

W Warszawie mi trochę odjebało.

Szeroko jak cholera, ruch gigantyczny, 3-4 pasy w każdą stronę, milion zdarzeń na sekundę, cały czas coś się dzieje. Po prostu rewelacja. Jak Śląsk, tylko lepiej.

Wpadłem między puszki z bananem na mordzie. Tetrisowałem jak opętany, skakałem jak żabka między nimi. No bajka. Mógłbym tak codziennie dojeżdżać do roboty.
Musiałem się nieco opamiętać, bo brat jeździ starą bejcą. Cegła, landara rozmiarów Fiata Panda. Nie wszędzie mógł się zmieścić.

O 16.30 zameldowaliśmy się pod Pałacem Kultury. Krótka przerwa i byliśmy pod grobem Nieznanego Żołnierza. Bez problemów zaparkowaliśmy moto (3zł za godzinę, centrum Wawy, miejsc masa... szok)

Tu następuje pierwsze rozczarowanie.

Na placu sporo ludzi, jest replika 'Kubusia', dzieciaki poprzebierane w panterki maszerują i śpiewają powstańcze piosenki, rozłożona scena, kramiki, gdzie można kupić figurkę małego powstańca, flagę, kotwicę...
No kurwa mać.

Liczyłem, że zobaczę normalne miasto, tętniące życiem, pracujące na swoją przyszłość, miasto które na tą jedną minutę zamiera, aby uczcić, aby wspomnieć i zastanowić się nad tą wielką tragedią. Nad połączeniem najwspanialszego aktu odwagi, determinacji, honoru i poświęcenia... które poprowadziło do masakry i katastrofy narodowej. Przecież najlepsze co można zrobić, aby uczcić tych wspaniałych ludzi, to wyciągnąć lekcje na przyszłość... a nie kurwa jarmark sobie urządzić.

Ale to chyba moja wina. Trzeba było siąść gdzieś na ławce, na jakimś zadupiu. Gdzieś pomiędzy zwykłymi ludźmi. Ale było już za późno. Na szczęście trochę na wyrost się wkurwiłem. Kiedy odezwały się syreny to wszystko zamarło. Ta chwila zrobiła na mnie duże wrażenie.

17:01. Idziemy do moto, wsiadamy i wyjeżdżamy z Warszawy. Bez mapy, bez nawigacji, na czuja.

Przelecieliśmy kilka ulic, przecięliśmy kilka skrzyżowań. Lecieliśmy na żywca, do momentu jak po prostu uznałem, że tu mamy skręcić w prawo. Żadnych znaków nie było. Ot tak skręciłem. Trafienie bez pudła, niby szczęście.

W Warszawie wszystkie drogi prowadzą na Radom.

Na wylocie jeszcze szczanie i żarcie w jakimś maku. Potem kierunek Radom.
Żeby pojąć istotę zjawiska, żeby je w pełni zrozumieć to trzeba w piątek o 18 wyjechać z Warszawy w kierunku Radomia. Korków w samej Wawie nie liczę. Za Tablicą koreczek ciągną się dobrze ponad 10 kilometrów. 10 kurwa kilometrów! Do samego Radomia było gęsto, ale pierwsze 10km stało zupełnie.

Waliliśmy śmiało środkiem. Przeciskaliśmy się. Dookoła nas słoiki wesoło dzwoniły. Brat leciał pierwszy. Kiedy patrzyłem jak tym swoim autobusem wali między lusterkami to zrozumiałem, że on się marnuje w tych swoich małych, bezkorkowych Puławach. Przecież to sama frajda.

Niespełna godzinę później na horyzoncie pojawiły się dwie rzeczy. Czarne chmury i Radom. Niebo było całkowicie czarne, pioruny napierdalały jak oszalałe. Widok zapierał dech w piersi. I to wszystko działo się nad Radomiem, do którego zmierzaliśmy. W paszcze szaleństwa.

Najpierw zaczął padać deszcz. Ciężkie krople padające na rozgrzany asfalt. To już były rogatki Radomia. Tak naprawdę wiedzieliśmy, że jesteśmy już w nim jesteśmy. Jedna pani zmieniła pas z prawego na lewy i po paru sekundach zrozumiała co robi ze swoim życiem, więc ponownie wróciła na prawy. Gwałtownie zaczęła wracać. W połowie manewru zobaczyła, że wymusza bratu. Co zrobiła? No kurwa, oczywiście, że zahamowała. Widziałem, że już mu chodzi przednie koło, czyli było hamowanie na granicy. Dobrze, że jeszcze się nie rozpadało i rozgrzany asfalt trzymał.

Potem zapierdoliło zdrowo żabami. Potem widzieliśmy ciąg 5 samochodów jebniętych jeden w drugiego. Niczemu się nie dziwiliśmy, wszystko przyjmowaliśmy z pełnym zrozumieniem. Radom przecież.

Tu nasze drogi się rozdzielały. Zatrzymaliśmy się na pobliskiej stacji. Deszcz napierdala jak szalony, wyjebani po całym dniu, ciągle kawał drogi przed nami... a mordy uśmiechnięte. Pożegnaliśmy się serdecznie i każdy w swoją.

Deszcz przestał padać gdzieś za Kielcami. I tak już było mi wszystko jedno. Gorsze było to, że miałem tylko ciemną szybę.

Zatańczyłem na tym samym Orlenie co rano. Stąd już tylko trochę ponad 100km.

Do Miechowa dojechałem z zamkniętą szybą. Korek był, więc leciałem w kolumnie, kierując się po światłach puszek.

W Miechowie odbiłem na Olkusz. Ciemno jak w dupie. Otworzyłem szybę. Na początku planowałem jechać nie szybciej niż 50km/h, a szybko mi się znudziło i pakowałem 70-90, licząc, że żaden owad mi w oko nie walnie.

Byłem już kompletnie zmasakrowany. Bolało mnie wszystko.Zacząłem kombinować. Moje buty mają z przodu plastikowe wzory, tak na wysokości piszczeli. Nogi wyrzuciłem za podnóżki i oparłem się piszczelami na nich, blokując tymi wzorami. Przez to nogi lekko wisiały, dając ogromną ulgę. Następnie lewy łokieć oparłem o bak i przeniosłem na niego ciężar ciała, żeby dupie dać odpocząć. W tym momencie życie stało się lepsze. Ta ulga. Było tak cudownie, było tak błogo, do tego ciepłe powietrze na pysk, łzawiące oczy... prawie się zdrzemnąłem.

Przeleciałem przez Wolbrom. Dom coraz Bliżej.

W Olkuszu deszcz. Przynajmniej nie dostanę owadem w oko.

Końcówkę słabo pamiętam. Doturlałem do domu o 22.16, ślepy totalnie.

Wtargałem moto do garażu. W tym momencie najchętniej położyłbym się do wanny i poszedł w niej spać bez odkręcania wody, ale moto wymagało oporządzenia. Ostatkiem sił wrzuciłem tylne koło na podnośnik i przesmarowałem łańcuch. W tym momencie totalnie zrozumiałem kobiety. Wracają z imprezy kompletnie wyjebane (zmęczone w sensie) i już mają iść spać... a makijaż. To wymaga tytanicznego wręcz uporu. No dobra. U mnie to nawet gorzej. Bo twarz kobiety to jednak tylko twarz kobiety.
A łańcuch?

J zaaplikowała mi krople do oczu, wyjęła z nich co większy syf.

A potem była ciemność.

To był zajebisty dzień. Zmasakrowany jestem całkowicie. Tego mi było trzeba.

ARCHIWUM - MOTO - Razem aż do śmierci

Notka z 31.07.2014

Dwa pasy w każdą stronę, kreska zieleni na środku, barierki typu gilotyny. Przejście dla pieszych z sygnalizacją. W miejscu przejścia rozszerzenie do trzech pasów. Skrajnie lewy do nawroty i skrętu w lewo.

Na środkowym pasie auto czeka na czerwonym, prawy pas pusty, ja na lewym pasie do nawroty.

Zielone pieszych już miga ostrzegawczo. Para dziadków się wtacza od lewej strony. Czerwone pieszych już się pali, zielone aut już prawie, Dziadki minęły moją pozycje i już prawie mijają auto na środkowym.

Zielone aut w pełni, dziadki przekroczyły środkowy pas i wtaczają się na pas prawy.

Nawet go nie zauważyłem w lusterku. Mogę tylko powiedzieć, że motoryka odwrotnie proporcjonalna do wyobraźni. Dodatkowy perk refleksu wykupiony za cenę pomyślunku. Być może leciał prawym, być może leciał środkowym i przed sygnalizacją przeskoczył na prawy, żeby minąć tego frajera, który stoi przed przejściem, bankowo zupełnie bez powodu.

Leciał szybko. Tak szybko, że nie zdążyłem nawet w strachu odwrócić wzroku. Dziadki już były na tym pasie. Na jego pasie. Odbił w prawo, chyba z przytuleniem do krawężnika. Nie dam głowy, że nie uraczył ich lusterkiem. Świateł stopu nie zaobserwowałem. Ani w trakcie, ani później. Pojawił się i znikną równie szybko.

Dziadki się zatrzymały. W szoku chyba. Czas zwolnił, każde kolejne wydarzenie dzieję się w zwolnionym tempie. Dla mnie, dla postronnych, dla kierownika na środkowym, ale chyba nie dla dziadków.

Scena rodzajowa. Stoją bez ruchu, całą wieczność stoją. W końcu babcia odwraca głowę w kierunku, gdzie jakieś pół roku temu było auto, które prawie ich zmasakrowało. Patrzy gdzieś w dal za nim. Długo patrzy. Odwraca się do dziadka. Patrzy na dziadka. Długo patrzy. Odchyla się, bierze zamach. Praca bioder prawidłowa, bark odchylony, lekki ruch śródstopia. Najpierw poszło biodro ze stopą, idealnie zgrywając się z barkiem, przenosząc całą siłę ciała i ruchu w ten jeden punkt dłoni. Perfekcja. Widać lata praktyki.

Zapierdoliła dziadkowi takiego liścia w potylice, że aż mnie zabolało. Chuda szyja zamortyzowała. Jego jedyny włos zadrgał żałośnie. Ten włos był jedyną reakcją. Chyba widziałem w jego oczach niemą rozpacz. A może rezygnację?

Przeszli na drugą stronę, załapując się na drugie zielone pieszych.

Pojechałem dalej.

ARCHIWUM - MOTO - Policja tak

Notka z 25.07.2014

Powrót do domu.

Dolatuję do Zabierzowa. Zabierzów stoi. Zwykle o tej porze w piątek stoi, ale dzisiaj stał bardziej.
Wypadek bankowo, wywnioskowałem po fakcie, że prawy pas stoi, a lewy jest pusty, co oznacza, że też stoi, tylko z drugiej strony zdarzenia.

Ironia w tym wszystkim taka, że lewy pusty oznacza szybszą jazdę dla mnie. Poleciałem.
Na miejsce zdarzenia dotarłem chybcikiem. Tam też okazało się, że na szczęście się myliłem. Wypadku brak.
W zamian audi, rozmiaru sześć się wzięło i rozkraczyło. Pani kierowniczka biedna nie wie chyba co robić, a kierowcy gotowi mordować ją za to, że ona morduje im piąteczek.
Niefortunnie to audi umarło, bo pomiędzy wysokimi krawężnikami. Nie idzie zepchnąć. Dodatkowo pani z tych lepszych, bo oba pasy zablokowane.

I teraz uwaga, bo zaczyna być magia. W sam raz doleciałem na początek przedstawienia.

Lodóweczka z dwoma Panami Policjantami zatrzymała się. Koguciki zaczęły mrugać. Panowie wysiedli, na początek ogarniając ruch i wybijając z głowy cwaniackie zapędy wkurwionych kierowników na jazdy po chodnikach dookoła zdarzenia. Następnie, bez zbędnego pierdolenia podwinęli rękawy i zepchnęli landarę do miejsca, gdzie po niskim krawężniku wjechała na chodnik. Następnie jeden pan zaczął rozmawiać, a drugi ogarniać ruch.

W tym miejscu grzecznie zagadnąłem tego od ruchu, czy mnie tak tu boczkiem, chybcikiem puści. Odpowiedział, że nie, póki nie skończą, a następnie wskazał mi miejsce gdzie mam czekać.
Czekałem więc. Patrzyłem. Mandatów żadnych. Oni chyba naprawdę po prostu pomogli zepchnąć bolid.

Nie minęły dwie minuty jak pan wrócił. Podszedł do mnie i rzekł:
- leć za nami

Każdy wyłapał słowo-klucz, które jasno pana określiły? :)

Koguciki zgasili i raźno ruszyli przed siebie. Ja za nimi.

Nie chce mówić, że piracili, bo to nie jest prawdą. Lecieli ponad ograniczenia, ale wszystko płynnie, pewnie i ze stosowną korektą prędkości w sytuacjach potencjalnych. Jechali jak należy. Jak się domy skończyły (choć znaki twierdziły inaczej) to i setunie lecieliśmy.

Minęliśmy Zabierzów, dolecieliśmy do Kochanowa. Pierwsza dłuższa prosta, lodóweczka mignęła prawym kierunkiem i zrobiła mi miejsce, zjeżdżając lekko do prawej. Śmignąłem i z przyjemnością pomachałem łapką w podzięce.

Dla mnie super. Policjant to nie jest słupek, który ma ślepo trzymać się przepisów i karać za co się da. Od tego jest Straż Miejska. Tutaj panowie najpierw pomogli jakiejś lasce, a potem milutko potraktowali motonitę.

Tego właśnie chcę. W mundurze człowiek, który pomoże jak trzeba i zadba o porządek... na koniec jeszcze potraktuje motonitę jak człowieka, a nie potencjalnego dawcę.
Piąteczek