wtorek, 30 czerwca 2020

MOTO - Zlot GS500 2020

Spakowałem się już w środę wieczorem, bo start był zaplanowany na 5:45. Budzika nie ustawiałem. Prawdziwi mężczyźni zamiast budzika przed snem wypijają piwo i się nie odlewają.
Wstałem 4:30.
Ogarnięcie psiarni, prysznic, śniadanko... wszystko na pełnym luzie. Miałem czas sprawdzić, czy wszystko mam spakowane, na spokojnie. Oczywiście dopiero o 5:45 przypomniałem sobie o gratach do biegania, ale nie zrażałem się opóźnieniem. Mojżesz miał startować o 6, także byłem pewien, że o 5:45 nadal śpi.
W blokach startowych
Start na spokojnie, wszędzie mokro, stoi mgła, nie ma co szarżować. Do Olkusza na wdechu, przeskok na Wolbrom, dalej Miechów i szybciutko odcinek do początku eSki. Zaraz przed jest stacja, gdzie ustawiłem się z Mojżeszem, który startował 15 minut później, z Krakowa. Jak zajeżdżałem, to Mojżesz właśnie wyciągał pistolet z baku, zajechał minutę wcześniej. Oczywiście, że wystartował z opóźnieniem.

Słomniki, pierwszy z grupy dołączył
Wypadliśmy na eSkę. Nie dało się jechać mocniej jak 120, bo mgła nisko stała i widoczność była niemalże zerowa. Mojżesz nawet wspominał, że nie miało sensu trzymanie otwartych oczu, łatwiej było jechać na odgłos wydechu.
Na wysokości Kielc z reguły następuje zmiana pogody, zwykle na gorszą, acz tym razem się nam poszczęściło i dostaliśmy przejaśnienie i suchy asfalt. Tempo wzrosło tak bardzo, że nie daliśmy rady dojechać na jednym baku na miejsce zbiórki. SVka wzięła ponad 10/100 i 200 oleju.

Drugie zalewanie w Mateczniku Próżnego Bóstwa - Radom Północ
Jest tam kto?
Zalaliśmy, wylaliśmy się i śpieszno nam było na kolejne miejsce zbiórki. Mak za Radomiem na eSce. To było jakieś 20 kilometrów od aktualnego miejsca pobytu. Nawet się dobrze nie rozpędziliśmy, kiedy już trzeba było hamować. Na miejsce przybyliśmy kilka minut przed Grubym. Tu też postanowiliśmy zapchać się syfem i chwilkę rozprostować.
Trzecia maszyna dołącza do grupy. Nadal same Vki
Jest dobrze, chłopaki chętnie pozują
Za makiem na prowadzenie wskoczył Gruby. Plan był, abym przejął pałeczkę na przestrzale Wawy, głównie dlatego, że zajebiście lubię przecinać Wawę. Obyło się bez większych problemów, raz nie pocelowałem w zjazd, co kosztowało nas jakieś dodatkowe 3 minuty, poza tym pół Polski pakowało nad morze, więc do Nowego Dworu Mazowieckiego turlaliśmy grzecznie środkiem, raz mocniej raz lżej. Wydech robił swoje, było Morze Czerwone. Współczynnik przypałów zerowy.
W Nowym Dworze czekał na nas Kacek, a po parunastu minutach dołączył też Arcisz, który leciał z Białegostoku.
Pierwszy rzędzian w peletonie. Kacek dołącza
Nie zwlekaliśmy za długo, bo kawałek dalej miał dołączyć kolejny. Do Płońska cudownie halsowaliśmy między wrakami, a taki rajd na 5 maszyn już bywa fajny, szczególnie że szliśmy w ciasnej formacji. Frajda była taka, że braliśmy pod uwagę dalszą podróż eSkami. Braliśmy to pod uwagę bardzo krótko, ale braliśmy.
Parę kilometrów dalej na stacji czekał Luk. Tam też była krótka przerwa na szczynę, gdzie okazało się, że nowy kask kackowy ciężko się zakłada/zdejmuje. Nie trzeba było czekać długo na uprzejmych kolegów, którzy zgodnie ukuli teorie, jakoby w kasku szczali tylko goście z małymi pytami. Nie ma za co.
może zmienimy na zlot SV?
Dalej prowadził Kacek, w efekcie czego skończyliśmy na jakimś płatnym odcinku, gdzie czekanie w kolejce trwało dłużej niż jazda tym odcinkiem. Zdarli z nas całe 2 ziko ode łba. Chwile później dołączyli ostatni, mogło to być gdzieś pod Toruniem.
Valdi i Dosia, pełny skład już jest
Nadal Kacek prowadzi, za nim Valdi z Dosią, potem Mojżesz, Luk, Arcisz, Gruby i ja zamykający. Mojżesz z Lukiem bawili się w mojżeszowanie i tego dnia wygrywał Luk. Arcisz prawie zaparkował w kuperku gościa, który tak bardzo chciał mu zrobić miejsce, że aż prawie wjechał w wysepkę. Wrócił na swój poprzedni tor z hamowaniem, przez co Arcisz miał podwójną imprezę. Odległość do uderzenia już była liczona w centymetrach. Co było do wytrzepania z nogawki to jego.
Przeskoczyliśmy na krajową piątkę, która remontami stoi. Było dużo wyprzedzania po chwilowych nawierzchniach, sporo objazdów przy budowanych wiaduktach, słowem dobra zabawa. Nie potrafię powiedzieć jak długo tak jechaliśmy, w każdym razie zobaczyłem na odległym poboczu znak do Maka, który to domyślnie pewnie będzie stał przy drodze, natomiast z naszych objazdów tylko gdzieś w oddali majaczył, ale już wiedziałem, że to jest właśnie to miejsce, gdzie się zalejemy i zjemy. Czułem, że będzie dobre, ale tak w kościach czułem, że nic nie może pójść źle. Wyprzedziłem peleton i radośnie poprowadziłem pod same dystrybutory. Bonusem było to, że był tam nie tylko mak, ale i KFC. Wspaniale. Zalaliśmy się i udaliśmy na szame. Arcisz, Valdi i Dosia do syfskiego maka, reszta do wspaniałego KFC, na wiaderka.
Skrzydełka po radomsku - sos wpierdalasz razem z opakowaniem
Wciągaliśmy sobie radośnie, kiedy przed naszymi oczami rozkraczyła się jakaś nowa puszkowa beta. Trochę śmieszkowaliśmy, trochę było dyskusji czy automat ruszy na pych, słowem dobrze się bawiliśmy. Zaczęło przyjemnie przygrzewać i była godzina 14.30, kiedy postanowiliśmy się zbierać. Arcisz i Valdi nie tankowali, więc jak do nas spokojnie doturlali, to nadal o niczym nie wiedzieliśmy.
Dosiadłem mojej Niuni, zastartowałem i już wiedziałem. Paliwo marnej jakości zalane, będzie trzeba trzymać na obrotach, będzie szarpało, będzie zabawnie. Wyjechałem jako ostatni i już chciałem gonić, kiedy moim oczom ukazały się dwie SVki na poboczu i turlającego w powrotną stronę Gixera. Sprawa była grubsza. Dotoczyliśmy do stacji. Nagle zaczęliśmy zwracać uwagę na autka na awaryjnych, nagle rozkraczona beta nabrała sensu. Wjebaliśmy się w bagno.
Fajnie.

Niczym stado Grażyn ruszyliśmy do stacji szukać kierownika tego przybytku. Udało się namierzyć panią, którą ofiary z puszek już obskoczyły. Wyraźnie nie dawała rady. Daliśmy jej chwilę czasu na ogarnięcie, ale nic to nie dało. Wzięliśmy sprawy w swoje ręce, wszystko w odpowiedniej kolejności.
1. Kupić piwo
2. Wydzwonić pały
3. Wydzwonić infolinie Orlenu
4. Wydzwonić mechanika
5. Odganiać próbujących tankować (oczywiście, że nie zablokowali)
6. Kupić piwo
7. Jebnąć się na trawce

Jak powiedzieli tak uczynili.
Przejęci i obesrani, okrutnie się martwimy o motki...
Pierwsi przyjechali Smutni, którzy ani trochę na takie miano nie zasługiwali. Wysiadło dwóch uśmiechniętych panów, bez problemu podbili do rozmowy, a żartów nie było końca
- no dobra panowie, to najpierw poproszę o wasze prawo jazdy
- prawo jazdy? yyy, panie władzo, mi już motocykl działa, nic nie zgłaszam!
Panowie spisali nas, posprawdzali i nawet było zabawnie, bo na głos czytali imię i nazwisko i się okazało, że nikt się tu po imionach i nazwiskach nie zna. Ktoś wiedział, że Gruby to Rafał? No właśnie. Znaczy ja wiedziałem, bo to brat w sumie, ale reszta była ogromnie zaskoczona.
- panie władzo, temu z Radomia to pan prawka nie oddaje. po co, skoro i tak zaraz mu będziecie musieli zabrać?
Pan policjant żarciki sobie z nami podejmował, nam humory dopisywały, trochę był płacz, że Łomżę 0% musimy chlać, ale jak to mówią, jak się nie ma co się lubi, to się rucha co popadnie.
jest spoko
Mechanik przyjechał, ale nie mogliśmy się wziąć za spuszczanie paliwa, póki nie zjadą referenci, nie wezmą zeznania i nie spuszczą sami paliwa z motków, aut, głównego zbiornika, dystrybutorów, itd itd. W chuj roboty. Łomża 0%, czekamy.

Zajechali referenci, powiedzieli że jeden zeznaje, reszta w roli świadków, potem się to wszystko do kupy pospina i jakoś to wszystko zagra. Ja dzwoniłem, więc padło na mnie. Siadłem do gościa, na oko młodszego ode mnie, zaczyna się gadka
- cześć, nie będzie ci przeszkadzać jak będę sobie sączył browarka?
- żaden problem, sam bym się chętnie napił
- super, to co dalej?
- na wstępie muszę się przedstawić, starszy aspirant XXX, przepraszam za spóźnienie, ale mieliśmy bardzo niedobrego pana
- znaczy co? był dla was niegrzeczny? hehe
- nie. długo nie żył
- ...
- musiałem do domu pojechać, wykąpać się przebrać, niefajny zapach
- aha...
I on to opowiadał takim spokojnym tonem.Tu wstawić Pana Pawła, któremu właśnie nieco styki wyjebało.
Zeznanie poleciało, sam to wszystko sobie pisał, na głos czytał co pisał, czasem o szczególik dopytywał, trochę to trwało, szczęśliwie donieśli mi drugiego browca.
Pan Paweł zeznaje
Zeznania się udało ogarnąć, w też czasie w końcu zablokowali stacje, więc nie musieliśmy już w czynie społecznym odganiać ludzi od dystrybutorów. Zaczęły się też pobory paliwa przez speca z policji, więc wszystko szło do przodu.
takie cudo nam tam pływało
Gdzieś po drodze Arcisz, Dosia i Valdi polecieli na zlot. Nie było sensu, aby nadal czekali. Arcisz uprzednio jeszcze skoczył na inną stacje i przytargał nam 10 litrów czystej beny.

Po spuszczeniu paliwa zalaliśmy świeżyną, do tego jakieś uszlachetniacze, czy jak to gówno do czyszczenia wtrysków się nazywa, w każdym razie zalaliśmy moją SV i Grubego gaźnikowe VFR, które póki co nie wykazało totalnie żadnych problemów, głównie dlatego, że syf do gaźników jeszcze nie spłynął. Jeszcze.
Moja maleńka odpaliła, pokaszlała i trochę się dławiła, ale mam wprawę z zajebanymi wtryskami, przejechałem tak całą Słowację, także bez problemu ogarnąłem.
Polecieliśmy z Grubym na stacje, co by dobrać beny do pozostałych motków. Po drodze Grubemu syf spłynął do gaźników ale temat ogarnął, znaczy musiał zrobić prawie 20 km po okolicy na bardzo niepewnym i kapryśnym moto, ale nie wyjebał, przepalił i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
No dobra, jeszcze na stacji, jak zalewaliśmy kanister, to Gruby nie pocelował i wylał mi z litr beny na ręce (- napisz, że od razu ci kurwa pięć litrów wylałem! - no napiszę! - a spierdalaj! <3). Już nad same morze jechałem w cudownie pachnących rękawicach i sztachałem się przy każdej możliwej okazji.

Po powrocie zalaliśmy pozostałe motki. SV Mojżesza i Luka zagadały pięknie. Pokaszlały, ale chłopaki wiedzieli jak działać, także po chwili było dobrze. Z drugiej strony super extra wypasiony gix Kacka miał tak zaawansowany komputer pokładowy, że ten wykładał lachę jak tylko sprawdzał jakie błoto mu podają. Próbowaliśmy i próbowaliśmy, aż gixowy aku zaczął uprzejmie dawać znać, że chuj nam w dupę. Impas.
Jakoś w tym momencie pojawił się kierownik Orlenu, w sam kurwa czas, jakieś 4 godziny po czasie. Był miły, pomógł ogarnąć reklamacje, ogólnie naprawdę chłop się starał, co skrzętnie wykorzystaliśmy i wzięliśmy sobie kable.
Pierwsza na ruszt poszła SVka Mojżesza. Plan był prosty, dolać więcej tego czyszczącego siuwaksu, wymuszać pracę pompy i próbować, próbować, próbować, z odpowiednimi przerwami, żeby nie zajebać rozrusznika. I tak se próbowaliśmy. Gdzieś po 20 przypomniałem sobie, że Mojżesz jest najprawdziwszym harcerzem z nas wszystkich. Spytałem, czy ma jasną szybę i oczywiście nie miał i oczywiście nie miał z tym żadnego problemu. Była 20, on był na jakimś zadupiu, na niepewnym motocyklu, 200km do celu i blisko 500km od domu. I nie miał nawet jasnej szyby. Pełen luz, bo przecież co może pójść źle.
Może w tym miejscu jeszcze jedną rzecz wyjaśnię, bo my sobie śmieszkujemy z Mojżesza, że na moto wsiada w roku tylko 2 razy -  żeby dojechać na zlot i z niego wrócić. Prawda jest taka, że gość jest wręcz doskonały w jeździe we formacji. Zawsze go widzę w lusterku, nigdy nie wyprzedza zaraz za mną, zawsze zostawia margines. Można zrobić sobie znaczek na lusterku w miejscu, gdzie go widać, pokonać kilka winkli, coś wyprzedzić i po chwili znowu będą w lusterku światła Mojżesza, tam gdzie znaczek. Lubię z nim jeździć w grupie i czuje się pewnie. Chyba tylko z Yaszczim tak jeszcze mam.
Uznaliśmy, że czas wysłać Mojżesza w trasę i nie może jechać sam, bo ktoś będzie go musiał w ciemnościach prowadzić. Padło na Luka, co oczywiście było kompletnie pojebanym pomysłem, bo Mojżesz z Lukeim to jak naturalna katastrofa, która po prostu szuka sobie miejsca, żeby się wydarzyć.
Spakowali się i ruszyli. Patrzyłem na nich z pewną troską, bo już ze stacji wyjechali nie w tą stronę co trzeba, wszak mieli 50% szans na dobry skręt...

Podpięliśmy do kabli moje SV i zaczęliśmy walczyć dalej. Raz nawet na krótki moment Gix zagadał, ale po chwili zdechł i był martwy niczym moralność Andiego po tekili. Morale było nieco zachwiane, Kacek nawet zaczął przebąkiwać o zamawianiu lawety do Wawy, choć znad morza już się szykowała grupa wypadowa z busem. W końcu aku mojej SV zaczął zdychać, także przepięliśmy się na VFR Grubego, po czym ów Gruby poszedł po wiaderko do KFC, a siódma godzina obecności na stacji się zaczynała. I tak było fajnie. Szczególnie wzruszało mnie jak zlotowi ludzie się o nas martwili i sprawdzali co u nas. Telefon od Andiego:
- i co tam? jak wam idzie? czy ud.... o kurwa! moto Kubusia! a gdzie Kubuś? pewnie ma bimber, musz.... bip, bip, bip....
SV i Gix, okablowane, na Orlenie, przy zachodzącym słońcu - jak romantycznie
Właśnie pracowaliśmy nad kubełkiem, kiedy Mojżesz i Luki przemknęli, tym razem w dobrym kierunku. Prawie pół godziny później. Bronią się, że stacji szukali, ale nikt im nie wierzy.
Po chwili wróciła policja. Zatrzymali się, spytali jak nam idzie, nawet zaczęli dzwonić po znajomych mechanikach. Naprawdę miło z ich strony. Kończyliśmy już wiaderko, już prawie zdecydowani, że Kacek z lawetą zawija do Wawy, kiedy nasz radomski przyjaciel postanowił spróbować ten jeden ostatni raz.
Zagadała.
Na dwa gary, przez co dźwięk był w końcu odpowiedni, ale zagadała. Zaczęła palić ten syf, wyć jak popierdolona i ludzie z maka i KFC spoglądali z lekką dezaprobatą i praworządnością w oczach, ale szybko im mordki więdły, jak widzieli dwóch umundurowanych policjantów z drogówki, którzy wychylali się ze swojej nieoznakowanej bety i machali do nas z wyciągniętymi kciukami w górę, i z uśmiechami na twarzach.
Spakowaliśmy się, poubieraliśmy i było nam w drogę. Do wyboru było 91 i eSka, a że było po 21 to wybraliśmy eSkę. Ponad 7 godzin na tej stacji spędziliśmy, no kurwa będę tęsknił.

Kacek prowadził i ograniczały go tylko marne osiągi mojej SV. Do Gdańska dopadliśmy na wdechu. Chwilę szukaliśmy stacji i dalej do celu. Kacek zapomniał się pochwalić, że słabo widzi w ciemnościach i dalej uparcie prowadził. Chciałbym powiedzieć, że jechał wolniej ale taki chuj, dalej darł jak opętany, tylko zdarzało mu się nagle hamować przed łagodnym winklem, czy wręcz na prostej, bo coś mu się tam uwidziało. No i oczywiście ten jebany odcinkowy pomiar przed Władysławowem, załapaliśmy się wszyscy trzej, jak cipy, a ja podwójna cipa, bo wiedziałem o tym, bo mi Yaszczi 2 lata wcześniej wbił do bani, a i tak poleciałem za Kackiem jak ostatni frajer.

Do celu dobiliśmy po 22, biorąc pod uwagę, że wyjechałem z chaty przed 6, to chyba całkiem niezły czas dojazdu nad morze, jakbym jechał rowerem.
Oczywiście większość ludzi już była dobrze porobiona, co tylko sprawiło, że przyjęcie nas było jeszcze cieplejsze. Dodatkowo okazało się, że pod naszą nieobecność Andy pościelił nam łóżeczka. Najebany i wzruszony opowiadał nam jak to zrobił, jakby sam jeden zdobył plażę Omaha, no bohater.
Wypiliśmy bro i poszliśmy się rozpakować. Szybka podmianka ciuchów, jakieś mycie i już jesteśmy w drodze. Tak jakoś wyszło, że zawędrowałem do domku Skuterów i Korników, gdzie zastałem dziewczyny. Sylwia nawet obiecała mi drinka, pod warunkiem, że opowiem jak było. Wspominam o tym, bo to jest ważny moment, otóż Sylwia zrobiła mi drinka poprzez nalanie mi szklanki pigwówki. Powiedziała, że to ma tylko 30%, więc jest drinkiem. Uwierzyłem, wypiłem i drinkową poradę wziąłem sobie do serca. Od tej pory wszystko napisane poniżej to wina Sylwi, żeby jasność była ;)

Wyżłopałem drina, pogadaliśmy sobie przyjemnie i było mi w drogę, bo są pewne punkty, które na mapie zlotu odhaczyć trzeba. Wylazłem z domku i ...cisza. Nie ma nikogo. Zdałem sobie sprawę, że zawitałem na zlot późno i ta chwilka siedzenia z dziewczynami przesunęła mnie w drugi dzień, ale była noc z czwartku na piątek, byłem pewien, że jeśli ktoś śpi, to z najebania, a nie z własnej woli. Na potwierdzenie Gruby przesłał fotę, gdzie on już odhaczał ten punkt programu. Było mi śpieszno.
punkt pierwszy
Nocną kebabownie namierzyłem bardzo łatwo, po prostu szedłem za jakąś najebaną ekipą, która pociągnęła mnie jak po sznurku. Pod kebabownią było z 30 osób i w zasadzie wszyscy od nas. Przy jednym stoliku zobaczyłem Mrówę i Andiego, najebani okrutnie, stali oparci o stolik i powolnie żuli swoje kebsy, leniwie i z błogością rozglądając się po okolicy, acz już bez jakiegoś specjalnego ogniskowania wzroku. Zamówiłem swoje i podbiłem do nich, co by załapać się na gryza, by umilić sobie oczekiwanie. Dziabnąłem gryza z kebsa Andiego, przeżułem i było to doskonałe. W tym momencie najebany łeb Andiego przeprocesował sytuacje i wyciągnął wnioski. Wychylił kebsa, żebym sobie wziął gryza na czas oczekiwania na swojego. Uśmiechnąłem się na ten jego cudowny stan, po czym wziąłem łyka jego browara, który stał na stoliku obok. Ciepła lura, ale co zrobić. Andy stał, patrzył się na mnie i żuł. Staliśmy tak sobie, ktoś dołączył, gadaliśmy, a w tym czasie Andy nadal się na mnie patrzył i żuł. Widać coś mu w bani zakolejkowało, w końcu przełknął, przez chwile tak sobie ogniskował we mnie i w końcu wypalił.
- to nie moje piwo. ono tu sobie stało jak przyszliśmy
Wziął kolejnego gryza i się na mnie patrzył. Błogi stan trwał.

Po zapchaniu ryjów nadszedł czas podziałów. Mrówa z Andym oparli się o siebie wzajemnie i wspólnymi siłami pohalsowali w stronę domków, my za to ruszyliśmy szukać jakiejś imprezy, bo podobno gdzieś w centrum była czynna jakaś tańcbuda. Zanim jednak ruszyliśmy na poszukiwania, to uprosiłem ekipę, co byśmy odwiedzili morze, bo jeszcze nie zaliczyłem. Było to raptem 500 metrów, także zaczepiliśmy. Gówno było widać, ale zapach i odgłos swoje zrobił.
Poszukiwania tańcbudy spełzły na niczym, dlatego postanowiliśmy działać we własnym zakresie. Wróciliśmy na ośrodek i postanowiliśmy przysposobić nasz domek. Dzielnie i radośnie pomagałem składać wyro, póki nie zdałem sobie sprawy, że składam własne spanie. Przez chwilę patrzyłem na tańce, ale ekipa była dobrze porobiona. Jak jedna parka wyjebała z całym impetem w szafę, płacząc przy tym ze śmiechu, to zrozumiałem, że ja już dziś na taki poziom patoli nie wejdę. Znalazłem jakieś wolne wyro i zwaliłem się w kime. Ciemność.

Piątek przywitał śliczną pogodą. Było zajebiste zachmurzenie, wszędzie mgła, gówno było widać, ale za to zapach powietrza powalał. Wciągnąłem taką dawkę jodu, że mógłbym biegać po Czarnobylu z gołą dupą.
Zacząłem na ostro, bo pozbierałem się do kupy i poszedłem biegać brzegiem morza. Ludzi było niewiele, ja byłem w zasadzie trzeźwy, było super.
elegancko
Po powrocie się nieco ogarnąłem, w sam raz na śniadanie. W kuchni oczywiście królował Gruby. Nikt od nas nie wyszedł, nie będąc uprzednio dobrze napchanym jajecznicą na mięsku, z dodatkiem pomidorka z cebulą. Z zabawniejszych kwestii to chyba był ten moment, kiedy kompletnie zajebany Andy, w samych slipach, w lamparcie cętki, czkający bimbrem, z pełną powagą zwracał Mojżeszowi uwagę, że picie kawy zbyt wcześnie rano nie jest zdrowe, bo jest za wysoki poziom Kortyzolu. To ma sens.
jak królewicze
Zjedli śniadanko, wyprysznicowali, jakieś poranne zrzuty poleciały i czas był ruszać. Zmontowaliśmy ostry skład, był Mojżesz, Kacek, Jezus i ja. Czterech jeźdźców apokalipsy wyruszyło szukać Lidla, z mgliście zarysowanym planem na przyszłość.
Przespacerowaliśmy się przez całą Włodawę, wzdłuż jebitnego korka. Masa ludzi, masa rowerów, pół Polski puszczone z covidowej smyczy znalazło się w tym miejscu. Ja tu za chwilę wrzucę fotę z brzegu, to zrozumiecie.
Do Lidla dotarliśmy już z mocno zarysowanym planem, mianowicie stworzyliśmy nowego drinka, a składał się on z napoju cytrynowego, wermuta i tekili. Teraz potrzebowaliśmy tylko składników.
W sklepie tłumy się przeciskają, większość w maseczkach. Kacek się zatrzymał, rozejrzał, po czym z subtelnym wyczuciem chwili głośno powiedział, wręcz krzyknął:
- a u nas na Śląsku to maseczek nie trzeba nosić!
Dałbym głowę, że miał branie u jednej pani, tej jedynej, która się uśmiechała, zamiast się od nas odsuwać.
Artykuły uzbierane, teraz siąść na krawężniku na parkingu i wymieszać.
nazwaliśmy tego drina 'Chytra baba z Radomia'
Oddechy wstrzymane, wszystko wymierzone co do milimetra, elegancko rozlane, nadmiary limonkowego gówna wylane, bo samego pić się tego nie dało. Drin gotowy, buteleczki na legalu, można grzać na mieście. Tak wyekwipowani postanowiliśmy wrócić na ośrodek. Najpierw należało przebić się do plaży i tak wrócić do siebie. Po drodze mieliśmy niewątpliwe szczęście trafić na najlepszego customa, jakiego w życiu zdarzyło mi się widzieć. Precyzja wykonania, piaskowane felgi, to było coś nie do podrobienia. W tej chwili wiedzieliśmy, że naprawdę mało wiemy o tym świecie.
jest moc
Minęliśmy port i w tym miejscu mogliśmy już zejść na plaże, co by w ciszy i spokoju pospacerować, napić się, odpocząć...
Jak mówiłem, pół Polski.
battery low, battery low
Przebiliśmy się do samego brzegu, buciory spakowaliśmy do plecaków, po czym ruszyli brzegiem, uzbrojeni w nasze wesołe buteleczki. Po parunastu minutach udało nam się znaleźć pusty kawałek plaży, gdzie zalegliśmy, racząc się specyfikiem i gadając chyba o wszystkim. Nastrój chwili sprawił, że trochę się między sobą otworzyliśmy. Nagle się okazało, że za kaskami, za skórzanymi kombinezonami kryją się zwykli ludzi, mierzący się z codziennością, z własnymi problemami i demonami. To był wyjątkowy moment, w zasadzie jeden z najlepszych na zlocie.
Być może też dlatego, że pamiętam go najlepiej.
polaków rozmowy w magicznej scenerii
Wróciliśmy i po drodze zaczepiliśmy o sklep, bo regeneracja była wymagana.
zestaw mistrza
Śpieszno nam było do ośrodka, bo mocna ekipa do siatkóweczki już czekała. Coroczny rytuał był grany i był jak zwykle dobry. Kubuś z Santosem wymiatali na poziomie nieosiągalnym dla pozostałej ekipy, acz czasem Mojżesz z Grubym zagrali tak, że nie było co zbierać. W zasadzie pykalibyśmy chyba do nocy, gdyby nie to, że miałem to pigwówkę i na przerwach piłem ją tak jak reszta piła piwa, czyli z gwinta i konkretnie. No przecież Sylwia mówiła, że to drink, no to jak drink było pite. W zasadzie byłoby ze mną krucho, ale Santos lojalnie ładował ze mną, a że byliśmy w przeciwnych drużynach, to osłabialiśmy swoje drużyny równomiernie. W końcu doszło do tego, że i Santos i ja zaczęliśmy grać gorzej od Jezusa, a to już jest naprawdę rockbottom siatkówki, w końcu Gruby nas obu z boiska wyjebał i tyle było.
Poszwendałem się jeszcze chwilę, po czym mnie zmogło. Za krótko spałem dzień wcześniej, zmęczenie, 'drink', nałożyło się. Poszedłem spać.
21 budzę się. Spałem ze 4 godzinki, obudziłem się jak młody bóg, tego mi było trzeba. Teraz za to głód mnie ściskał okrutnie. Zmontowaliśmy ekipę i ruszyliśmy w poszukiwaniu paszy. Trafił nam się przyjemniutki lokal, noc była nad wyraz ciepła, czekaliśmy na zamówione żarcie, znowu jest rewelacyjnie.
drużyna mistrzów, od lewej: Santos, Próżne Bóstwo, Rage, Mojżesz, Rav. oczywiście pigwa się lała nadal
W tym miejscu zaczyna się z górki. Walimy tą pigwę, potem leje się masa bimbru, film zaczyna mi zrywać. Pamiętam jak byłem nad wodą, jak sobie łaziłem, słuchałem muzyki, płyt chodnikowych też słuchałem, co stwierdziłem po siniakach i zadrapaniach znalezionych dzień później. Ogólnie resztę piątkowego wieczoru już spędziłem w swoim świecie. Znaczy musiało być fajnie bo obudziłem się w innym domku, cale stado nas tam leżało, upchani jak sardynki na jednym wyrze. Ból pleców mnie nie zdjął wcześniej chyba tylko dlatego, że byłem konkretnie znieczulony.

Sobota rano, wstaje i czuje, że albo teraz albo nigdy. Jeśli chcę iść znowu biegać, to muszę w tym momencie, póki jestem jeszcze pijany, bo na kacu się do dupy biega. Zerwałem się, przebrałem i gotowy do walki zacząłem kompletować drużynę. Zacząłem od Andiego, który sardynkował obok, acz tutaj bitwa była z góry przegrana.
śpij dobrze słodki książę
Udało się nawet zebrać drużynę, także wypadzik nad wodę rewelacyjny. Traskę jebnęliśmy naprawdę konkretną. Biegliśmy w parach, Gruby z Valdim, a ja z Kornim. Okazało się, że Korni biega tak jak jeździ gixem, czyli start, 110% mocy od samego początku, a potem się zobaczy. Musieliśmy robić sporo przerw, ze dwa razy wjebaliśmy się do lodowatego morza, ogólnie terapia szokowa jak ta lala, świetna zabawa.
śmigamy. oczywiście Korni wyrwał
Po powrocie śniadankujemy się (oczywiście jajówa od Grubego) i udajemy się nad wodę. Słońce zaczęło cudownie prażyć, pozbieraliśmy ekipę, milion kocyków, bimbrów, żelków, czipsów i co tylko się nam udało uzbierać. Wybraliśmy w miarę luźne miejsce i zalegliśmy na ładnych parę godzin. Znaczy nie próżnowaliśmy...
Andy, stary łobuz, rozegrał sprawę w swoim nikczemnym stylu. Najpierw dał Barbrze kubeczki do trzymania, a jak już nie miała się jak bronić, to przeszedł do gruntownego nawadniania.
Gruby ładuje baterie
Pogadaliśmy, pośmialiśmy, poodbijaliśmy piłeczkę i w zasadzie była sielanka. No może w jednym momencie trochę zrobiło się nieco zabawniej. Odbijaliśmy właśnie w kółeczku, a Andy kursował z drinami, kola z bimbrem. Jak to zwykle na zlotach bywa, bimbru było więcej niż koli, więc trzeba było przyjąć proporcje odpowiednie. Andy zrobił właśnie taką siekierę i podał Santosowi, mówiąc 'do dna'. To był oczywiście żart, tam było dobrze ponad setka bimbru z woltażem emerytalnym, to już nie w kij dmuchał. Andy był tak pewien, że żart jest zrozumiany, że jeszcze na odchodnym rzucił Santosowi, żeby podał dalej... a Santos mu oddał pusty kubeczek.
5 minut później...
zawodnik został usunięty z boiska, gramy dalej
Wszystko co piękne kiedyś się kończy. Bimbru zabrakło, głodni się zrobiliśmy, czas był wracać. Santosa musieliśmy odnieść do ośrodka, po drodze za to nas raczył utworami Dżemu. Ryczał okrutnie, ludzie się gapili, sielanka.
Personal Jesus
Po powrocie szybki ogar i lecimy na szamę. Knajpka z wczoraj przypadła nam do gustu i tam się skierowaliśmy. Każdy wziął burgera, nawet załapaliśmy się na stolik. Warto wspomnieć o jednej rzeczy, której nadal w swojej głowie nie przerobiłem i mam z tym trochę problem, bo oto Luk odebrał swojego burgera, wyjebał zawartość z bułki na talerz, wziął patyczki i zaczął to wpieprzać jak sushi... ja... nie wiem co powiedzieć.

Czas był najwyższy na lekkie wysprzęglanie. Ta pigwówka lała się okrutnie ostatnie 2 dni i trzeba było przystopować. Pozostała w zasadzie tylko jedna kwestia, bo Evela miała mieć jutro urodziny. Jutro w sumie dzień odjazdu, trzeba by tu jej coś dać już dziś. Na szybkiego podbiłem i w sklepie wziąłem musujące Asti, no ale przecież jeszcze trzeba by jej coś ładnego dać, coś niepowtarzalnego... [skrolowanie pokoju w poszukiwaniu prezentu, zogniskowanie wzroku na najebanym do nieprzytomności Santosie....]
- Panowie! Mam pomysł!
Najlepszego Evela! Mamy nadzieję, że prezent się podobał. Niski przebieg i nawet odzyskał przytomność przy wręczaniu i był bardzo szczęśliwy<3
Jak to zwykle bywa w soboty, impreza się rozkręcała, kiedy ja już mentalnie i fizycznie nastawiałem się odpoczynek i regeneracje. Położyłem się spać i dokładnie o 2 w nocy puściło mnie wszystko. Poczułem ból obitego ryja, łokcia, kolana i biodra i już dokładnie wiedziałem, którym uchem słuchałem płyt chodnikowych dzień wcześniej. Z tyłu głowy miałem siniaka, bo podobno próbowałem naśladować żonę Yaszcza i nie pocelowałem w schodek. Ogólnie czułem, że żyje, a jak już wstałem, to postanowiłem zobaczyć jak się kręci impreza. Z jednego domku dochodziło dudnienie, uznałem, że teraz tam jest parkiet taneczny. Wszedłem do środka... i wstąpiłem do piekła. Banda nawalonych ludzi skakała do disco polo, niektórzy nawet śpiewali i było widać, że znają słowa. Czy ja nadal śpię? Czy to rodzaj okrutnej kacowej halucynacji? Gdzie ja się kurwa znalazłem?
Wycofałem się kilka kroków, powolutku, żeby nikt nie widział, wróciłem do swojego domku, położyłem się do wyra i czekałem na nienadchodzący sen...

Rano pobudka, zdrowy, wypoczęty i z nieco zrytą banią. Miałem nadzieję, że to był sen, ale są nagrania, to się naprawdę wydarzyło. Zostałem zbrukany. Nic to, żyjemy dalej.
Gruby jak zwykle przy garach, pyszne śniadanko w drodze. Bez pośpiechu zjedliśmy, rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Urlop na poniedziałek jest. Myśleliśmy nad Mazurami i spokojnym piwkiem nad brzegiem jeziora, ale to jednak trochę za blisko. Do domu wracać nie chcieliśmy, nad morzem kolejny dzień zostawać też nie chcieliśmy. Były plany imprezy w Olsztynie u Jezusa, ale skrewił, także jeździliśmy palcem po mapie. Coś wymyślimy.
Okazało się, że Mojżesz pozbierał się rano i pojechał do domu. Ja nie wiem, chłop cały zlot siedział cichutko, pił umiarkowanie, nikomu nie wpierdolił, nie zgonował, nie rzygał bimbrem, nie zrobił żadnej sceny, no totalnie nic. To smutne jak miłość może zniszczyć dobrego chłopaka.
Napisałem mu sms, żeby dawał znać jak będzie stacji, to mi wziął i odpisał: 'stacja'. Ok.

Na spokojnie się spakowaliśmy, odpaliliśmy szpeje i ruszyliśmy. Uznaliśmy, że eSki nie dla nas, dlatego wycelowaliśmy w 91 i polecieliśmy do pierwszej stacji, którą uznamy za dostatecznie ładną. Padło na Tczew. Zalani, jakiś batonik, jakaś chemia z witaminkami i już lecimy dalej. Pogoda sprzyja, Gruby prowadzi, oraz mieliśmy wstępny cel. Lecieliśmy do Naszej miejscówki, w której to parę dni temu spędziliśmy 7 godzin. Mieliśmy ochotę na kolejne wiaderko z KFC, a i chcieliśmy zobaczyć jak sobie stacja radzi.
Mieliśmy może 5 km do celu, kiedy autka z przeciwka zaczęły nam mrugać długimi, a serce zabiło mocniej, bo ile mogą mieć na tym zadupiu patroli drogówki? Była duża szansa, że trafimy na znajomych panów i nawet zamierzałem się zatrzymać i przywitać. Dobiliśmy do miejsca suszenia, znajoma nieoznakowana beta się ukazała, ale niestety to była inna obsada. No szkoda, nie można mieć wszystkiego.
Dobiliśmy do naszej miejscówki, pośmialiśmy z nadal nieczynnej stacji, wzięliśmy kubełek i w zasadzie wszystko było fajnie, póki nie wziąłem telefonu. 3 informacje:

Pierwsza spoko - Mojżesz melduje się w domku.
Druga okazała się zdjęciem od Andiego, dość wyjątkowym...
co kurwa?!
Trzecie to info od Kacka, że Andy spotkał się z lewoskrętem.

I jest ciężka konsterna. Jesteśmy już prawie 200 kilometrów, zawracać nie ma sensu, nasza obecność nikomu nie pomoże. Decydujemy się jechać i zatrzymywać co jakiś czas, żeby sprawdzać info. Ruszamy i sprawdzamy
- Andiego zabrała karetka, był przytomny, moto do kasacji
- Andiego badają na wszystkie strony, jest mocno potłuczony, ale chyba będzie dobrze
- Andiego wypuszczają ze szpitala
- Andiego widziano jak chleje browar w knajpie, do której prawie wpadł przez okno po dzwonie
Odetchnęliśmy.

Dla zainteresowanych dodam jeszcze, że oczywiście był badany alkomatem i miał 0, kierownik puszki przyznał się do winy i przyjął mandat. Jedni mówią, że w nocy za długo balował i nie wypoczął odpowiednio przed jazdą, przez co miał spóźnione reakcje. Inni mówią, że kierownik puszki, ostro wkurwiony staniem w korku, zerwał się gwałtownie z manewrem w tym idealnie krytycznym momencie, kiedy Andy mógł już tylko otworzyć szerzej oczy i dobrze wyjść z progu. Wersji jest wiele, lecz ja osobiście uważam, że człowiek, który nie przepuścił żadnego polskiego koncertu Mike Oldfielda czy Rogera Watersa, człowieka który ma w domu rockowe białe kruki, selfiki z największymi gwiazdami rocka naszych czasów... on po prostu został srogo ukarany, za to że się w nocy skurwił, słuchając disco polo. Zostaje przy swoim zdaniu.
gdyby kózka disco polo nie słuchała, to by gixa nie rozjebała
Tak byliśmy zaaferowani sytuacją, że trasę lecieliśmy na lekkim autopilocie. Minęliśmy Bydgoszcz i właśnie mijaliśmy Gniezno, kiedy padł pomysł, co by zrobić niespodziankę Poznańskiej Gnidzie, ale ten ostatnio sprokurował zamach na własną żonę, źle montując schodki w przyczepie kempingowej, niestety żona zdała test na refleks, więc skończyło się tylko złamaniu nogi. Bujali się właśnie po szpitalach, także wycieczka na marne. Z Gniezna do Jarocina, potem Krotoszyn i tu zaczyna się śliczny odcinek aż do samej Trzebnicy. Podpina nam się trzecie moto i leci ładnie w formacji, a trzeba przyznać, że Gruby niesiony fajnym klimatem okolicy, nieco mocniej odkręcał i w zakrętach nawet się już trochę przechylaliśmy.
W Trzebnicy wbijamy na S5 i po chwili jesteśmy już w miejscu docelowym. Bo widzicie, ja wam specjalnie o jednej sprawie nie powiedziałem, mianowicie w sobotę popołudniu niespodziewanie odwiedziła nas Madziula na swoim czarnym GSie. Szwendała się po Polsce i akurat ją tu przywiało. Andy oczywiście z miejsca wysprzątał i udostępnił jej swoje wyro, sam idąc spać u kogoś w nogach. Prawdziwy rycerz, tylko wziął i rozjebał konia na lewoskręcie. W każdym razie Madziula swoimi niespodzienkowanymi odwiedzinami zasiała nam w głowach wizje zwrotnych odwiedzin niespodziankowych. To właśnie robiliśmy, tu właśnie się zameldowaliśmy.
Wrocław.
Betaszka nie mogła na zlot, więc kawałeczek zlotu przyjechał do Betaszki
Niespodzianka się udała, acz jak to z Betaszką bywa, nie na 100%, bo ona zawsze w serduszku czuje, jak ktoś do niej przez Polskę przemierza.
Dostaliśmy oczywiście najlepszy pokój, dostaliśmy oczywiście 'pierwsze w kombi', wszystko było jak należy. Pozbieraliśmy się trochę do kupy i udaliśmy się na miasto i to we czwórkę, bo nawet Wit dał się wyciągnąć. Trochę spacerem, trochę tramwajem. Pogoda dopisywała. Udaliśmy się na nasyp, do Gruzina. Dostaliśmy wyśmienite jedzonko, spłukaliśmy to wszystko doskonałym gruzińskim czerwonym, było spokojnie, serdecznie i leniwie. Idealny wieczór, w sam raz po zlotowych szaleństwach.
pychotka
Bez pośpiechu wstaliśmy rano, Gruby wziął się naturalnie za śniadanie, a ja za moją ulubioną wrocławską rozrywkę (z wyłączeniem chlania Tekili na Nasypie), czyli granie w lotki z Witem. Nigdy z Witem nie wygrałem i obstawiałem, że jeszcze długo się to nie zmieni. Graliśmy w 170 i zbierałem baty w każdej kolejnej rozgrywce, ale to było tylko uśpienie czujności, bo oto mam do końca 72 i dzieje się rzecz niesłychana. Rzucam 20, po chwili drugie 20, by trzecim rzutem zaliczyć podwójne 16, co zakończyło grę. Ustanowiłem swój życiowy rekord, robiąc 170 w dziewięciu rzutach (da się w trzech) i pokonałem Wita.
świat już nigdy nie będzie taki sam
Jadłem właśnie śniadanie, pławiąc się przy okazji w samozadowoleniu, kiedy okazało się, że Gruby też raz Wita pokonał. Nie powiem, trochę mnie to ubodło, bo sprawiło, że mój wyczyn przestał być tak wyjątkowy. W każdym razie po tej rozgrywce Wit uznał, że czas najwyższy zacząć rzucać lotki w stronę tarczy i kolejną rozgrywkę skończył w 4 rzutach. Niby śmieszkowanie się skończyło, ale ta jedna wygrana jest już faktem i nie zostanie zapomniana nigdy. Nigdy.
Betaszka zdradziła, że po naszym wyjeździe Wit w te pędy rzucił się do sąsiada, trenować. W jakiś sposób robi mi to cieplej na serduszku.
Legendarna Foka w tle, a pod zderzakiem cieć, który dzielnie pilnował motków

Lokowanie produktu - jak we Wrocku, to kima tylko tu
Opuściliśmy Wrocław wypoczęci i w doskonałych nastrojach. A4 w ogóle nie wchodziła w rachubę, wycelowaliśmy w 94. Początek to była jakaś masakra. Ciąg zabudowanej, skrzyżowań ze światłami i korków i nie mówię tu o kilku kilometrach, ale całym, zasranym ciągu.
Myśleliśmy to samo, bo na stacji powiedziałem tylko - nadal lepiej niż A4 - a Gruby tylko przytaknął znad pistoletu.
Szczęśliwie sytuacja za Brzegiem się poprawiła, a do Opola leciało się już zajebiście. Potem były Strzelce, Pyskowice i wreszcie Wieszowa. Tu był ostatni wspólny postój.
Na rogatkach Bytomia, jedyna słuszna stacja
Zrobiliśmy sobie krótką przerwę, jakiś batonik, jakaś chemia. W tym miejscu Gruby przeskakiwał na 78, aby objechać Śląsk od góry, a potem malowniczą tranzytową dobić do Jędrzejowa, skąd siódemka zabierała go do Radomia, a dalej to już każdy wie. Pożegnaliśmy się, objeżdżając jeszcze wspólnie rondo i dalej każdy sam. Wbiłem do Bytomia, który po chwili okazał się Zabrzem, a potem znów Bytomiem. Dam głowę, te miasta na Śląsku to mają między sobą relacje niczym rodzeństwa w południowych stanach Hameryki.
Wpadłem do centrum Bytomia i w tym miejscu trafiła mnie ostatnia niespodzianka tego wyjazdu. Znalazłem się w miejscu narodzin 79tki. To nasunęło mi pewną myśl i jestem pewien, że pewnego dnia tu o tym przeczytacie. W każdym razie przeskoczyłem na 79tke, potem kawałeczek A4 i w Alwerni zjechałem na moje ziemie. Ostatnie metry i stoję w garażu. Chwilę później spadł deszcz i padał cały kolejny tydzień.
jak zaczął tak skończył
Było miodnie. Ani kropli deszczu na Arrakis... wróć. Ani kropli deszczu w trasie, ani kropli deszczu na samym zlocie, a mimo to wszystko miałem mokre, bo się co chwile najebany do morza ładowałem. Wyjazd pełen niespodzianek, tych miłych i tych mniej miłych. 7 godzinna impreza na Orlenie była świetna. Uśmialiśmy się do łez (haha, gixer nie odpala, haha, będziesz pchał grubasie!) i w zasadzie bardziej się to zalicza na plus, szczególnie, że jeszcze będziemy się ganiać z Orlenem i być może zabawy będzie ciąg dalszy. Nastrój trochę psuje pomysł Andiego, aby bawić się w Małysza, ale w sumie i tutaj skończyło się dobrze. Nic sobie nie połamał i teraz na dodatek codziennie bombarduje nas fotkami z kolejnych malowniczych miejsc, gdzie spędza swoje L4. Życzymy mu szybkiego powrotu do zdrowia, umiarkowanej walki z ubezpieczycielem i ładnego Panigale na mecie. O.
Zlot tym razem na remis, ale ze wskazaniem na nas!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz