poniedziałek, 18 września 2017

nieMOTO - Tatry17

Piątek, parę minut po 22, jestem trzeźwy.

Wiem, brzmi trochę jak chujowy start, bo jaka dobra historia, nie licząc Gwiezdnych Wojen i Leona Zawodowca, zaczęła się od szklanki mleka. Ja nawet mleka nie miałem, no słabo.

Znajduje się na dworcu głównym, pociąg z Warszawy zaraz tu skończy bieg, ma tylko 12 minut spóźnienia i chyba nie jest to jego ostatnie słowo. Stoję, czekam, obserwuje przypadki socjologiczne. Masa ludzi wkoło, w oczy rzucił mi się młody, uśmiechnięty chłopczyk. W rękach ściskał bukiet róż, ta ledwie powstrzymywana mieszanka radości, nerwowości i oczekiwania, zaraz chyba ma się tu zjawić jego wielka miłość. Spoko.
Pociąg zajechał, ludzie zaczęli się wysypywać, chłopiec z różami zaczyna biec, przeskakuję wzrokiem na cel jego biegu, z pociągu wysiada chłopak z dziewczyną, chłopak na rękach trzyma małego psa. Na widok biegnącego młodzieńca z kwiatami, chłopak z pociągu przekazuje pośpiesznie psa dziewczynie, a sam wybiega na spotkanie. Rzucają się sobie w ramiona, chwile przytulają, chłopak z peronu daje róże chłopakowi z pociągu, zaczynają się czule całować, to jest miłość. Lubię jak ludzie nie boją się publicznie okazywać swoich uczuć, a jak jeszcze chodzi o dwóch chłopaków w tym kraju legendarnej tolerancji, no zajebiście. Banan mi na ryj wskoczył, jeszcze chwile pokarmiłem się widokiem ludzkiego szczęścia, po czym zacząłem wypatrywać znajomego ryja. Jest.
Kurwa, nie mam kwiatów.

Jaro to ziom z poprzedniego życia. Morze taniego wina razem wypiliśmy i odjebaliśmy razem masę wyjątkowo pojebanych akcji, żeby daleko nie szukać, jak najebani wracaliśmy na rowerach znad jeziora, prawie 100km od domu, 2-3 w nocy, na dróżce w środku dojeżdża nas radiowóz, a Jaro z okrzykiem ulgi, bo już był przekonany, że obskoczymy konkretny wpierdol od jakiś lokalesów. Czy jak nas straż miejska spisała za picie w miejscu publicznym i nawet nam mówili, że nie tyle o samo picie chodziło, tylko czemu siedzieliśmy przed wejściem do urzędu, gdzie była siedziba straży i czemu klamkę do drzwi wejściowych awansowaliśmy do rangi otwieracza piwa. Wspólnie pokonane kilometry na rowerach liczone w tysiącach. Ziom.

Zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do mnie na kwadrat. Jakieś bardzo delikatne alko, po czym poszliśmy spać.
Pobudka o 5. Ogarnąłem zwierzynę, jakieś śniadanie, oraz czas najwyższy się spakować. Chwilę to zajęło, już po 6 lecieliśmy w stronę Krakowa. W okolicach Placu Inwalidów pobraliśmy trzeciego.

O Michałku mógłbym powiedzieć wiele. Znamy się prawie od początku mojego pobytu w Krakowie, kilka ładnych lat graliśmy w jednej drużynie piłkarskiej, poza tym hektolitry piwa z wiśniówką i niekończące się dyskusje o polityce i wojnie. Kolejny ziom.

Paka była mocna, kolejny punkt programu, Tesco na Ruczaju.
Wbijamy do środka i od razu pokazujemy prawdziwy profesjonalizm wytrawnych taterników. Najpierw papier toaletowy, potem konserwy, potem bułki, w takiej kolejności. No jeszcze jakieś pierdoły w postaci śpiworów, ale w zasadzie to już mało istotne.
W pełni uzbrojeni, gotowi na podbój Tatr, pozostało zrobić już tylko jedno.
Zajechaliśmy do Maka na Zakopiance po wrapa i zrobić kupę.
Teraz już do celu.

Ruch umiarkowany, deszcz padał mocno, granicę przekroczyliśmy w Jurgowie, a w Łomnicy stanęliśmy paręnaście minut później. Szybki skok do potravin po piwka i rum, a teraz już na szlak. Zielonym pionowo w górę. Ognia!
... no dobra, ale najpierw browar.
Pierwszy browar starszych panów
Widoczność zerowa, idziemy w mleku, plecaki ważą chyba z tonę, jest zajebiście.

Bijemy praktycznie pionowo w górę, dla Michałka, który robi ramkę fajek na jednym wdechu, to jednak trochę za mocno.
Kurwa, czemu nie wjechaliśmy kolejką! Ja tu przyjechałem chodzić po górach, a nie na nie wchodzić!
Tatry słowackie zostały okrutnie zdewastowane kilka lat temu. Kiedyś tu były piękne lasy na podejściach, szło się przyjemnymi zakosami, w cieniu wysokich drzew. Obecnie do połowy podejścia idzie się po asfalcie, co jest chujowe. Szczęśliwie uchowało się jeszcze kilka miejsc, które przypominają o klimacie starego szlaku.

po to tu jesteśmy
Nie potrafię powiedzieć czy minęła godzina, czy dwie. Plecaki ważące tonę robią swoje, jest początek trasy, a my już kompletnie wyjebani. Trochę nam osłodziło, kiedy na kolejnym postoju rozwiało chmury i pokazało nam końcówkę pierwszego etapu.

już prawie
Udało się, nie wiem jak, dobiliśmy do magistrali i zajęło to nam tylko 2 piwa. Tu już w miarę płasko, przebijamy się do Zamkowej chaty, schroniska, gdzie ma być obiadek. Dookoła nadal mleko, kompletnie ani sztuki prześwitu aż do samego schroniska. Na miejscu tłumy... no tak, przecież obok kolejka pod Łomnicki, a jeszcze bliżej Hrebienok. My tu już półmartwi po ciężkim podejściu, a dookoła ludzie z dziećmi w wózkach, w klapeczkach. Wymowne spojrzenia zmęczonego Michałka nie opuszczą mnie już do końca wycieczki, a obstawiam, że jeszcze przez długie lata.

Najadały się, napiły, to... ruszyliśmy dalej, zielonym. Z początku było bez zmian, ale to jednak dolinka, tu chmury tak nie wjeżdżają, w końcu coś zobaczyliśmy. Dla chłopaków w pierwszej chwili było to lekkim zaskoczeniem. Wjechaliśmy w Tatry we mgle, w ogóle gór nie było widać, popieprzaliśmy po jakiś kamykach, mijaliśmy karłowate drzewka i w zasadzie tyle... a tu nagle jeb, ukazały się góry dookoła, wysokie jak diabli, łeb trzeba zarwać, żeby ujrzeć szczyty. To jest niespodziewane, to krótkie dostrojenie w bani. Wspaniałe uczucie.

W niespełna godzinkę stanęliśmy pod ostatecznym podejściem do Chaty Teryho, naszego celu na dziś. Wielkie zdołowanie i radocha jednocześnie. Zdołowanie, bo czeka godzinna wyrypa pod górę, a radocha, bo będzie zajechanie i będą wspomnienia. Jak na zawołanie chmurki znowu na moment się rozwiały, ukazując samo schronisko.
schronisko tam jest, te 400m wyżej...
Siedliśmy na dupach, bo browar, bo nam się nie śpieszy. Humory dopisywały, znaczy u Jara pełna euforia, a Michał dalej wkurwiony, że nie wjechał kolejką. Wszystko w najlepszym porządku.
To aż tam idziemy?!? A to strzele fotkę, żeby był dowód jaki jestem pojebany.
Wdrapywaliśmy się prawie dwie godziny. Dużo postojów, sporo myśli samobójczych, omdlenia, drzemki, było wszystko. Do schroniska dotarliśmy już po zmierzchu, od strzała zaliczając kapuścianą polewkę. To było coś, wdrapywałem się tutaj parę razy, często robiłem znacznie dłuższe trasy, ale ten plecak ważący tonę to była nowość.
Po jedzeniu zaczęliśmy ogarniać nocleg. Byliśmy gotowi spać na ziemi, ale zostaliśmy mile zaskoczeni, w sensie spaliśmy na ziemi, ale dali nam składane materace i dodatkowo powiedzieli, że jest oddzielna sala noclegowa. Brzmiało cudownie, póki nie okazało się, że jest to oddzielna przybudówka, trochę jak szopa, za to z drewnianą podłogą. Sporo ludzi już tam było, ale z miejscem na ziemi problemu nie było. Michałek padł jak zmięta stówka i tylko heroicznym wysiłkiem zdjął buty przed wejściem do śpiwora.
Z Jarem udaliśmy się na degustacje. Nie co dzień nocuje się na ponad 2 tysiącach metrów nad poziomem morza. W ruch poszła herbatka z rumem w dość interesujących proporcjach, głównie dlatego, że kubek herbaty aż 2 euracze, a rumu mamy prawie litr.
Atmosfera totalnie wykurwista. Za oknem zadupcza okrutnie wiatr i zacina deszczem, momentami chmury odsłaniają odległe światła Popradu, w środku jest cieplutko, my jesteśmy kompletnie wyczerpani, szczęśliwi i co raz bardziej pijani, a w tle leci ... Pink Floyd.
Wish you were here...
Te chwile kiedy symbolika wyprowadza całą kombinację ciosów na pysk.

Piliśmy nieśpiesznie, chłonąc atmosferę miejsca, było trochę magicznie. Słowacy ze stolika obok zaczęli już wywracać swój alkohol, no ale nikt nie jest doskonały, po drugiej stronie Tatr nie uczą jak pić. Za to przy drugim stoliku byli Polacy i ci, choć pili równie mocno, zachowywali się elegancko. Jak coś robisz całe życie...
Gdzieś koło 23 do świata żywych powrócił Michałek, wkroczył do sali głównej, cały na biało. Znowu w komplecie. Pogrzaliśmy do północy, po czym czas był najwyższy iść spać.

Obudziłem się w nocy. Na zewnątrz deszcz i wiatr, który w innym miejscu mógłby mieć rangę małej wichury. Wylazłem z domku w ciemność całkowitą. Zdałem sobie sprawę, że mógłbym się tu łatwo zgubić. Zimna krew jednak swoje zrobiła. Profesjonalnie obróciłem się tak, żeby mieć wiatr w plecy, po czym się wyszczałem. Wszystko z delikatnym oparciem się o budynek. Spoko.
Rano całkowita aneksja tego miejsca, znaczy stawianie klocka. Przy wejściu do kibla budująca tabliczka, aby swojego klocka zalewać pełnym wiadrem wody.
Na śniadanie konserwa i herbatka, bez rumu niestety.

Ogarnęliśmy się i nastąpił mały podział. Michał trzeźwo ocenił swoje możliwości i uznał, że wraca do Zamkowego, gdzie będzie nas oczekiwał. My z Jarem natomiast postanowiliśmy przebić się do doliny obok, przez Czerwoną Ławkę, jeden z najtrudniejszych szlaków w Tatrach Słowackich.

Wyszliśmy przed 8, padał deszcz, wiał wiatr, my mieliśmy okrutnego kaca, szliśmy na jeden z najtrudniejszych szlaków, z długimi odcinkami łańcuchowymi, no w zasadzie co może pójść źle.
Po godzinie chcieliśmy już tylko umrzeć, chcieliśmy tylko znaleźć przepaść, w którą można się rzucić. Jebana godzina wdrapywania się na ścianę, takiego klina to już naprawdę dawno sobie nie zarzuciłem. Maskara.
Nasz nocleg. Wygląda jakby był niedaleko... jażesz nie jebe
Zanim dotarliśmy do łańcuchów to po kacu już nie było śladu. Tylko gwiazdki przed oczami i zawroty głowy, luzik. Na łańcuchach zajebiście, zimne i mokre, jak i otaczające skały, miejscami spływały drobne strumyczki, cudowne podejście, a że przyszliśmy rano i w deszczu, to cały szlak dla nas, rewelacja.
Przebiliśmy się, po drugiej stronie pogoda lepsza
Udało nam się wdrapać na samą górę. 1500 metrów w górę od miejsca startowego, całkiem spoko. Od tej chwili już tylko schodzenie, czyli witaj kurewski bólu kolan, mój stary przyjacielu.
Dwie godziny później byliśmy już na końcu doliny, przy połączeniu z magistralą, gdzie czekał na nas Michałek, piękny i uśmiechnięty. Chwila odpoczynku i lecimy w dół. Dwie godzinki później byliśmy w autku. Jeszcze tylko szama, zakup alko i już jesteśmy w drodze do domu.
Opis powrotu zakopianką sobie odpuszczę, bopochuj się denerwować. Dość powiedzieć, że w Krakowie byliśmy koło 19, cali, radośni i totalnie połamani.
Było zajebiście.


jestem poważnym człowiekiem a to jest poważna wyprawa