wtorek, 28 października 2014

nieMOTO - Mistrzostwo świata

Słyszałem o tym od znajomych wiele razy, czytałem o tym niezliczoną ilość razy, ba , sam już miewałem, ale nadal się nie nudzi i nadal jest to mistrzostwo świata.

4 rano, budzę się, a dokładniej jestem budzony.
Młoda śpiewa.
I nie, że tam coś sobie pogaworzy, czy stęknie, czy w łóżeczku rzuci. Daje na pełny regulator non stop, wszystkie pięć samogłosek, które już nieświadomie umie.
Zwlokłem się z wyra, na zombiaka doszedłem do jej łóżeczka i zajrzałem.
Zobaczyła mnie, przestała śpiewać, wpatrzyła się... i po chwili banan na buzi, słońce świeci, śmieje się do mnie, reset całkowity, +10 do wszystkich statystyk.

I już :)  

poniedziałek, 27 października 2014

nieMOTO - Intelektualne rwanie nieświadome

PKP, dom-praca, rano.
Na przeciwko siedzi jakaś dupcia, późne studia, może już praca. Obojętna.
Czytam książkę. Tak się składa, że właśnie ją kończę.
Ostatnia strona, zamykam, chowam do plecaka, wyjmuję nową, zaczynam czytać.
Kątem oka ruch. Podnoszę wzrok. Dupcia patrzy na mnie zainteresowana, wręcz chętna.
Takie nadal istnieją.

nieMOTO - Cham w piątek

W sumie bez rewelacji i chamsko, ale na swój dziecinnie-męski sposób jestem dumny.
Piątek, zbieram się do wyjścia z pracy, jeszcze tylko szczynę puścić.
Wbijam do kibla, korpo klasyk, kabiny przedzielone cienkim plastikiem. Wszystko słychać.
Szczam, gość w kabinie obok napierdala przez telefon bez opamiętania. Ja szczam, on gada, jest piątek.
Spiąłem się w sobie, wytworzyłem nadciśnienie. Pozbierałem i z delikatnym ryzykiem kleksa walnąłem kilkusekundowego pierda ze zmienną tonacją. Aż się szyby zatrzęsły.
W kabinie obok zapadła cisza. Przeciągała się... wreszcie głos do słuchawki:
- nie, nic takiego.

Z fabryki wyszedłem w łikendzik w poczuciu spełnionego obowiązku.

wtorek, 21 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Test

Notka z 08.10.2014

Dziś krótki wstęp pomocniczy i test wyboru. Trzy pytania. W zestawie odpowiedzi tylko jedna odpowiedź jest dobra. Proszę dobrze zastanowić się nad odpowiedziami. Do wygrania zapewnienie o uścisku dłoni prezesa.

Jest szósta rano. Rosa, mokro, zimno, ciemno. Przed poranny śniadankiem i prysznicem trzeba na szybkości wykonać kilka czynności:
- Do trzech dołów zrobionych przez Tekile wsypać ziemie, wysiać trochę trawy, zagrabić, ubić
- przynieść do domu kilka skrzynek szczapek drewna do rozpałki
- przenieść zapas drewna z drewutni na stojak pod drzwiami balkonowymi

Działania wykonujemy w powyższej kolejności. W tym czasie psy biegają po mokrej trawie, pomiędzy mokrymi tujami.
I teraz pytania:
Po zasypaniu pierwszego dołu, w którym momencie Tekila zacznie przy nim grzebać?
a) przy przenoszeniu drewna
b) przy przynoszeniu szczapek
c) przy zasypywaniu pozostałych dołów
d) w czasie przejścia do drugiego dołu, zaraz po zasypaniu pierwszego

Jakie aktywności będą przy tym dole wykonywane?
a) kotłowanina z Lulką na świeżo ubitej ziemi
b) przewracanie się i przecieranie grzbietem po ziemi
c) odkopywanie dołu
d) wszystkie powyższe

W jaki sposób psy zachowają się po powrocie do domu:
a) grzecznie wejdą do domu, poczekają cierpliwie w wiatrołapie na wytarcie łap i otrzepanie z piachu. spokojnie i bez nerwów pójdą do kuchni napić się wody. Po napiciu się wody położą się na ziemi w przedpokoju spać
b) wpierdolą się do domu obie naraz, zderzając się grubymi dupami w drzwiach, przebiegną przez wiatrołap, omijając ręczniki. Staranują Franka, który niedostatecznie szybko schodził z drogi. Wyrwą do kuchni, licząc, że coś będzie w miskach, przy czym przy skręcie z wiatrołapu do kuchni znów się zderzą, w wyniku czego Tekila się wypierdoli i uderzy w ścianę (kiedyś białą). zanim napiją się wody, to ubłocone wydepczą błotne szlaki na białych płytkach w kuchni. zamiast napić się spokojnie wody to połowę rozchlapią, robiąc jeszcze większe błoto. na koniec wpakują się na sofę w salonie, tarzając się tam i zrzucając poduszki.

Odpowiedzi można umieszczać w komentarzu, ewentualnie olać sprawę ciepłym moczem :)

ARCHIWUM - nieMOTO - Kret vs Tekila

23.09.2014

Kiedy ostatnio Tekila rzuciła się z furią na rosnące w oczach kretowisko, moje serce wypełniła duma i nadzieja na lepsze jutro.
Szybko jednak zrozumiałem, że moja radość była przedwczesna.
Tekila okazała się metodyczna. Przez następne parę dni ta idiotka kopała w miejscu, gdzie ostatnio widziała kreta. Dokopała się do korzeni pobliskiej tui. Od dołu.
Zasypywanie nie pomagało. Odkopywała na bieżąco, często robiąc to w nocy, żebym nie widział. Połączyła fakty, że w dzień ją opierdalam przez okno, a w nocy nic nie mówię.
Dopiero połączenie zasypania dołu gruzem i zalania tego gnojówką pomogło. Przestała tam kopać.
Za to wykopała wielką jamę w miejscu uschniętego drzewka.
I nie wiem czemu drzewko uschło. To znaczy nie wiem co było pierwsze. Czy to kret korzenie pogryzł, czy ta cholera podkopała.
Wojna trwa. Ani kret ani Tekila nie chcą ustąpić.

ARCHIWUM - nieMOTO - Wolny rynek

Notka z 19.09.2014

Wolny rynek zadziałał mi pod firmą.
Jakieś 2 lata temu otworzyli nam blisko fajną miejscówkę ze spaghetti. Sześć ziko za całkiem fajną porcję makaronu z sosem bolognese lub napoli, do tego parmezan. Wszystko na szybkości. Kasa na stół, żarcie do pyska. Spoko.
Rok później otworzyli drugą taką miejscówkę. Bardzo podobne, z jedną różnica - podobna porcja była za 5zl.
Pierwsza miejscówka nie wytrzymała konkurencji. Zamknęli niedawno.
Została tylko ta druga. Cena makaronu skoczyła do 7zl za porcje.
Za parmezan trzeba dopłacić 1,5zl.

ARCHIWUM - MOTO - Droga do pracy vol.2

Notka z 09.09.2014

Jest 6.50 rano. Stoję na podporządkowanej i szykuje się do włączenia na 79tke. W lewo Kraków, w prawo Krzeszowice. Walę w prawo.
Na Orlenie w Krzeszowicach tankuje. Parę minut mi zostało, więc jeszcze myje światła, kierunki i czyszczę szybę.
Dokładnie 7.10 ziomuś na żółtym FZ1 ląduje. Jeszcze tylko sprawdzanie ciśnienia i możemy lecieć. Kierunek Trzebinia.

Słoneczko dopiero wstaje, cudownie przebija się przez chmury, powietrze chłodne, ale nie zimne. Lekka mgła. Leci się wspaniale. Po chwili jesteśmy w Trzebini.
Plan był, żeby pakować na Olkusz. Oes Trzebinia-Olkusz jest zajebisty. Mam go obcykanego. Ziomuś mówi, że zna inną trasę na Olkusz z kilkoma fajnymi winklami. Fajne winkle 20km od domu, takie, których nie znam? Prowadź mistrzu!
Wbiliśmy na jakieś wiochy, potem były lasy. Parę kilometrów gęstymi lasami i nagle wyjeżdżamy wprost pod kominami elektrowni Siersza. Wyłoniły się, takie pękate, między drzewami. Podjechaliśmy naprawdę blisko, kilkaset metrów. Dopiero wtedy się wyłoniły, zajmując większą część krajobrazu. Jeszcze do tego we mgle. Rewelacja.
Objechaliśmy elektrownie i trafiliśmy na te fajne winkle. Asfalt świetny, ładnie profilowane, spokój, cisza. Bez patologii, delikatnie, przyjemnie. Korciła nas druga rundka, ale jednak zdradziecko mokre miejscami były. Polecieliśmy dalej.
Długie proste w gęstych lasach. Korony drzew zamykają się nad głowami, widoczność słaba, bo w lesie mgła stoi, atmosfera wręcz kosmiczna, wspaniała. Zapach powietrza niesamowity. Mógłbym tak jechać aż do odpadnięcia dupy, lub końca wachy.
Potem było Bukowno, potem znów lasy, wreszcie Olkusz.
W Olkuszu powrót do rzeczywistości. Koreczki, masa ludzi, wszyscy w drodze do pracy. Przebiliśmy się i kierunek na Kraków. Parę kilometrów dalej odbijamy na Skałę.

Droga do Skały prowadzi przez Ojcowski Park Narodowy. Droga biegnie doliną, wzdłuż strumienia. Masa mostków, wysokie nagie skały dookoła. Trasa widokowo i winklowo ma 11/10, a zaledwie 11, ponieważ większość winkli jest ślepa i jak kogoś poniesie, to już poniesie.
Droga wiła się wprost cudownie, we mgle oczywiście. Prędkość przyjęliśmy turystyczną, celebrowaliśmy każdy winkiel, z namaszczeniem delikatnie się składaliśmy, bez pałowania na prostych, wszystko łagodnie, równomiernie, wspaniale.

W Skale odbiliśmy na Kraków. Szybciorem dobiliśmy do rogatek. Korki na wjeździe do Krakowa minęliśmy od strzała. Szybkie przebicie Opolską, potem aleje, wreszcie Rondo Mogilskie, Rondo Grzegórzeckie i jest czas rozstania. Szybki żółwik i już każdy wraca do swojego świata. Bez przypałów, bez dziwnych akcji, czyste 90 kilometrów kwintesencji przyjemności z jazdy.

Na myśl o tym nadal bananuje w pracy.


ARCHIWUM - nieMOTO - Wyparterowany w butiku.

Notka z 28.08.2014

Urodziny J zbliżały się wielkimi krokami. Czas był najwyższy, żeby jakiś prezent dopaść. Tak się złożyło, że w tym właśnie momencie mojego życia należałem do tej grupy szczęśliwców, którzy wiedzą co mają kupić.
To było trochę ponad miesiąc temu, kiedy to allegro już nie wystarczało do zaspokojenia zakupowego popędu J. Zostałem oddelegowany do jakiegoś butiku na Floriańskiej. Uzbrojony w wydrukowanego skrinszota z owym celem zakupowym udałem się na miejsce.
Okazało się, że ktoś tam jednak myśli o facetach. Wyszło, że jest cała kolekcja tego gówna. Kilka torebek, parę portfeli, żyć nie umierać. Miałem obstawione kilka kolejnych okazji.
Tak też było wczoraj. Wbiłem do znajomego mi butiku, przebiłem się szybciorem do miejscówki z moją kolekcją, wybrałem torebkę, której jeszcze chyba nie miałem i udałem się do kasy. Od momentu wejścia do sklepu do chwili stawienia się przed kasą minęło jakieś jedenaście sekund. Bez rewelacji. Jest to przeciętny czas potrzebny facetowi do zrobienia zakupów.
Panie w sklepie (sztuk trzy) oniemiały trochę. Wszystko wydarzyło się za szybko. Nie zdążyły mnie osaczyć. Mój Blitzkrieg byłby sukcesem, gdyby natarcie nie ugrzęzło na kasie. Widać było, że na ostatniej linii obrony ustawili najbardziej doświadczonego obrońce. Powstrzymała, a potem wraz z dwiema flankującymi osaczyły...
[Krwiożercze Bestie Sztuk Trzy] - A może taki portfelik pasujący do torebki?
[Biedny Osaczony Chłopiec] - Nie dziękuje. Już taki mam.
[KBST] - To może taki mniejszy, poręczny?
[BOC] - Taki też już mam.

W tym momencie jedna z nich zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie. Bieg przez sklep, wzięcie dokładnie danej jednej rzeczy, bez patrzenia na cokolwiek innego. To musi zapadać w pamięć takim sprzedawcowym wyjadaczom...
[KBST] - Ja pana kojarzę.
[BOC] - Naprawdę?
[KBST] - Tak. Już pan u nas kupował.
[BOC] - Zgadza się.
[KBST] - No właśnie. To ja już pamiętam. Pan taką torebkę już kupował.

Wszystkie trzy zaczęły chichotać. Że niby tak sympatycznie chichotać, z uśmiechem, ze zrozumieniem. Nawet jakaś czwarta postronna kupująca się przyłączyła. No kurwa mać. O nie kurwa. Bez walki się nie poddam.
[BOC] - Poprzednia torebka była mniejsza, ta jest większa... chyba.

Ziarenko niepewności zostało zasiane, dałbym głowę, że jedna z nich odwróciła się ode mnie, żeby otrzeć łezkę i wygubić trochę czerwoności na buzi.
[BOC] - ... no, ale tamta była mniejsza. Na pewno. Pamiętam, bo sprawdzałem zapobiegliwie, czy ten większy portfel się do niej zmieści... macie jakieś większe takie?

Nikt nie oponował na moje tłumaczenie. Nikt nie odpowiadał na moje pytanie. Nikt nie był w stanie.
[BOC desperacko] - Ale ja muszę mieć, bo dziś urodziny!

W końcu ta zza kasy, ta najbardziej doświadczona ogarnęła się na tyle, żeby mówić.
[KBST] - Dobrze proszę pana, oczywiście. Proszę tej metki nie odrywać, tutaj ma pan paragon i do zobaczenia jutro.

Tak dobrodusznie, tak protekcjonalnie. Z taką pewnością mojej zjeby. Wyć mi się chciało.
Wróciłem do pracy. Oczywiście na wstępie poskarżyłem się dwóm koleżankom. Trzy razy się pytały czy taka sama, a ja trzy razy odpowiadałem, że nie, bo trochę większa. I te też mnie wyśmiały. Patrzcie państwo. Nagle kurwa rozmiar jednak nie ma znaczenia.
Po pracy poleciałem do domu na szybkości. Wpadłem do domu cały mokry i popędziłem szukać tej poprzedniej torebki.
I miałem racje. Była mniejsza. No.
A J z prezentu bardzo się cieszyła.

[spoiler] - szwagrowa ma na dniach urodziny. Dziś mam tam iść kupić coś, co się nazywa ponoć 'listonoszka'. Trochę się boje.

poniedziałek, 20 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Polski zaścianek

Notka z 27.08.2014

Godzina może być 18-19. Wyjeżdżamy na wspólne zakupy. Lenka w foteliku, J obok, ja za kółkiem Landary. Deszcz leje, ale warunki pogodowe nie mają najmniejszego znaczenia, bo młoda śpi.
Jedziemy do Futuramy, galerii na obrzeżach Krakowa od naszej strony. Podobno w Super Farmie mają mega przeceny i można wyhaczyć tanio pieluchy i inne bzdety. Lubię te promocje. Rzucamy się na nie, żeby zaoszczędzić parę, czasem paręnaście złotych. Często koszty dojazdu są wyższe, no ale skoro sprawia to przyjemność, to czemu tego nie robić. Zresztą, zgubiłem motylka do odpowietrzania kaloryferów i wiedziałem, że jedyną metodą odnalezienia go jest kupienie nowego (dziś rano znalazłem stary).
Zajeżdżamy na parking pod galerią. Zajebane po same brzegi, wszędzie auta, praktycznie zero miejsc. Do tego deszcz, więc słabsza widoczność. Odczuwa się to przy parkowaniu. Ludzie się nie widzą nawzajem i jak już się zobaczą to trąbią i hamują, w różnej kolejności.
Przebijamy się do wejścia, licząc, że gdzieś bliżej akuratnie się miejsce zwolni. Bieganie na deszczu z Młodą będzie zajebiste dopiero za kilka lat.
Podjeżdżamy pod samo wejście i naszym oczom okazuje się gigantyczny placyk pomalowany z pięknym rysunkiem. Tatuś, Mamusia i małe dzieciak. Wszystko na ładnym niebieskim tle. Placyk tak duży, że chyba dałbym radę Landarę tam w poprzek postawić.
Miejsce wolne. Czekało na nas. W lekkim szoku parkujemy.
Wbijamy do sklepu. Rzeczywiście są przeceny i to całkiem spore. To był świetny pomysł, żeby tu przyjechać. Niestety, 90% populacji Krakowa wpadło na ten sam pomysł. Kraków podobno liczy coś koło 750 000 ludzi, więc myślę, że w tym sklepie w tej chwili na oko znajdowało się bez mała 600 000 ludzi. Spierdalać chciałem od razu, ale zobaczyłem ile dla J znaczy wyrwanie się z domu i zrobienie tak prozaicznej rzeczy jak zakupy. Zacisnąłem zęby i wkroczyłem do tej dżungli.
Następne paręnaście minut potrafię określić tylko na podstawie zwiększającego się ciężaru koszyka. Trochę to trwało, ale wszystkie produkty z listy i kilka innych, które były pod ręką już mamy. Do mety! Znaczy do kasy.
A potem zobaczyliśmy kolejkę. Dokładniej to zobaczyliśmy jej początek, bo koniec znikał gdzieś w mrokach sklepu. Zaczęliśmy iść. Okazało się, że kolejka sięgała do końca sklepu i tam się zawijała jak wąż w starej Nokii.
Niezrażeni stanęliśmy w kolejce. W sumie spoko. Młoda śpi, jest ciepło, możemy tu stać do usranej.
To zabawne jak zmienia się postrzeganie takich drobnostek. Normalnie właśnie bym rwał łoniaki z dupy w bezsilnej złości, że tracę tu, w tej jebanej kolejce swoje fascynujące życie. A teraz? A teraz patrzyłem z rozbawieniem jak J co chwila się urywa i wyszukuje sobie jakieś pierdoły, dorzucając je do koszyka.
Staliśmy w tej kolejce jakieś 3 minuty, kiedy podeszła do nas jakaś pani, na oko będzie jakaś pisząca tego przybytku. Poprosiła, żebyśmy się z nią udali.
Nie byłem pewien co jest grane. Przecież nic nie ukradłem, nie próbowałem się masturbować w kącie, pełna kulturka, więc o co jej chodzi?
Pani doprowadziła nas do kas i powiedziała, że rodziny z takimi małymi bączkami są obsługiwane poza kolejnością.
Podziękowaliśmy trochę speszeni i zaczęliśmy wykładać zakupy. Ukradkiem spojrzałem na te parę setek ludzi w kolejce, spodziewając się linczu. Nic z tych rzeczy. Kilka lasek z maślanym wzrokiem, na miękkich kolanach wpatrzone w Młodą, parę starszych osób z uśmiechem zrozumienia, nawet jakiś młody ziom 20+, akuratnie odrywając się od tableta tylko ruszył głową chyba w geście aprobaty. W najgorszym wypadku reakcją była obojętność.
Spakowaliśmy graty i speszeni popędziliśmy do samochodu, który stał przed samym wejściem do Galerii. Wracaliśmy trochę niepewni czy do domu dojedziemy, bo chyba gdzieś po drodze przenieśliśmy się do równoległego świata.

Dla mnie super.

ARCHIWUM - MOTO - Sentymentalnie

Notka z 25.08.2014

Jesteś małym bąkiem. Lat maksymalnie cztery, góra pięć. Czasy są piękne, brak trosk, sama zabawa. Pierwszy raz jedziesz na Mazury. Jest super. Jest cudownie. Od tej pory rodzice niemalże corocznie zabierają Cię w to samo miejsce przez następne 10 lat. Z tym miejscem wiąże się wiele wspaniałych wspomnień, które mają w głowie swoje miejsce.
I teraz.... to uczucie, kiedy po prawie dwudziestu latach odwiedzasz to miejsce z bratem.



ARCHIWUM - MOTO - Droga do pracy vol.1

Notka z 14.08.2014

7:20 rano.
Witam się z ziomkiem na stacji paliw. Jest czwartkowy poranek. W drodze do pracy.
Słowo o ziomku, bo to w sumie ciekawa akcja.
Do pracy latam na moto dzień w dzień. Moje tempo nie należy do wolnych. Raczej dynamicznie, ale to nie o prędkość chodzi, tylko właśnie o dynamikę. Sprawne wyprzedzanie, zachowanie w korku, slalom między lusterkami. Te klimaty. Lubię to i idzie mi to całkiem nieźle, głównie dlatego, że poza umiejętnościami przejąłem też od nauczycieli zamiłowanie do takiego stylu jazdy. Potoczna nazwa tego stylu jazdy to Tetris.
Efekt jest taki, że w drodze do pracy mijam czasem motocykle i mijam je trochę jak elementy krajobrazu.
Jeden wyjątek. Żółty FZ1. Golas z kufrem. To moto lata w korku bardzo podobnie do mnie. Czasem się trafialiśmy i krótki moment lecieliśmy razem. Wspólny tetris, zrozumienie z obcym. Ot, miła odmiana w szarej codzienności.
Jakiś czas temu trafiliśmy na siebie w świecie wirtualnym. Lokalne forum motocyklowe. Temat w stylu 'kogo dziś widziałem'. Od słowa do słowa postanowiliśmy umówić się na krótki przelocik przed pracą.
Stoimy zatem na tej stacji paliw i kminimy którędy pojechać do pracy. Oczywiście klasycznie, tradycyjnie, standardowo postanowione, że delikatnie, bez spiny, spokojnie, lekki wspólny przejazd. Akurat.
Zaczęliśmy delikatnie. Uczyliśmy się nawzajem swojego sposobu jazdy. Poszło bardzo szybko, bo pewne optymalne zachowania są utarte. Niektórzy dochodzą do nich po latach doświadczeń. Nie wiem jak ziomuś do tego doszedł, ja farciarsko dostałem je w pakiecie od kolegów.
Trochę pokręciliśmy się po obrzeżasz Krakowa, jakaś ostrzejsza pyta po obwodnicy, jakiś drobny przypał, słowem dobry przelocik. Nastrój był świetny, klimat bardzo dobry. Nadal udawało mi się trzymać zimną krew.
Przełom nastąpił na jednym ślimaku przy obwodnicy. Gdzieś niedaleko Łagiewnik. Znajomi pokazali jedno miejsce, gdzie można się pokręcić po ślimakach. Dawno nie byłem i zapomniałem, że przy zewnętrznym pasie jest jeden tor jazdy, który sprawia, że zalicza się kolejno studzienki kanalizacyjne. Pierwsza była spoko, druga też. Trzecia była głębiej zatopiona w asfalcie. Wpadłem w dziurę i wytelepało mi zdrowo kierę.
W tym momencie nie wytrzymałem. Coś we mnie pękło. Klik w bani. Odkręciłem i w pełni świadomie wymierzyłem w trzy kolejne studzienki, mając radochę jak mi moto targało w złożeniu.
Potem już było tylko lepiej/gorzej. W zależności jak na to spojrzeć. Pyta przez Kraków okrutna. Piana z mordy, adrenalina, zabawa. Licząc od tego ślimaka zdrowy rozsądek wrócił przy rondzie koło M1. Zatrzymałem się na światłach. Trochę mi głupio było przed sobą i nowym kolegą. Kompletnie nieodpowiedzialne, durne zachowanie. Pewnie zaraz mi powie, że jestem pojebany i więcej ze mną jeździć nie będzie. Dojechał do mnie, zatrzymał się obok na światłach, odwrócił się do mnie, otworzył szybę i krzykną
- kurwa mać! tego mi brakowało!
Dobrało się dwóch statecznych panów po trzydziestce. Szkoda gadać.
Uznaliśmy, że musimy się zatrzymać, bo tendencja zabawowo-wzrostowa w takiej chwili może się skończyć dzwonem.
Zajechaliśmy na Bora. Dałbym głowę, że obsługa na nas dziwnie patrzyła. Zwykle Nocne Czwartkowe zaczyna się koło 20-21, a nie o 8 rano, a tu dwóch pojebów zsiada z moto, mordy bananowe, przekrzykują się nawzajem, coś sobie pokazują, śmieją się. Jak dzieci. Przetrzymane dzieci.
Jakieś piciu, jakiś batonik, jeszcze pogaducha krótka i trzeba jechać do roboty. Rozstaliśmy się w doskonałych humorach. Trzeba będzie powtórzyć, ale to dopiero jak znów tak wypości.
Dobry start w dzień.

ARCHIWUM - nieMOTO - Pępkowe, czyli o jeden most za daleko

Notka z 09.08.2014

Godzina 16:50, może nawet 16:51. Razem z Czarusiem w blokach startowych. Dziś piątunio, zaraz koniec pracy i jakby szczęścia było mało, to na dobite dziś pępkowe z ludźmi z pracy.
Zaczęło się delikatnie i nieśmiało, za to z czasem zaczęło się rozkręcać. Ekipa dopisała, liczba flaszek poszła w dwu-cyfrówkę. Były wspominki, były śmiechy, były fochy, wzruszające sceny, słowem impreza wypaliła w pełni.
Wydaję mi się, że pamiętam wszystko, acz głowy nie dam. Wiek i brak treningu swoje robi. Niewykluczone, że była lekka kimka na stole, bo, że przytulenie do kibla i kulturalny pawik to pewna.
Impreza zaczęła się wykruszać, a ja przecież jeszcze musiałem do domu pociągiem dojechać. Jeden ziomuś po rycersku postanowił mnie odprowadzić. Pamiętam, że doszło między nami do delikatnej różnicy zdań, kiedy on się uparł, że musi mnie odstawić do pociągu, ja natomiast starałem się racjonalnie mu wyjaśnić, że jednak wole się odlać do kibla niż w spodnie. Poczucie obowiązku i rycerskość zderzyła się tu z pełnym pęcherzem. Doszło do prawdziwych dantejskich scen. Groza w Galerii Krakowskiej.
Do porozumienia doszliśmy chyba po tym jak się wziął i sam z siebie wywrócił bilbord koło nas.
Odlałem się, kupiłem bilet w automacie (tego nie pamiętam, ale znalazłem bilet rano), wsiadłem do pociągu i zasnąłem. Bilet położyłem przed sobą na stoliczku, co by pan konduktor się nie przemęczał (wiem, bo bilet sprawdzony, tak samo jak metoda sprawdzona).
Tu rozpoczyna się dramat z serii o jeden most za daleko... wróć, o jedną stację za daleko.
Obudziłem się w Krzeszowicach.
Godzina była 23.36. Wiem, bo sprawdziłem na telefonie. O właśnie, ten pierdolony telefon. Piliśmy w knajpce w piwnicach, gdzie nie było zasięgu. Teraz byłem w Krzeszowicach i sytuacja z zasięgiem się nie zmieniła.
Zacząłem naprawiać telefon.
Trochę uprzedzam fakty, ale nie chcę trzymać w napięciu. PUK znalazłem w domu dziś rano.
To zabawne jak niektóre drobne wydarzenia mają potem wpływ na nasze życie. Blokadę w telefonie miałem na ruch po ekranie. Czasem lubił się sam w kieszeni odblokować i porobić różne cyrki. Uznałem, że czas coś z tym zrobić. Brat powiedział, że już mu się znudziły rozmowy z moim kutasem.
Ustawiłem blokadę na jakiś wzór. W tym miejscu jeszcze mnie telefon spytał o jakiś PIN pomocniczy. Oczywiście ustawiłem taki PIN i był on inny niż ten podstawowy PIN.
I teraz wracamy do Krzeszowic i godziny 23:36. Stoję z tym jebanym telefonem, który właśnie zrestartowałem i który właśnie pyta mnie o PIN. Wiem, że są dwa PINy, nie wiem, który jest który. Oba znam. Mam trzy próby. Proste? Proste.
Myślę, że wielu kolegów, którzy bywali w takim stanie najebania w pełni się ze mną teraz zgodzą, że najbardziej logicznym rozwiązaniem w tej sytuacji było trzykrotne wpisanie tego samego PINu, oczywiście tego błędnego. raz, bo od czegoś trzeba zacząć, dwa, bo pewnie się pomyliłem, trzy, bo żaden jebany telefon nie będzie mi mówił jak mam żyć.
Jestem zatem w Krzeszowicach, dochodzi północ, do domu mam kilka kilometrów, a telefon zdradziecko mnie zrobił w chuja. Piątunio!
Dziarsko, z uśmiechem na zapitej mordzie uderzyłem z buta. Dodam, że już za pierwszym razem udało mi się ruszyć w dobrym kierunku.
Trochę szedłem, trochę biegłem. Minąłem Orlen, przeszedłem wiadukt. Próbowałem łapać stopa. hehe, najebany gość w nocy próbuje łapać stopa. Dobry pomysł.
W cuda można wierzyć. Poza tym, po pierwsze obudziłem się w Krzeszowicach, a mogłem w Trzebini. Po drugie była śliczna noc, a mogło zapierdalać żabami. Farcik się mnie trzymał bym rzekł. Należało więc iść za ciosem i liczyć na farcika dalej.
Doszedłem do Nawojowej Góry. W Nawojowej Górze stoi Pomnik Niepodległości Polski. Upamiętniał wymarsz legionistów 6 sierpnia 1914 jak i samego Józefa Piłsudskiego.
Jest 8 sierpnia i oto ja stoję pod tym pomnikiem o północy. Symbolika tej chwili zajebała mi obuchem w twarz. Teraz już mogłem wszystko.
Nie oddaliłem się specjalnie od tego miejsca, kiedy wydarzył się cud w postaci Fiata Sejczento.
Bolid zatrzymał się przede mną. Otworzyły się drzwi kierowcy. Wychylił się ziomuś i dziarsko rzucił:
- pojedziesz na pace?
Tak właśnie powiedział. Takich słów właśnie użył. Symbolika napierdalała mnie w najlepsze.
To było Sejczento ciężarowe. Z kratką znaczy. Poza kierowcą był jeszcze jeden ziomuś. Z tyłu miejsca było niewiele, bo chłopaki wieźli jebitnie wielką oponę.
Ani chybi, używaną oponę od Stara.
Leżałem na glebie, a mimo to symbolika nadal prała mnie po pysku.
Nie sprawdziłem czy choinka o zapachu kokosowym też była. Bałem się, że tak.
Położyłem się na płasko na tej oponie. Inaczej się nie dało. Nie wiedziałem gdzie chłopaki jadą, ale kierunek mieli dobry i zawsze to parę kilometrów bliżej.
Chłopaki zawieźli mnie ... do dużego pokoju. Poważnie mówię. Okazało się, że chłopaki są z Nawojowej Góry, że tak naprawdę już byli pod domem, ale tak po prostu zobaczyli zioma w potrzebie i go odwieźli pod sam dom. To się wydarzyło naprawdę. Nie śniło mi się to. Tacy ludzie istnieją.
W domciu była sielanka, dziewczyny spały, koty spały, psy mnie radośnie przywitały i też poszły spać. Chwilę później i ja odpłynąłem.
To był zajebisty wieczór. Jak zwykle odjebałem akcje ale otaczający mnie świat i ludzie pomogli. Chyba mam do nich szczęście.
Na deser jeszcze...
O 9 rano zadzwonił telefon. Kolega z pracy zmechaconym głosem do mnie na start:
- co się kurwa wczoraj działo?
Piątunio.

ARCHIWUM - nieMOTO - Słodko-gorzki

Notka z 04.08.2014

Rundka po mieście zaliczona. A to chleb kup, a to kup mi maszynki, bo King Kong. a to załatw to, załatw tamto. No spoko. W godzinkę się uwinąłem. Na powrocie jeszcze o Buczka zahaczyć chciałem, co by jeden orkiszowy nabyć.
Na wejściu zaczepił mnie On. Podszedł blisko, tak blisko, że wkroczyłem w bańkę jego ekosystemu. Gama zapachów zachwiała mną mentalnie i fizycznie.
- szefuniu, prośba... nie, nie chce kasy. jeść coś mi kup...
Energicznie wyminąłem i na wdechu wpadłem do środka. Minę miałem z serii 'ja pierdole...'. Rozpoznał chyba, bo rzucił mi w plecy 'przepraszam'.

To 'przepraszam' wkurwiło mnie bardzo mocno. Zastanowiłem się chwile. Przebiłem się przez swoje wewnętrzne usprawiedliwiające systemy ochronne i wyszło mi, że dużo łatwiej by mi było go zignorować, gdyby do pijaństwa dorzucił chamstwo. Ewentualnie jak już przeprasza, to cynicznie, a nie z taką beznadzieją w głosie.... dupek. Przez niego źle się poczułem.

Stoję, czekam. Klima robi, chłodno, przyjemnie. Pani uśmiechnięta pyta co dla mnie. Biorę więc sztukę orkiszowego, tylko pakowany po połowie, bo cały niewygodnie się w tank-bagu wiezie. Druga pani nawołuje kogoś po kawę. Zabawne, bo poza mną w piekarni tylko jakaś para. Oficjalnie tak, wychodzi na to.
Rzuciłem mimochodem na tą wywoływaną parę. Jakim cudem nie wpadli na to, że zamówiona kawa jest właśnie dla nich. Okazało się, że to matka z synem. Wróć. Mama z synem. Chłopak na oko 25-30 lat. Mama pewnie z dwie dychy lepiej. Coś w gestach tego chłopaka wskazywało, że jest cofnięty. Coś w gestach mamy wskazywało, że kocha go takim jaki jest. Plastry na nogach chłopaka i kule obok sugerowały, że i z ciałem nie jest kolorowo. Gdybym miał zgadywać, to strzeliłbym w to samo schorzenie, co miał Flynn z Breaking Bad.
Mama zerwała się po kawę.
Wróciłem do przyjemnej obserwacji jaką jest patrzenie na krojenie chleba.
- synku, ile dziś słodzisz? synku? synku?
- SIEDEM!
Aż mną telepnęło, bo siedział zaraz za mną i wyszło na to, że z głosem problemów nie ma.
- tylko... nie...nie... mie..szaj. Nie lubię ss..łodkiej.
Suchar. A rozbawił.

- czy coś jeszcze dla pana?
- pączek.... i jeszcze niech mi pani da trzy bułki. Bułki mi proszę oddzielnie spakować.

Wylazłem z Buczka jako lepszy człowiek, gotowy naprawiać świat, zaczynając od dania trzech bułek pijakowi. Co mi tam. Ostatnio modna jest pomoc, a farbę z bolidu jakoś się zmyje... zresztą, przezornie wyjebałem paragon, co by nikt nie zeskanował i mnie potem nie brał szantażem.
Pijaczka nie było.
No stał tu dopiero co. Zacząłem się rozglądać. Wypatrzyłem go kawałek dalej. Siedział na murku w cieniu. Zmarnowany życiem. Podszedłem z tymi moimi zbawczymi bułkami.
- ej stary, to ty mnie przed chwilą prosiłeś o coś do jedzenia?
- tak tak, to ja byłem.
- trzymaj kilka bułek.
- dzięki stary, naprawdę dzięki.

Podwinąłem swoja pelerynę i oddaliłem się ku zachodzącemu słońcu, lekkim krokiem, w poczuciu spełnionego dobrego uczynku. Tak.

Sto metrów dalej wpadłem na tego gościa, który mnie zaczepiał pod sklepem.

ARCHIWUM - MOTO - Z serii prawidłowy piątunio

Notka z 02.08.2014

Obudziłem się 4.30 rano. Precyzując, ta gnida Miluś zaczął łazić po domu i drzeć mordę. Dokarmiłem i wygłaskałem, żeby mi czasem dziewczyn nie obudził. Jakiś prysznic, coś szybkiego do szamy, ogarnięcie domu i dokładnie 6.07 wylot.

Mgła nisko, mokro, lekka mżawka, ciemno. Nie chciało mi się lecieć na Kraków, więc obrałem kierunek zadupiarski, żeby wyskoczyć na trasę gdzieś za Miechowem. Przejazd koło kopalni Dubie, potem Szklary. Piękne tereny, gęsto zalesione, pagórkowate serpentyny. Ledwie parę winkli, ale klimat budzi. Wyszło na to, że w nocy burza była, bo potoki spłynęły na asfalt. Wielkie hałdy błota z kamieniami leżące często na łuku zakrętu. Kiedy jeszcze dodamy do tego szarówkę i nisko leżącą mgłę, to wychodzi nam świetny producent adrenaliny, a jak jeszcze ma to miejsce na ślepym winklu... uuu miodnie.

Skoro tutaj jest taka jazda, to jaka rzeźnia musi być w Ojcowie w tym momencie? Tam musi być teraz cholernie niebezpiecznie. Tak cholernie niebezpiecznie, aż uznałem, że należy zmodyfikować trasę. Zamiast na Olkusz-Wolbrom trzeba zdecydowanie uderzyć na Ojców. Nie zawiodłem się.

Turlałem powoli po kamieniach, cudowny zapach powietrza, mgła gęsta. Ukoronowaniem było zwalone drzewo na drogę. Na szczęście zobaczyłem je dostatecznie wcześnie.

Za Ojcowem mgła zniknęła, zrobiło się jaśniej. Miejscami asfalt zaczął być suchy. To jest ten niebezpieczny moment, kiedy asfalt daje znać:
- spoko stary, jest bezpiecznie. kręć śmiało, przecież sucho... a czy w tym kolejnym winklu w lasku czasem nie jest mokro i ślisko... no to Ci pokażę jak już będziesz w nim złożony.

Do trasy Kraków - Radom włączyłem się w Słomnikach. Zrobiło się jasno, nawet trochę ciepło. Chwilę później byłem już pod Kielcami na Orlenie, gdzie zwykłem tańczyć. Tak też było i tym razem. Było parę minut po 7. Dzień zapowiadał się ładnie.

Dalsza trasa była nad wyraz spokojna. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość hamowań. Wszystko płynnie i spokojnie.

No może akcja ze Skarżyska zasługuję na wspomnienie. Właśnie skończył się odcinek ekspresowy, gdzie udowadniałem, że SVka spokojnie bierze ponad 7l/100km. Wytracałem prędkość, przestawiałem się na spokojniejszą jazdę. Wjechałem w teren zabudowany i wydarzyła się oto taka sytuacja. Nadmienię jeszcze, że całość w atmosferze podwójnej ciągłej.

Doleciałem do jakiegoś auta. Z przodu pusto, pojedyncze auto, gdzieś kawałek dalej od frontu leci moto. Na spokoju zaczynam delikatne wyprzedanie. Zapas miejsca i czasu był, a jakby się coś miało rodzić to spokojnie zmieszczę się z tym drugim moto na jego pasie. Nic się nie wydarzyło, wyprzedziłem i pozdrowiłem motonitę, który właśnie się zbliżał z przeciwka.... buc nie oddał pozdrowienia. Byłbym się wkurwił nieco na tak haniebne zachowanie, ale potem przeczytałem na jego szybie duży napis POLICJA i uznałem, że nie będę drążył tematu. Pojechałem dalej.

Kompletnie nic się nie działo praktycznie do samych Puław. No może byłem lekko zaskoczony, bo wjechałem do Radomia i zamiast tradycyjnej próby zabicia mnie to mi jakiś lokalny ziom ustąpił. Szok.

W Puławach ładna pogoda. Zajechałem pod domek brata. Razem z żoną i synem przygotowali śniadanko na pełnym wypasie. Jeszcze mamusia zadzwoniła tylko po to, żeby przywitać w Puławach i życzyć miłego dnia. Sielanka, radość, spokój, rodzina.

Po smacznym śniadanku, w doskonałych humorach wyszliśmy na zewnątrz. Jeszcze tylko tankowanie, sprawdzenie ciśnienia i lecimy na tor do Lublina.

Chwileczkę... was dwóch razem na moto? No jak? Tradycji musi stać się zadość przecież....

Zapierdoliło żabami z nieba w sekundzie. Stałem przy moto kiedy zaczęło i byłem cały mokry, zanim garnek na łeb wbiłem. No jakby mi ktoś z wiadra pociągnął. Klasyk. Różnica tylko polegała na tym, że ostatnim razem to moja J przed odjazdem patrzyła na nas jak na debili. Tym razem to była żona brata. U nas na mordach oczywiście bananowo. Ani przez chwilę się na wahaliśmy.

Ciśnienie, tankowanie (ile Ci spalił? 7,5? hahaha) i już jesteśmy w drodze. Żaby sadziły jeszcze jakiś czas, ale im bliżej Lublina, tym ładniejsze niebo. Na tor zajechaliśmy w pięknym słoneczku.

Na miejscu przywitała nas Natalia. Nie będę jej tu opisywał, bo to zupełnie inna historia, powiem tylko, że dokładnie rok wcześniej się poznaliśmy w szpitalu. Wtedy jej kontakt z moto ograniczał się do wiedzy, że istnieją pojazdy o liczbie kół mniejszej niż 4. Dziś natomiast stała przede mną w rasowym kombiaku z zaparkowaną Er5 obok. Śmieszne to było, bo w słowach wyrażała strach przed jazdą po torze, za to oczy świeciły jak stu-watowe żarówki, a do moto kicała jak mała dziewczynka pierwszy raz na łące.

Najpierw wstępniak, wyjaśnienie zasad, opis toru, przygotowanie do jazdy. Wszystko spoko póki co. No to dajemy.

Na początek parę kółek na zapoznanie z torem, oraz rozgrzewkę siebie i opon. Przed startem popatrzyłem na pasek z tylnej opony, a dokładniej na ten pasek nigdy nie użyty. Zakładałem, że dziś go troszeczkę przesunę.

Wyjechaliśmy. Na początek sami z bratem we dwóch. Bez spinki, powolutku, obczajanie co i jak. 5-6 kółek i zjechaliśmy. Zsiadłem z moto, ból w nadgarstkach wyraźnie wskazywał, że coś robię bardzo źle. Popatrzyłem na pasek na oponie. Paska brak. Zamknąłem obie opony na pierwszych okrążeniach rozgrzewki. Nieźle.

Jak się nad tym zastanowić to w sumie żadna rewelacja. Poprzednim motocyklem robiłem to bez problemu. Tym po prostu nigdy nie miałem okazji. Na ulicy zawsze zostaje margines, zawsze trzeba się liczyć z wypadkiem losowym i trzeba mieć miejsce i możliwość reakcji. Na ulicy nigdy sobie nie pofolgowałem. Tutaj zabrano mi element niewiadomy, dano dobrą nawierzchnię... i tyle. Nie zrobiłem niczego specjalnego. Dopiero teraz zaczynała się prawdziwa praca. Praca ciałem.

Następne dwie godziny to festiwal karkołomnych wygibasów. Cuda wianki tam odstawiałem. Darłem asfalt butami, darłem asfalt podnóżkami... i ciągle było źle. Prowadzący wypunktował problemy, starałem się nad nimi pracować, ale nadal była kupa. Do tego strach i nawyki. Wpadam w winkiel na pycie, obesranie i odpuszczenie manety. Nie gwałtowne, wszystko delikatnie, wypracowane na śniegach i deszczach ulicznych... a jednak, odpuszczenie. Zasada jest prosta. Wynosi to się mocniej pochyla, a nie odpuszcza gaz. To najprostsza droga do wywroty. W sumie gorsze było tylko jedno. To, że nie miałem żadnego uślizgu, to, że ani razu mnie nie wyniosło gdzieś na zewnętrzny trawnik. To znaczyło tylko tyle, że zapasu przyczepności miałem jeszcze bardzo dużo. Co z tego przełamać się nie mogłem. Zakodowane w bani z jaką prędkością mogę wejść w winkiel. Z taką wchodziłem, pokonywałem i już. Ciągła walka z pozycją. Ciężko było. Nie powiem, żebym źle się bawił. Było świetnie, ale nie aż tak, żebym chciał to robić cały czas. Warto było, dla treningu i satysfakcji. Kiedy potem oglądałem fotki, to widziałem jak złą pozycje przyjmowałem. No ale potem to już łatwo było gadać.


Na torze oczywiście nie byliśmy sami. Była Natalia, która z każdym kolejnym winklem składała się coraz mocniej, byliśmy my dwaj, a poza naszą trójką było jeszcze koło 6-7 maszyn. Jedni lepsi, drudzy słabsi. Wszystko w miarę ogarnięci ludzie, jeden świr tylko. Książkowy taki. Patrzysz na ryło i nie widzisz tam niczego. Zostanie zapamiętany za piękną kwestię:
- nie robiłem tego, ale mi wychodziło
Mistrz z krwi i kości.

Na sam koniec, na ostatniej sesji tak się (przypadkiem) złożyło, że wyjechaliśmy zaraz za nim na tor. To była ostatnia nasza sesja i chciałem jeszcze raz, na spokojnie popróbować trochę z tym ułożeniem dupy i wychylenia barku. Zacząłem wolno, ale mimo to trzymałem się tego gościa (R6). Po kolejnych wydarzeniach mogę w przybliżeniu zgadnąć co się działo w głowach. U mnie:
- no spoko. wcale nie jest taki dobry, skoro się go trzymam.
U brata:
- ojaaaażeszkurwaaaaaa! leszcz do łyknięcia!

Brat mnie wyprzedził i siadł na tym R6. Trochę się pomerdali i za którymś razem go łykną. Jeszcze pół okrążenia jechałem za tym R6, kiedy nagle zaczął mi uciekać. Zrozumiałem, że teraz to już jest 'sirius biznes'. Podziękowałem i zjechałem z toru.

Gość wyleciał w trawę dwa okrążenia później.

Była godzina 14. Czas był najwyższy się zbierać. Podziękowaliśmy za miłe 3 godzinki. Jeśli jest coś lepszego od jazdy po torze, to jest to jazda po torze z bratem.



Pozbieraliśmy graty i o 14.30 opuściliśmy tor. Grafik był napięty. Przebiliśmy się przez cały Lublin, kawałek za Lublinem zatankowaliśmy. Potem Ryki, Garwolin i spotkaliśmy się na rondzie w Kołbieli. Dokładnie o 16.00 minęliśmy tablicę Warszawa. Tempo zdrowsze trochę.

W Warszawie mi trochę odjebało.

Szeroko jak cholera, ruch gigantyczny, 3-4 pasy w każdą stronę, milion zdarzeń na sekundę, cały czas coś się dzieje. Po prostu rewelacja. Jak Śląsk, tylko lepiej.

Wpadłem między puszki z bananem na mordzie. Tetrisowałem jak opętany, skakałem jak żabka między nimi. No bajka. Mógłbym tak codziennie dojeżdżać do roboty.
Musiałem się nieco opamiętać, bo brat jeździ starą bejcą. Cegła, landara rozmiarów Fiata Panda. Nie wszędzie mógł się zmieścić.

O 16.30 zameldowaliśmy się pod Pałacem Kultury. Krótka przerwa i byliśmy pod grobem Nieznanego Żołnierza. Bez problemów zaparkowaliśmy moto (3zł za godzinę, centrum Wawy, miejsc masa... szok)

Tu następuje pierwsze rozczarowanie.

Na placu sporo ludzi, jest replika 'Kubusia', dzieciaki poprzebierane w panterki maszerują i śpiewają powstańcze piosenki, rozłożona scena, kramiki, gdzie można kupić figurkę małego powstańca, flagę, kotwicę...
No kurwa mać.

Liczyłem, że zobaczę normalne miasto, tętniące życiem, pracujące na swoją przyszłość, miasto które na tą jedną minutę zamiera, aby uczcić, aby wspomnieć i zastanowić się nad tą wielką tragedią. Nad połączeniem najwspanialszego aktu odwagi, determinacji, honoru i poświęcenia... które poprowadziło do masakry i katastrofy narodowej. Przecież najlepsze co można zrobić, aby uczcić tych wspaniałych ludzi, to wyciągnąć lekcje na przyszłość... a nie kurwa jarmark sobie urządzić.

Ale to chyba moja wina. Trzeba było siąść gdzieś na ławce, na jakimś zadupiu. Gdzieś pomiędzy zwykłymi ludźmi. Ale było już za późno. Na szczęście trochę na wyrost się wkurwiłem. Kiedy odezwały się syreny to wszystko zamarło. Ta chwila zrobiła na mnie duże wrażenie.

17:01. Idziemy do moto, wsiadamy i wyjeżdżamy z Warszawy. Bez mapy, bez nawigacji, na czuja.

Przelecieliśmy kilka ulic, przecięliśmy kilka skrzyżowań. Lecieliśmy na żywca, do momentu jak po prostu uznałem, że tu mamy skręcić w prawo. Żadnych znaków nie było. Ot tak skręciłem. Trafienie bez pudła, niby szczęście.

W Warszawie wszystkie drogi prowadzą na Radom.

Na wylocie jeszcze szczanie i żarcie w jakimś maku. Potem kierunek Radom.
Żeby pojąć istotę zjawiska, żeby je w pełni zrozumieć to trzeba w piątek o 18 wyjechać z Warszawy w kierunku Radomia. Korków w samej Wawie nie liczę. Za Tablicą koreczek ciągną się dobrze ponad 10 kilometrów. 10 kurwa kilometrów! Do samego Radomia było gęsto, ale pierwsze 10km stało zupełnie.

Waliliśmy śmiało środkiem. Przeciskaliśmy się. Dookoła nas słoiki wesoło dzwoniły. Brat leciał pierwszy. Kiedy patrzyłem jak tym swoim autobusem wali między lusterkami to zrozumiałem, że on się marnuje w tych swoich małych, bezkorkowych Puławach. Przecież to sama frajda.

Niespełna godzinę później na horyzoncie pojawiły się dwie rzeczy. Czarne chmury i Radom. Niebo było całkowicie czarne, pioruny napierdalały jak oszalałe. Widok zapierał dech w piersi. I to wszystko działo się nad Radomiem, do którego zmierzaliśmy. W paszcze szaleństwa.

Najpierw zaczął padać deszcz. Ciężkie krople padające na rozgrzany asfalt. To już były rogatki Radomia. Tak naprawdę wiedzieliśmy, że jesteśmy już w nim jesteśmy. Jedna pani zmieniła pas z prawego na lewy i po paru sekundach zrozumiała co robi ze swoim życiem, więc ponownie wróciła na prawy. Gwałtownie zaczęła wracać. W połowie manewru zobaczyła, że wymusza bratu. Co zrobiła? No kurwa, oczywiście, że zahamowała. Widziałem, że już mu chodzi przednie koło, czyli było hamowanie na granicy. Dobrze, że jeszcze się nie rozpadało i rozgrzany asfalt trzymał.

Potem zapierdoliło zdrowo żabami. Potem widzieliśmy ciąg 5 samochodów jebniętych jeden w drugiego. Niczemu się nie dziwiliśmy, wszystko przyjmowaliśmy z pełnym zrozumieniem. Radom przecież.

Tu nasze drogi się rozdzielały. Zatrzymaliśmy się na pobliskiej stacji. Deszcz napierdala jak szalony, wyjebani po całym dniu, ciągle kawał drogi przed nami... a mordy uśmiechnięte. Pożegnaliśmy się serdecznie i każdy w swoją.

Deszcz przestał padać gdzieś za Kielcami. I tak już było mi wszystko jedno. Gorsze było to, że miałem tylko ciemną szybę.

Zatańczyłem na tym samym Orlenie co rano. Stąd już tylko trochę ponad 100km.

Do Miechowa dojechałem z zamkniętą szybą. Korek był, więc leciałem w kolumnie, kierując się po światłach puszek.

W Miechowie odbiłem na Olkusz. Ciemno jak w dupie. Otworzyłem szybę. Na początku planowałem jechać nie szybciej niż 50km/h, a szybko mi się znudziło i pakowałem 70-90, licząc, że żaden owad mi w oko nie walnie.

Byłem już kompletnie zmasakrowany. Bolało mnie wszystko.Zacząłem kombinować. Moje buty mają z przodu plastikowe wzory, tak na wysokości piszczeli. Nogi wyrzuciłem za podnóżki i oparłem się piszczelami na nich, blokując tymi wzorami. Przez to nogi lekko wisiały, dając ogromną ulgę. Następnie lewy łokieć oparłem o bak i przeniosłem na niego ciężar ciała, żeby dupie dać odpocząć. W tym momencie życie stało się lepsze. Ta ulga. Było tak cudownie, było tak błogo, do tego ciepłe powietrze na pysk, łzawiące oczy... prawie się zdrzemnąłem.

Przeleciałem przez Wolbrom. Dom coraz Bliżej.

W Olkuszu deszcz. Przynajmniej nie dostanę owadem w oko.

Końcówkę słabo pamiętam. Doturlałem do domu o 22.16, ślepy totalnie.

Wtargałem moto do garażu. W tym momencie najchętniej położyłbym się do wanny i poszedł w niej spać bez odkręcania wody, ale moto wymagało oporządzenia. Ostatkiem sił wrzuciłem tylne koło na podnośnik i przesmarowałem łańcuch. W tym momencie totalnie zrozumiałem kobiety. Wracają z imprezy kompletnie wyjebane (zmęczone w sensie) i już mają iść spać... a makijaż. To wymaga tytanicznego wręcz uporu. No dobra. U mnie to nawet gorzej. Bo twarz kobiety to jednak tylko twarz kobiety.
A łańcuch?

J zaaplikowała mi krople do oczu, wyjęła z nich co większy syf.

A potem była ciemność.

To był zajebisty dzień. Zmasakrowany jestem całkowicie. Tego mi było trzeba.

ARCHIWUM - MOTO - Razem aż do śmierci

Notka z 31.07.2014

Dwa pasy w każdą stronę, kreska zieleni na środku, barierki typu gilotyny. Przejście dla pieszych z sygnalizacją. W miejscu przejścia rozszerzenie do trzech pasów. Skrajnie lewy do nawroty i skrętu w lewo.

Na środkowym pasie auto czeka na czerwonym, prawy pas pusty, ja na lewym pasie do nawroty.

Zielone pieszych już miga ostrzegawczo. Para dziadków się wtacza od lewej strony. Czerwone pieszych już się pali, zielone aut już prawie, Dziadki minęły moją pozycje i już prawie mijają auto na środkowym.

Zielone aut w pełni, dziadki przekroczyły środkowy pas i wtaczają się na pas prawy.

Nawet go nie zauważyłem w lusterku. Mogę tylko powiedzieć, że motoryka odwrotnie proporcjonalna do wyobraźni. Dodatkowy perk refleksu wykupiony za cenę pomyślunku. Być może leciał prawym, być może leciał środkowym i przed sygnalizacją przeskoczył na prawy, żeby minąć tego frajera, który stoi przed przejściem, bankowo zupełnie bez powodu.

Leciał szybko. Tak szybko, że nie zdążyłem nawet w strachu odwrócić wzroku. Dziadki już były na tym pasie. Na jego pasie. Odbił w prawo, chyba z przytuleniem do krawężnika. Nie dam głowy, że nie uraczył ich lusterkiem. Świateł stopu nie zaobserwowałem. Ani w trakcie, ani później. Pojawił się i znikną równie szybko.

Dziadki się zatrzymały. W szoku chyba. Czas zwolnił, każde kolejne wydarzenie dzieję się w zwolnionym tempie. Dla mnie, dla postronnych, dla kierownika na środkowym, ale chyba nie dla dziadków.

Scena rodzajowa. Stoją bez ruchu, całą wieczność stoją. W końcu babcia odwraca głowę w kierunku, gdzie jakieś pół roku temu było auto, które prawie ich zmasakrowało. Patrzy gdzieś w dal za nim. Długo patrzy. Odwraca się do dziadka. Patrzy na dziadka. Długo patrzy. Odchyla się, bierze zamach. Praca bioder prawidłowa, bark odchylony, lekki ruch śródstopia. Najpierw poszło biodro ze stopą, idealnie zgrywając się z barkiem, przenosząc całą siłę ciała i ruchu w ten jeden punkt dłoni. Perfekcja. Widać lata praktyki.

Zapierdoliła dziadkowi takiego liścia w potylice, że aż mnie zabolało. Chuda szyja zamortyzowała. Jego jedyny włos zadrgał żałośnie. Ten włos był jedyną reakcją. Chyba widziałem w jego oczach niemą rozpacz. A może rezygnację?

Przeszli na drugą stronę, załapując się na drugie zielone pieszych.

Pojechałem dalej.

ARCHIWUM - MOTO - Policja tak

Notka z 25.07.2014

Powrót do domu.

Dolatuję do Zabierzowa. Zabierzów stoi. Zwykle o tej porze w piątek stoi, ale dzisiaj stał bardziej.
Wypadek bankowo, wywnioskowałem po fakcie, że prawy pas stoi, a lewy jest pusty, co oznacza, że też stoi, tylko z drugiej strony zdarzenia.

Ironia w tym wszystkim taka, że lewy pusty oznacza szybszą jazdę dla mnie. Poleciałem.
Na miejsce zdarzenia dotarłem chybcikiem. Tam też okazało się, że na szczęście się myliłem. Wypadku brak.
W zamian audi, rozmiaru sześć się wzięło i rozkraczyło. Pani kierowniczka biedna nie wie chyba co robić, a kierowcy gotowi mordować ją za to, że ona morduje im piąteczek.
Niefortunnie to audi umarło, bo pomiędzy wysokimi krawężnikami. Nie idzie zepchnąć. Dodatkowo pani z tych lepszych, bo oba pasy zablokowane.

I teraz uwaga, bo zaczyna być magia. W sam raz doleciałem na początek przedstawienia.

Lodóweczka z dwoma Panami Policjantami zatrzymała się. Koguciki zaczęły mrugać. Panowie wysiedli, na początek ogarniając ruch i wybijając z głowy cwaniackie zapędy wkurwionych kierowników na jazdy po chodnikach dookoła zdarzenia. Następnie, bez zbędnego pierdolenia podwinęli rękawy i zepchnęli landarę do miejsca, gdzie po niskim krawężniku wjechała na chodnik. Następnie jeden pan zaczął rozmawiać, a drugi ogarniać ruch.

W tym miejscu grzecznie zagadnąłem tego od ruchu, czy mnie tak tu boczkiem, chybcikiem puści. Odpowiedział, że nie, póki nie skończą, a następnie wskazał mi miejsce gdzie mam czekać.
Czekałem więc. Patrzyłem. Mandatów żadnych. Oni chyba naprawdę po prostu pomogli zepchnąć bolid.

Nie minęły dwie minuty jak pan wrócił. Podszedł do mnie i rzekł:
- leć za nami

Każdy wyłapał słowo-klucz, które jasno pana określiły? :)

Koguciki zgasili i raźno ruszyli przed siebie. Ja za nimi.

Nie chce mówić, że piracili, bo to nie jest prawdą. Lecieli ponad ograniczenia, ale wszystko płynnie, pewnie i ze stosowną korektą prędkości w sytuacjach potencjalnych. Jechali jak należy. Jak się domy skończyły (choć znaki twierdziły inaczej) to i setunie lecieliśmy.

Minęliśmy Zabierzów, dolecieliśmy do Kochanowa. Pierwsza dłuższa prosta, lodóweczka mignęła prawym kierunkiem i zrobiła mi miejsce, zjeżdżając lekko do prawej. Śmignąłem i z przyjemnością pomachałem łapką w podzięce.

Dla mnie super. Policjant to nie jest słupek, który ma ślepo trzymać się przepisów i karać za co się da. Od tego jest Straż Miejska. Tutaj panowie najpierw pomogli jakiejś lasce, a potem milutko potraktowali motonitę.

Tego właśnie chcę. W mundurze człowiek, który pomoże jak trzeba i zadba o porządek... na koniec jeszcze potraktuje motonitę jak człowieka, a nie potencjalnego dawcę.
Piąteczek

ARCHIWUM - nieMOTO - Moto-lekarz

Notka z 22.07.2014

Rzecz się działa w ostatni piątek. Było trochę przed 17. Leciałem z pracy w trybie lekko przyspieszonym. Musiałem zdążyć do lekarza w pewnej sprawie.
Opisując sprawę, młoda w szpitalu otrzymała tubkę maści na dupcie. Zwykła, bez frykasów, za to świetnie spełniająca swoją rolę. Maść się skończyła, weszły sklepowe cuda i osiągnięcia współczesnej techniki... suche badziewia, na pograniczu podrażnienia skóry. Popróbowaliśmy trochę wynalazków, w efekcie czego kolejnym krokiem było zdobycie tajemnej receptury owej super maści.
Udałem się w tym celu do Panoramixa... wróć, skontaktowaliśmy się z naszymi szpitalnymi wtykami. Przepis dostaliśmy. Udałem się do apteki celem realizacji. Poszło bezproblemowo, acz pani mi w tajemnicy wyznała, że owa maleńka tubka maści będzie mnie kosztować ponad 30 ziko, za to z receptą tylko 8. Przeliczyłem szybko w głowie zużycie owej maści i wyszło mi, że mówimy tu o małej fortunie. Uznałem, że gra warta świeczki.
Tutaj dochodzimy do momentu, gdzie lecę z pracy w piątkowe popołudnie. Drogą dedukcji doszedłem, że będę miał większe szanse trafienia lekarza, jeśli pojawię się na miejscu przed zamknięciem. Pędziłem zatem, przy okazji czerpiąc radość z kręcenia manetą mając ważny powód.
Zajechałem na miejsce, odczekałem swoje w kolejce i wchodzę.
Zapakowałem się do pokoju. Skórzane kombi na grzebiecie, miliony rozsmarowanych owadów na całym ciele. To zwykle robi wrażenie na kimś, kto cały dzień spędza w zaciszu małego pokoiku... i tak było tym razem. Pan doktor ocenił mnie od góry do dołu. Zauważyłem wyraz aprobaty na jego twarzy. Chciałem się nad tym zastanowić, ale ruszył dialog. Opisałem swój problem, pan doktor wysłuchał, wyjął blankiecik i zaczął wypełniać. Chwila ciszy, pomagam mu całym sobą pisać te jego egipskie hieroglify, w końcu wręcza papierki.
- O, widzę, że pan doktor mi wypisał dwie. Dziękuje bardzo. Czyli co, jak się skończą to zgłosić się do pana po następne recepty? To widzimy się niedługo?
- Chyba się nie zobaczymy.
- ... nie rozumiem?
- Takie recepty powinien wypisywać pediatra. Ja nie jestem pediatrą.
- Rozumiem. To czemu pan mi wypisał te recepty?
- Bo podoba mi się pana ubiór.
Chwila refleksji. Olśnienie i kobieca intuicja mode on.
- Czym jeździsz?
- Booneville
- Nieźle. Może kiedyś polatamy. Dziękuje jeszcze raz za recepty.
- Nie ma za co. Wszystkiego dobrego dla Twoich dzieci i uważaj na siebie.

O. Tak było

ARCHIWUM - nieMOTO - Zaufanie i wsparcie

Notka z 16.07.2014

Zdrowy związek powinien opierać się na partnerstwie. Wspólnym rozwiązywaniu problemów, wspólnym pokonywaniu słabości własnych i partnera.
Te słabości są ważne. Nikt nie jest bez wad. Dobrze jest znać swoje wady. Dobrze jest próbować z nimi walczyć.
W tym miejscu jest bardzo ważna rola partnera. Partner nie powinien zmieniać nas na siłę. Nie powinien przeobrażać nas w kogoś, kim nie jesteśmy, a kim partner by chciał, abyśmy byli.
Skoro z kimś zdecydowaliśmy się być, to zdecydowaliśmy się też być z jego wadami. Zresztą, bycie z kimś doskonałym musi być kurewsko nudne.
Kolejnym krokiem jest zaufanie. Ufamy, że partner walczy ze swymi demonami i jesteśmy blisko, gotowi pomóc, jeśli tej pomocy będzie potrzebował.
Kolejnym krokiem jest akceptacja. Nie wszystkie wady da się pokonać. Z niektórymi trzeba żyć. Trzeba się do nich dostosować, radzić sobie.
Ostatnim krokiem jest wsparcie. Wspólny front, walka z przeciwnościami i przywarami.

Raz na 2 tygodnie jest Dzień Śmiecia. Należy wystawić kubły, co by panowie od śmieciarki sobie pobrali zawartość. Wystawienie kubłów to mój obowiązek. Miewam problemy z zapamiętaniem tej czynności. Pierwszym krokiem było dopisanie flamastrem w kalendarzu w odpowiednim polu 'Dzień Śmiecia'. Pomogło o tyle, że pamiętam o śmieciach jak wychodzę z domu, ale po otwarciu garażu i spojrzeniu na moją niunie problemy doczesne znikają. Wyparowują z mojej głowy.

Dziś wychodząc z domu wypierdoliłem się jak długi o worek śmieci. Czekał na mnie zaraz za drzwiami, na środku.
Rozmasowałem kolano i wystawiłem kubły.

Zaufanie i wsparcie.

ARCHIWUM - MOTO - Sobotnie popołudnie leniwie płynie.

Notka z 12.07.2014

Tatuś z kosiarką, z tradycyjnym 'kurwa mać, po chuj ci taki duży trawnik. kamienie też ładnie kwitną'.
Mamusia na tarasie, przy stoliczku z laptopem, próbuje wrócić do świata żywych.
Młoda też na tarasie, obok mamy. Leży w swoim bolidzie i powoli oswaja do siebie otaczającą rzeczywistość, która już przewiduje, że będzie ciężko.
Jest miło.

Deszcze niespokojne ostatnio były, więc trawa ostro skoczyła. Szariki pomagają jak mogą i rzucają pod kosiarkę swoje parciane zabawki. Gruby sznur i noże od kosiarki stoczyły na tym trawiastym polu już nie jedną walkę. Sznurki prawie zawsze atakowały z zaskoczenia i jeszcze nigdy nie przegrały, nawet nie zremisowały.

Trawa wysoka, kosz w kosiarce niewielki, trzeba często przerwy robić na opróżnianie. Bywa. Z kamieniami naprawdę byłoby łatwiej.

J zauważyła coś dziwnego. Oderwała się od lapa i czujnie obserwowała Młodą. Przy kolejnym opróżnianiu kosza kosiarki już była pewna.

Młoda podczas koszenia spała w najlepsze, natomiast w przerwach na opróżnianie zaczynała się wiercić i robiła miny świadczące o tym, że nie jest zaistniałą sytuacją ukontentowana. Proszę włączyć tę kosiarkę migusiem.

W sumie fajnie. Młoda lubi odgłos pracy silnika. Już się nie mogę doczekać jej reakcji na rasowe V2. Na to jeszcze przyjdzie pora. Tymczasem muszę sprawdzić czy na podkaszarkę też tak reaguje. Podkaszarka mniejsza i powinienem dać radę zawiesić ją nad łóżeczkiem.

ARCHIWUM - MOTO - Jak to nawyki zgubić mogą, a i dupsko uratować

Notka z 26.06.2014

Najpierw ratunek...
Wtorkowy powrót z pracy. Lecę za Balicami. Grzecznie, bez spinki. Przede mną pusto, tylko jakiś dostawczak z lewej strony będzie się włączał do ruchu w prawo. Zanotowałem, że tam jest i wróciłem do monitorowania pobocza. Kiedyś w tym miejscu mieliśmy z kumplem spotkanie z sarenkami. Skończyło się tylko na podziwianiu ich z bardzo bliska, ale od tamtej pory bacznie tutaj obserwuje otoczenie.

Facet w końcu się wytoczył na swój pas i mozolnie zaczął budować prędkość. Miałem do niego jakieś 50-60 metrów kiedy stała się rzecz nader interesująca. Facet zjechał na mój pas i zaczął walić mi na czoło. To jest niebezpieczna sytuacja, bo stało się to nagle. W takich chwilach motocyklista lubi trochę spanikować, ścisnąć klamki do oporu, szarpnąć gwałtownie kierą w próbie ucieczki. To się lubi skończyć uślizgiem przedniego koła i brzydkim szlifem.

Pomimo nagłego przestrachu głupi odruch udało się stłumić. Hamowanie i ucieczka na pobocze przebiegła planowo. Zostało nawet parę ładnych metrów zapasu. W sam raz tyle, żebym mógł spojrzeć z niemym wyrzutem na mojego niedoszłego zabójce i ocenić co też spowodowało jego żądze mordu.

A to dobre jest. Okazało się, że facet jogurt sobie otwierał. Ręce miał oparte na kierze przedramionami. Dłonie wystawały nad kierę i w nich to dzierżył ów jogurt. Otwierał go właśnie i się mu wzięło i wymsknęło, w efekcie kierą szarpnęło i się wzięło i samo pojechało nagle na przeciwny pas. Ojtam ojtam.

Jego mina. Tak polska do szpiku kości. Coś w stylu: 'Tak miało być. Coś ci się kurwa nie podoba?'.
Bo w naszym pięknym kraju lepiej być chujem, niż gapą. Przyznać się do błędu? Przeprosić? A w życiu! To by słabość oznaczało. Lepiej pokazać, że jest się prawdziwym twardzielem, co błędów nigdy nie popełnia, nawet jeśli to oznacza skurwysyństwo pierwszej wody.

A teraz zguba.
Dziś. Ledwie parę minut temu. Ze szpitala wracałem od moich dwóch (już dwóch!) kochanych dziewczyn. Znów grzecznie, znów prosta, tylko dalej trochę, bo za Kochanowem. Pierwsza długa prosta. Tam są dwie włączające z prawej. Takie wyjątkowe, bo pod skosem i pod górę wyjazdy.

Obrazek. Lecę i mam do pierwszego zjazdu dobre 200 metrów. Z przeciwka lecą auta, tak trzy, może cztery, jedno za drugim. W tym momencie, gdzieś na wysokości pierwszego autka z kolumny, równolegle do niego wyjeżdża z tej pod górkę, podporządkowanej autko - opel vectra chyba. Wyjeżdża i wali obok niego, próbując wyprzedzić. Wali po moim pasie pod prąd, gazu daje, nie odpuszcza... w końcu odpuścił. Hamować zaczyna i wymusza na tej kolumnie miejsce do wepchnięcia.

Czemu zgubnie? A bo zamiast uciekać na pobocze, zamiast hamować, zamiast kombinować... to ja uniosłem się w strzemionach, puściłem kierę i zacząłem panu bić gromkie brawa...

ARCHIWUM - MOTO - Cztery na trasie

Notka z 17.06.2014

Dziś cztery.


Raz
Piękny poranek, słoneczko świeci, rześkie powietrze, poranny przelot do pracy, gdzieś na wysokości Kochanowa. Ruch umiarkowany, se lecę se.

Znacie ten typ. Szpachla narzucona grubo i równomiernie, najlepsza niedzielno-kościelna kiecka, obcas, z garbem... i ten krok w obcasie, na którego widok pierwsza myśl to: 'gdzie on się tak kurwa skrada?'. Uroda z tych mocno nieurodziwych. Sposób w jaki poderwała główkę na odgłos Vki powiedział mi, że posiadanie faceta z bejcą, lub od biedy audicą to szczyt jej młodzieńczych marzeń.

Skrada się dziarsko poboczem. Na przystanek chyba. Zdecydowanie do pracy lub o pracę.

Zbiegiem okoliczności, dolatując do owej pannicy, minąłem jakiegoś miłego jegomościa, który miejsce zrobił. Pomachałem łapką w podzięce. Oczywiście nasza gwiazda pobocza odebrała to w jedyny możliwy sposób - na pewno machałem do niej.

Mentalny pocisk trafił w sam środek. Aż ją na tych obcasach zabujało. Momentalnie przestała na mnie patrzeć i się odwróciła z głupiutką, studiowaną miną, w stylu 'ja nie z takich łatwych, ale może, powtarzam MOŻE... masz szansę chłopczyku'.

To była bardzo niebezpieczna sytuacja. Zaplułem sobie kask i się prawie na ślepo rozjebałem na kolejnym winklu.


Dwa
Na wysokości Balic. Zakorkowane aż miło. Lecę środkiem. Powolutku, gdzie się da to turlam, gdzie zajeżdżają to kicam. Do przodu.

Gdzieś mi z przodu pojawia się i znika rowerzysta. Wali prawym poboczem. Zanotowane. Pamiętać, że jakiś miły kierowca może zrobić miejsce rowerzyście, tym samym wypychając mnie na przeciwny pas, niechybnie pod rozpędzonego TIRa. Zakolejkowane w systemie monitorującym.

Doleciałem do mojego skrętu w lewo, już byłem prawie na samym skrzyżowaniu. Wolniutko, bo dogoniłem rowerzystę i obstawiałem, że coś się stać musi. A jakże.

Rowerzysta, bez lusterek, za to w gigantycznym hełmofonie, w sensie wielkie słuchawki na uszach miał. Szkoda, że jeszcze sobie oczu nie zawiązał. Jeden z tych, którzy uważają, że wiedząc co się mniej więcej dzieje z przodu jest w zupełności wystarczającą wiedzą do jazdy w korkach.

Brałem pod uwagę wariant, gdzie rowerowiec nie rzuca testu na równowagę i zwala się do lewej. Ewentualnie po prostu sobie lekko w lewo skręca. Dla mnie efekt ten sam. Kierownik pobliskiego auta, czujnie obserwujący mistrza w hełmofonie, na pierwsze oznaki inwazji na jego lakier, a może i lusterko, po prostu spierdoli w lewo, tym samym zajeżdżając mi drogę i zapraszając mnie do zaparkowania mu na tylnym siedzeniu.

Zaskoczył mnie jebany swoją bezczelnością. Nie tylko mnie zresztą, bo i kierownik autka się zdziwił. Otóż nasz czołgista miną toczące się autko prawą stroną po poboczu, po czym wjechał mu przed maskę, przeciął pas i wjechał prawie na przeciwny pas. Kierownik autka się turlał, więc wyhamował. Jak łatwo się domyślić, mi miszcz drogę zajechał już będąc do mnie prostopadle. Heblowałem oboma. Z górki lekko miałem, słaba przyczepność na tyle, więc zatrzymanie poprzedziłem efektowną lambadą w wykonaniu tylnego papcia. Zatrzymałem się na centymetrach. Gdyby odchylił nogę z pedała to by mi koło przednie dotkną swoim jasno-brązowym bucikiem. Dalej mnie nie widział, ewentualnie był tak zajebisty, że widział kątem oka, ale nie zasługiwałem na uwagę. Już moje koty nawet okazują mi więcej uwagi i to nawet poza kuchnią.

Drgną jak trąbiłem. Czyli jednak jakieś dźwięki się tam przebijały.

W sumie dwie rzeczy mnie zastanawiają. Czemu tak skręcił. Czyżby pracował w pobliskim rowie, po lewej stronie? A drugie pytanie, jeśli nie w tym rowie, a gdzieś dalej, to czy dojechał dziś do pracy?


Trzy
Skuterzysta - kozak. Mała tablica, ale po przyspieszeniu i prędkości maksymalnej widać było, że z 50cc to nie ma wiele wspólnego. Ubrany sensownie. Walił jak samo zło. Sposób w jaki korygował kierunek jazdy odbijając się nogami od ziemi budził mój nieskrywany szacunek. Do pracy mi zostało 3-4km, już samym korkiem, ale za to po dwupasmówce. Uznałem, że jazda za tym miszczem może być sprawna, ale jednak 50cc... trochę mi to uwłaczało.

Na kolejnych światłach, jak się z przodu miejsce zrobiło to sobie poleciałem przed niego. O gościu o tyle zapomniałem, że jeszcze na odchodnym rzuciłem za nim okiem w lusterka.

Śmigam sobie grzecznie. Czasem szybciej, czasem wolniej. Czasem wąsko, czasem lotnisko. Korek jak korek. W końcu doleciałem do autka, które stało kołami już za linią środkową, tak prawie dwa pasy blokując. Rzut oka w lusterko kierownika... i się okazuje, że to kierowniczka. Nasze oczy się spotkały w jej lusterku. Ja patrzyłem na nią, ona patrzyła na siebie. Wiem to, bo się właśnie malowała.

Szacun, nie ma co. Urzekła mnie ta sytuacja i grzecznie czekałem. Grzecznie czekałem do czasu, aż wojownik na skuterze doleciał i zaczął napierdalać dzwonkiem bez litości. Strąbił babinę sakramencko. W sumie trochę się należało, ale jednak przerywać kobiecie w trakcie malowania to nietakt i zapewne popsuło jej to humor. A skoro popsuło jej to humor to jakiś biedny frajerzyna dziś za to zapłaci.
Nie zrozumcie mnie źle. Powinno być specjalne piekło dla ludzi, którzy blokują pasy, ale ona zrobiła to wyjątkowo. Klasa sama w sobie. Takich chwil się nie niszczy. Takie chwile się kontempluje.

Nic to. Auta ruszyły, miejsce się zrobiło, pojechaliśmy.

Minęliśmy rondo Grunwaldzkie i od tej pory zrobiło się trochę wąsko. Dalej dało się jechać, ale już wolniej. Skuterowy fajter już nadążał. Niestety. Okazało się, że nasz miszcz nie znosi sprzeciwu, a na drodze nie wydaje reszty. Trąbił na wszystko i wszystkich. Używał tego swojego dzwonka bez opamiętania. W końcu dolecieliśmy do świateł i było czerwone. Zrobiłem mu koło siebie miejsce, wiedząc, że taki wojownik nie będzie stał z tyłu jeśli może z przodu. Podjechał. Otworzyłem kask, zagaiłem i wywiązała się między nami taka oto rozmowa:
- przestań tak kurwa na nich trąbić!
- ale nie zjeżdżają!
- nie pomagasz!

Potem było zielone i ruszyliśmy. Sposób w jaki miną kawałek korka chodnikiem powiedział mi, że ta konwersacja chyba nie do końca przypadła mu do gustu.


Cztery
300 metrów do firmy. Dookoła rozkopane wszystko, modernizacja torów tramwajowych. Wszystko zakorkowane na maksa. Ostatnia prosta. Dojechałem do NICH.

Po rejestracjach widzę, że grupa mieszana. Szwedzi i Duńczycy. Po siwych łbach widzę, że trochę starsza ekipa, ewentualnie młodzi, ale mają dzieci. Po maszynach widzę, że chyba jadą na zlot szaro-niebieskich metalików BMW GS1200. 8 maszyn. Klony normalnie. Obładowani jak juczne muły. Kufry wszędzie, jakieś namioty, plecaki. Wybrali się w dłuższą trasę, tylko co robią w ścisłym centrum Krakowa?

Nie mogłem się oprzeć pokusie 5-cio latka. Oni stali i się gotowali w korku. Ja ich minąłem z prawej, z lewej, przed nimi, pod nimi, po torach, puszki prawie dookoła objeżdżałem. Szyba otwarta, morda w banan, machałem im i lewą i prawą, wstawałem, siadałem, no prawie tańczyłem na mojej szczuplutkiej, do korków stworzonej niuni.

A oni stali. hihi.


Chwilę później zajechałem pod firmę, zdjąłem czapkę, odetchnąłem cuchnącym krakowskim smogiem i z uśmiechniętą mordą poszedłem do fabryki.

A jutro znowu :)

ARCHIWUM - nieMOTO - Czarek goes PRO

Notka z 16.06.2014

Trzeba przyznać, że Czaruś się wyrabia w milf-atakach. Nie wiem, czy nie podkolorował, ale nawet jeśli, to i tak szacun.

Gdzieś na mieście. Milf, cyc się ściele gęsto. Czaruś atakuje.
- czy to będzie zbyt bezpośrednie jeśli zaproszę cię tak po prostu na kawę?
- no i Twój numer by mi ułatwił życie

Numer dała, na kawę się dała zaprosić. Win-win.


ARCHIWUM - nieMOTO - Człowiek-Mistrz

04.06.2014

Z serii jak jeden obcy człowiek może ustawić humor na cały dzień

Dziś był ostatni etap poznawania trasy dojazdu dom - szpital. Wbiłem na kompleks, obczajam co i jak wygląda. W końcu podszedłem do ochroniarza i mówię jak jest. Jego odpowiedź:

"Panie, powiesz pan, że do porodu, otworzymy wszystkie szlabany i pan se pod samo wejście podjedziesz. Potem se pan wrócisz i zaparkujesz. Tu chamów nie ma."

ARCHIWUM - MOTO - Rutynowa Kontrola Trzeźwości

Notka z 04.06.2014

Z ciekawostek, rutynowa kontrola trzeźwości w przypadku autek wygląda standardowo - 'pan tu dmuchnie'
Z moto wygląda ciut inaczej - 'pan tu dmuchnie i pokaże PJ, czy ma kategorie na motocykl'

:)

ARCHIWUM - nieMOTO - Reset Integracyjny

Notka z 02.06.2014

Obudziłem się w butach.
Chwilę mi zajęło właściwe skalibrowanie zmysłów. Całkiem nieźle mi poszło zdanie sobie sprawy gdzie się znajduję, acz określenie jak się w tym miejscu znalazłem... no to już nieco przerosło moje możliwości.

Należało się skupić na tu i teraz. Prychnąłem na swój brak profesjonalizmu, który sprawił, że zasnąłem w butach. Zdjąłem je, przykryłem się ręcznikiem i poszedłem spać dalej.

Nie wiem jak długo udało mi się pospać, ale świadomość była już na tyle silna, że wiedziałem już, iż czeka mnie bój na śmierć i życie. To był jeden z tych momentów, który dla nas, prawdziwych mężczyzn jest wyzwaniem. Bój z góry przegrany, ale zawsze toczony do samego końca, z poświęceniem. Bój pod tytułem jak najdłużej wytrzymać w wyrku, zanim piekielna męka porannego niewyszczania nie wygoni nas do kibla. W jaki sposób przeprowadzić sprawną optymalizację ruchową tak, aby wykonać jak najmniej pracy, która mogłaby nas niepotrzebnie rozbudzić... a jednocześnie pokonać wszelkie niedogodności, przeszkadzające w uczciwym odpoczynku?
Pierwszą rundę wygrałem. Zdjąłem buty. Koszulka mi się podwinęła, wystawiając pół mej zmarzniętej dupy na działanie okrutnego sukinkota, który wiał po schronisku (bo ja się w schronisku obudziłem). I tę rundę wygrałem, przykrywając newralgiczny punkt ręcznikiem. Czas jednak płyną nieubłaganie, a wraz z przebudzeniem drobne niedogodności stawały się mniej drobne. Słowem pizgało złem i ręcznik to już było za mało.

Skojarzyłem, że przecież pościel nam dali. Leżałem na niej. Tylko teraz w jaki sposób przykryć się czymś, na czym się leży, jednocześnie się nie ruszając? No nie da się przecież... ale co inżynier to inżynier. Coś zawsze wymyśli. Nakryłem się poszewką od kołdry i odpłynąłem w słodką niepamięć.
Nie powiem ile czasu minęło. Wystarczająco. Zebrałem się, ustawiłem w pion i poszedłem odlać. Test kiblowy zdałem celująco. Wyszczałem się na stojąco bez wyjebki. To wcale nie jest takie proste, bo właśnie w taki sposób złamałem kiedyś nos. Dziś wydaję mi się, że fakt, iż wypadek nastąpił około 7 rano, dzień po moich 25tych urodzinach mógł mieć znaczenie. W każdym razie tym razem był luz. Pionowanie szło nieźle, nie chciało mi się pić. Niechybny wniosek, że kac nie nadszedł. Jeszcze jestem najebany. Życie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Umyłem się nieco, z naciskiem na pozbycie się zapachu martwej kozy wyruchanej przez skunksa z mego ryja.
Udałem się do sali jadalnej. Trochę ludzi już było na miejscu. Uznałem, że to dobry moment, żeby pozbierać do kupy co się wczoraj właściwie działo.
Na początek uświadomiłem sobie, że udało mi się zerwać film dwukrotnie na przestrzeni 24h. W sumie niezły wyczyn. Raz przy podejściu do schroniska, drugi raz już w schronisku na nocnej libacji. O ile przy podejściu miał miejsce atak z zaskoczenia, o tyle libacja była bardziej pod kontrolą i zejście było podyktowane całkowitym wyczerpaniem.

W trakcie rozkminy i polowania na jedzenie do sali weszła druga, obca grupa. Tak się złożyło, że nie tylko nasza firma zrobiła integracje w schronisku. Patrzyłem lekko zniszczony na wtaczającą się grupę zmęczonych ludzi. Z grupy wyłowiłem całkiem solidną dupeczkę. Ładniutka była nad wyraz i zadbana. Zachodziłem w głowę jakim cudem jej wczoraj przepuściłem.
- ooo... Paweł... twoja koleżanka przyszła - powiedziała koleżanka z firmy na widok solidnej dupeczki
- co?
- no nie pamiętasz?
- yyyyyy
- (śmiech. dużo śmiechu)

Jedną z powinności bycia mężczyzną jest ponosić konsekwencje swoich własnych czynów. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy to kolejna pani z obcej grupy spojrzała na nas (bo Czarek zalegał obok mnie) i z drapieżnym uśmiechem poczęstowała nas wydłużonym "czeeeeeść".
Wstałem, podszedłem do obcej grupy, grzecznie się przedstawiłem, po czym spytałem, czy nie sprawi im problemu opowiedzenie mi może co też wczoraj się działo. Śmiech wliczyłem w cenę i zniosłem go ze stoickim spokojem i czołem szlachetnie uniesionym w górę.
Okazało się, że haczyłem... a jakże... panią solidną. Zrobiłem to w sposób godny największych amantów naszych czasów. Opowiadałem jaki jestem szczęśliwy, że zakochany, że będę miał cudowną córeczkę... tak gadałem, potem przeszedłem w bełkot, a na koniec zasnąłem, zwalając się jej na ramie, ze śliną cieknącą z ryja. Nie wiem jakim cudem ona się powstrzymała. Kisiel w majtach był bankowo.
Ostatni raz taki zgon to chyba gdzieś nad Białym, czy Firlejem, jak to ze Zwierzem uchlaliśmy i zjaraliśmy się z miejscowymi gangusami i ja ich szefowi dupę rwałem. Mordę miała jak tatarskie siodło i Zwierzu wtedy życie mi ratował, ale to opowieść na kiedy indziej.
Przeprosiłem za swoje zachowanie oczywiście, ale wyjaśniono mi, że była pełna kulturka. A to ważne jest.
Tak mi się czasem wydaję, że beztroska najebka, która nie niesie za sobą ponurych rozważań i chujowych akcji jest pisana tylko ludziom, którzy nie mają poważnych problemów. I bardzo dobrze.
Po zjedzeniu obfitego śniadanka, wypiciu browarka i wysłuchaniu wersji wszystkich wkoło, udało mi się wreszcie skompletować mniej więcej wydarzenia dnia poprzedniego. Trochę się działo. W paru miejscach delikatnie ubarwię. No ale przecież, jak już nie raz wspominałem, nie można pozwolić aby prawda zjebała dobrą historię.

Zaczęło się w piątek o 8 rano. Uzbrojony w pięć Lwówków i dobrą knigę przygotowywałem się na lajtowy wyjazd firmowy. Siąpił deszczyk, pizgało nieco i sporo ludzi się wykruszyło, ale to akurat świadczyło tylko o tym, że został najtwardszy materiał.
Siedliśmy sobie grupką z tyłu autobusu i równo z odpaleniem silnika odszpuntowaliśmy pierwsze browary.
Browary lały się leniwym strumieniem z racji braku kibla w autobusie. Zresztą, ku uciesze wszystkich, udało się urobić Czarka, żeby zagadał do kierowcy o postój (po 30min jazdy). Nie było to przesadnie trudne, bo Czaruś miał już żółte oczka od przelewającej się w nim szczyny.
Reszta trasy przebiegła spokojnie. Oczywiście szczanie dociskało, ale nic czego nie dało się ścierpieć w milczeniu.
Zajechaliśmy do celu. Stacja benzynowa na Zakopiance, kawałek za Obidową. Stąd szlakiem na Turbacz do schroniska. Deszczyk siąpił, browary się kończyły, a mi się pysk uśmiechał nad wyraz. Lubię deszcz, błoto i syf. To jest moja ulubiona pogoda do śmigania w górach. Zawsze tak było, nic się nie zmieniło.
Każdy dostał worek i rękawiczki. Plan był taki, aby zbierać po drodze śmieci. Rewelacyjny plan. Naprawdę mi się podobało. Opanowałem do perfekcji trzymanie worka i piwa w jednej ręce, kiedy druga zamiatała śmieci. Trochę przesadziłem, bo zacząłem sprzątać już na stacji benzynowej i niewygodnie browara się łykało z ciężkim workiem, ale nie mogę powiedzieć, żebym narzekał. Zabawa była przednia.
Do czasu.
Idziemy szlakiem, humory dopisują, weszliśmy do parku narodowego... i naszym oczom ukazała się góra skórzanych ścinek. W środku lasu jakiś syn kurwy i szakala wyrzucił górę pseudo-skórzanych ścinek z podkładek do butów. No zajebać to mało. Wytelepało nas moralnie, szybciutko wyzbieraliśmy ścinki na drogę, zdjęcia porobiliśmy, gotowi dzwonić wszędzie, gdzie się da. No bydlactwo na maksa, tym bardziej, że obecne przepisy śmieciowe pozwalają takie odpadki już oddać bez problemów.
To zjawisko wstrząsnęło mną do głębi. Chciałbym sobie powiedzieć, że właśnie to wydarzenie skołatało mi nerwy tak bardzo, że dossałem się do butelki z wódką jak małe dziecko do matczynego cyca. Sam nie wiem. Chyba fakt, że tak dawno w górach nie byłem i mi tego brakowało? Padał deszcz, była mgła, cisza, browar w łapie.... i nagle sru. Świnie wszędzie.
W każdym razie od tego momentu poleciało już szybko. Kilka piwek, dużo wódki, jakaś domowej roboty nalewka, znaczny wysiłek fizyczny. Nawet nie wiem kiedy przeszedłem w stan braku świadomego podejmowania decyzji o dalszym działaniu. Tu też nastąpiło lekkie zerwanie filmu. Mam przebłyski jak walę w ziemię ale dzielnie pre naprzód. To miałem zakodowane. Dojść do mety. Z mojej perspektywy to była prawdziwa walka człowieka z naturą. Przewróciłem się nie raz, ale się nie poddawałem .... i doszedłem. Bohater.

Szkoda, że oczami kolegów wyglądało to troszeczkę inaczej. Szedł ze mną Misiek i Czarek.
Czaruś sam był bliski odcięcia, acz po drugiej stronie barykady, za to Misiek... kiedy człowiek się napierdoli, to potrzebuje kogoś właśnie takiego. Ziom, który ma ZEN, dzielnie znosi wszystkie pijackie żarciki (ja piijhaaany..... Ty CHUJU) i wyciąga za chabet wyjebanego delikwenta, żeby ten się nie utopił w kałuży.
Każdy z nas wie, że z grawitacją wygrać nie można. Można najwyżej iść na remis. Mi się tym razem na remis nie udało i wedle obliczeń Miśka zaliczyłem 8 przegranych. Siniak i rozcięcie na skroni, rozbite kolano i podarte spodnie, obite żebra, czyste rozcięcie na plecach... jest mała szansa, że Misiek dobrze policzył. Poza tym... i tą informacje przyjąłem z dumą... udało mi się raz wyjebać Miśka do kałuży. To moja ulubiona gra po pijaku. Ot złośliwość. Marcelus potwierdzi, bo kiedyś 'było wleczone' znad Wisły do mnie na kwadrat i jego wyjebałem przy postoju taksówek. Pomimo to, doczłapał do bloku, dzielnie wniósł na górę po schodach, grzecznie zapukał, mój tatuś otworzył, padło legendarne pytanie 'to pana?' i ukończyłem zawody we własnym łóżku.
Tak. Beztroskie najebanie się zakończone szczęśliwie nigdy nie jest możliwe bez cierpliwego zioma, który czuwa.
Co jeszcze było grane?
Podobno spotkaliśmy trzech panów drwali czy coś w tym stylu. Miejscowi znaczy. Każdy wie, że takiemu miejscowemu nie łatwo zaimponować. Mi się chyba udało, bo chwacko, bez zbędnych ceregieli się do nich dosiadłem jak do swoich. Efektu dopełniło to, że siadłem na środek ogniska. Nic mi się nie stało. Raz, że byłem najebany, więc nieśmiertelny, dwa, że siadanie do ogniska poprzedziłem zrobieniem kilku długości pobliskich kałuży... kraulem, żabką i na grzbiecie. Byłem tak mokry, że chyba bardziej ucierpiało ognisko.
Świadomość wróciła po dotarciu do schroniska. Trochę ciepła, trochę odpoczynku i ani się obejrzałem, a już byłem przebrany w dresik, sączyłem browarka i uczyłem znajomych grać w 'Jungle Speed'. Wieczór zapowiadał się elegancko.
Impreza trochę się rozkręciła. Pamiętam, że siedzieliśmy z firmowymi dziewczynami, komplementowaliśmy je na mistrzowskim poziomie osiągalnym tylko dla gruntownie najebanych ziomów (Wiesz, że masz bardzo ładną dupę?). Było zabawnie, było filozoficznie, było niekorporacyjnie. Jak wspominałem, waliło żabami i było zimno, więc na wyjazd zabrali się tylko prawdziwi zawodnicy, bez pizduń. Fajnie było.
Gdzieś grubo po północy, kiedy impreza się już kruszyła (dokładnie 20:46, według rachunku, który Misiek znalazł dziś w portfelu) i w pełnym przekonaniu, że bar zaraz zamykają, Misiek rzucił się do owego baru i zaczął kupować flaszki. Ile ich kupił, tego nie wiem. Wiem, że już do samego końca wódy nie brakowało, a Misiek rano się obudził z jedną flaszką pod pachą.
W tym momencie impreza nabiera kolorytu. Przestaje być fajnie, zaczyna być interesująco. Mogło to mieć związek z faktem, że Misiek do flaszek skombinował dwie szklanki i lał do nich wódę hojnie. Pierwsza bania weszła gładko. Potem inni zaczęli też walić takie soczyste strzały i ani się obejrzałem jak paru zawodników mnie przegoniło. Tu warto nadmienić, że na wyjeździe był z nami Chińczyk, który stał się Polakiem gdzieś koło trzeciej lub czwartej bani. Walił jak złoto, pełen szacun. Ale ja nie o chińczyku chciałem pisać, tylko o jednym ziomie, który chyba odpływał nie w tą stronę co trzeba.
Ziom uznał, że się z kimś pobije. Z początku do mnie startował, ale uznał, że Czarek jest większy, więc zaczął do niego. Teksty w stylu 'zabije Cię', panie, które przerażone możliwą przemocą tylko gościa pobudzały i..... i Czarek.
Co zrobił Czaruś? Powstrzymywał najebanego gościa w najchujowszy możliwy sposób. Pełna kulturka, zero agresji... siedział tylko... naprzeciw niego... na wyciągnięcie ręki.. uśmiechał się do niego radośnie, patrzył prosto w oczy i bujał się w unikach. To uczucie, to spojrzenie zna każdy, kto trenuje jakieś sporty kontaktowe. Wielkie chłopisko, przeszło dwumetrowe, jest do niego na zasięgu, mówi, że zabije... a Czaruś czeka z uśmiechem. Doszło nawet do kontaktu. Pan Czarusiowi dał liścia. Ten popatrzył... i spokojnie wyluzował. Ludzie wkoło go prosili, to przełkną urazę i nie drążył.... póki nie dostał drugiego liścia. Wtedy się wkurwił i oddał.
Przyznam, że te treningi boksu już chyba i mi wyprały trochę łeb, bo zamiast się srać i panikować, to ja komplementowałem śliczną serie markowanych ruchów Czarka, zakończonych efektownie zaparkowanym liściem na twarzy dużego pana.
Wydaje mi się, że ludzie po prostu nie ogarniali o co w tym wszystkim chodziło. Typo się nawalił i szukał walki, a nie łatwego zbicia jakiegoś bezbronnego leszcza. Wybrał największego i go podpuszczał na swój pijacko-subtelny sposób... mówiąc, że zabije i wlepiając liście.
Ja to jakoś wiedziałem, Czarek to jakoś wiedział... ludzie srali. Odjebało nam. To pewne.

Impreza nam się lekko sypnęła. Zrobiło się nieco spinkowo. Chyba tu byśmy skończyli zabawę, ale w tym momencie podeszła do nas jakaś miła, starsza laska z innej firmy (wspominałem, że równolegle się bawili). Powiedziała, że mają kupę żarcia, że zapraszają do wspólnej zabawy.
Czy trzeba więcej?
Myślę, że zanim skończyła mówić zaproszenie, to ja już byłem w sali obok, wciągałem szaszłyka i polewałem banie pierwszemu z brzegu ziomowi, który właśnie został awansowany do bycia kolegą do picia.
Wszystko było super, do momentu jak wpadli Czarek i agresywny ziom, szarpiąc się nieco. To znaczy Czarek przyszedł się bawić ze mną, a tamten przylazł za nim z piąchami w górze.
Wstyd jak cholera. Oj, wstyd straszny. Na szczęście okazało się, że w tej grupie jest jakieś bydle, rodem z amerykańskich zapasów, które w pół sekundy usadziło walkę. Nie trzeba chyba dodawać, że kolejne pół sekundy później już z Radkiem (bo tak się ziom zwał) waliłem wódę, wychodząc z założenia, że on mi za szybko nie padnie od nadmiaru dobra.... a czas był najwyższy na poważne picie.
Gdzieś tu w sumie jest końcówka mojej świadomości. Radek pić nie chciał, opijałem sobie kolejno ludzi, na stałe zasiadając dopiero w gronie jakiś starszych laseczek, które okazały się lepszymi zawodnikami, niż ich koledzy. Nie pierwszy raz. Na takich imprezach najlepiej się bawią lekko przekwitłe mamusie, które już wiedzą o co w życiu chodzi, wiedzą gdzie jest granica i po prostu się bawią.
Potem jest rano i budzę się w butach.
Powrót z imprezy to już sama bajka. Wielki agresywny ziom, kiedy rano przyszedł na śniadanie, to pierwszym co zrobił było podejście do Czarka, przytulenie na misia. A potem zrobili browar. No i dobrze. Po pijaku mu siada, ale przynajmniej umie się potem na trzeźwo zachować.
Zejście z gór było radosne. Najmilej będę chyba wspominał jak leżeliśmy grupką wśród wrzosów, pociągając Jacka Danielsa z gwinta, przez dozownik. To było miłe. Później jeszcze poleciało kilka niewybrednych życzliwych komplementów do koleżanek. Zwykłem takie mistrzowskie akcje robić z moim bratem, ale tym razem Czaruś trzymał poziom.
- ja idę za 'O', bo 'O' ma śliczną dupę i dobrze mi się wspina, kiedy na nią patrzę
- K, bo tak sobie z Czarkiem myśleliśmy (nie mów tego, nie mów tego), że chętnie (nie mów!)... byśmy cię zobaczyli nago.





Koleżanki były nad wyraz wyrozumiałe. Dowcipy były naprawdę niskich lotów (choć według nas mistrzowskie), one natomiast nie komentowały i nawet się życzliwie (z politowaniem?) uśmiechały.
Potem włączył mi się melanchol z nadmiaru radości i piękna chwili. Zostałem z tyłu, odpaliłem sobie nutkę na tel i chłonąłem bit przez skórę.

Pod koniec zejścia dogoniłem hinduskę, która wybrała się z nami na tą imprezę. Pierwsze pytanie jakie mi zadała było o to, czy są tu bandyci, bo u nich w takich lasach to zabijają i gwałcą. Odparłem, że raczej spoko. Drugie pytanie było o to, jakie zwierzęta mogą nas tu zajebać. Długo szukałem czegokolwiek, żeby nie wyjść na miękką cipę i wahałem się pomiędzy wilkiem i niedźwiedziem. Ogólnie skwitowała to zwykłym 'meh'.
Okazało się, że ona nigdy na takie wycieczki nie łaziła, więc ostatnie 10km niosłem jej plecak i słuchałem śpiewnego angielskiego. Zeszliśmy, kiedy cały autokar już na nas czekał. Laski oczywiście były gotowe ściągać majty przez głowę, kiedy zobaczyły mnie, rycerskiego, wspierającego damę w potrzebie... i chyba powstrzymał je tylko fakt, że niespełna 24h wcześniej widziały mnie jak zapierdalam na czworaka po kałużach.

To był fajny wyjazd. Tradycja, aby robić na przekór politycznie poprawnych korpo-wyjazdów podtrzymana.

Worek ze swoim śmieciami zgubiłem.

ARCHIWUM - MOTO - Chujnia, grzybnia, patatajnia i artystyczny szlif

Notka z 29.05.2014

P: Kręci się. No kurwa się kręci. Znowu się zjebało.
J: Ale co kochanie się kręci?
P: Jest teraz na luzie, a tylne koło jest nad ziemią.... teraz wbijam jedynkę, nadal trzymam wciśnięte sprzęgło... i koło się kręci! No zjebane jest, tarcze umierają. Miałem to już w GSie.
J: Tak mi przykro...

I tak to wyglądało wczoraj wieczorem, kiedy to dałem moto na podnośnik i chciałem przesmarować łańcuch po całodziennym lataniu w deszczu. Przy okazji sprawdziłem to głupie sprzęgło i wyszło. Tak coś czułem.
Dziś rano postanowiłem udać się do machera, celem sprawdzenia, czy też potwierdzenia objawów. Dzień się zaczął psu do dupy, a widok przejechanego królika-zająca w trasie do pracy wcale nie poprawił. Szykowała się wtopa. Pajęczy zmysł mówił, że zbliża się chujnia, a doświadczenie mówiło, że idzie pewnie w parze z grzybnią, a może i nawet patatajnią. Wilgoć i mokro, szyba paruje, trzeba uchylać... i wtedy wieje w pysk. Wiatr w oczy wieje. Symbolika no.
11.30. Zbieram się. Schodzę na dół do moto. Deszczyk siąpi, jest fajnie i ładnie. Chujnia wisi, czuje ją.
Stoję obok szpeja. Zapinam kurtkę, zakładam garnek, rękawice. W tym momencie od dupy strony podjeżdża jakiś kurier. Zastawia mi wyjazd. Wysiada z auta, idzie przez ulicę, przy czym łeb zwrócony do mnie i się gapi. Nie wiem czy dymu szuka, czy przeprasza, czy tak mu wyszło, w każdym razie w dupie go mam, bo sobie wyjadę do przodu przez chodnik. Zawsze tak wyjeżdżam.
Ruszyłem delikatnie, ino, żeby się turlało. Trzeba tam mocniej po tym chodniku skręcić, ale nie ma problemu. Robiłem to tyle razy, że często bez podparcia mi się udaje wydostać na ulicę. Dziś jednak przechyliło za mocno i podparcie było potrzebne.
Podparcia brak.

Gdzieś debilnie nogę wsadziłem, butem zaczepiłem i tera brak podparcia, a moto się zwala!
Ratować, ratować, jak się ratować... wiem! Dać gazu, to wyprostuje. Będzie dobrze.
Dałem gazu.
Wyjebałem koncertowo na bok, a dany gaz zadziałał tak, że jeszcze zrobiłem w poziomie obrocik 180 stopni po płytach chodnikowych.
Pozbierałem moto z gleby, pozbierałem siebie z gleby, dumy już nie dałem rady pozbierać, za bardzo się posypała. Wstyd jak cholera, no chyba tylko Fugaz zrozumie.
Siadłem na murku i tak sobie posiedziałem parę minut. Na moto na wkurwie wsiadać nie można. Łatwo o głupotę, a doświadczenie mówi, że za chujnią grzybnia kroczy... oj kroczy. Odczekałem.
Straty w sumie małe. Jak na taką wywrotkę przy prędkości 0. To znaczy ja go bardziej położyłem, a straty to sobie zrobiłem dopiero jak zacząłem jeździć leżąc. Z pozytywów przerysowałem czasze zaraz obok miejsca, gdzie mi ktoś graffiti wydrapał. Głupio było malować całość przez jedną rysę... a tak jest lepsze usprawiedliwienie. Lepiej na duszy.
Nikt nie podszedł spytać czy żyję, nikt się specjalnie nie zainteresował. Ot, jebną to jebną, po chuj drążyć. I pasi mi to, bo sobie poradziłem. Po chwili wyszedł ten zasrany kurier i patrzył na mnie znowu. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy sobie w głowie nie zapuścić propagandowej wersji tego zdarzenia, zgonić winę na jego zastawienie mnie i nie rozkręcić jakiejś imprezy z tym oto panem. Taką imprezę z przemieszczeniem.
Odpuściłem. Raz, że pod firmą, dwa, że sam to wszystko sobie zrobiłem, trzy, że pod firmą, cztery, że nie miałem nad nim przewagi 3:1.
Pojechałem do machera. Bez niespodziewanek dojechałem, acz wkurw cały czas lekki był. Wydawało mi się, że ochłonąłem, ale jednak trochu dymu dalej szukałem. Zdałem sobie z tego sprawę jak w korku, błotnym poboczem śmigałem radiole.
Macher potwierdził obawy. Tarcze umierają, ale pocieszył, że jeszcze parę tysi podziałają... zatem znając życie, zostało mi max 200-300km. Przyszły tydzień się wysra gdzieś na mieście, bankowo na skrzyżowaniu.
Po powrocie do fabryki zasiadłem markotny do kompa i odczytałem przypominajke uprzejmą, iż fakt, że mi nie przysłali faktury-rachunku, nie zwalnia mnie z uiszczenia owego rachunku. A więc tu jest ukryta grzybnia. Meh, słaba. Pogrzebałem gdzieś za jakimś kodem czy loginem, żeby poszukać tejże faktury... i znalazłem zapomniany los totolotka. Kiedyś puściłem i nie sprawdziłem.
I teraz go znalazłem. Przypadek? Nie sądzę. W żadnym razie. To przeznaczenie. Należy się udać w tejże chwili do kolektywu, czy kolektora, sprawdzić kupon i wysłuchać informacji od pani, że po takie wysokie kwoty to gdzieś tam trzeba się dalej udać.

Idę więc.
Po drodze spotykam kolegę, który już z daleka szczerzy haniebnie kły i pokazuje dwa kciuki w górę. Bym się może i wkurwił, ale sobie w ten czas przypomniałem jak kiedyś swoim er6 prawie przyjebał w figurkę Matki Boskiej gdzieś niedaleko Balic. Prawie, bo nie trafił i zarył obok.
Opowiedziałem swoją smutną historie, łkając na duszy i zbierając pozytywne poparcie i zrozumienie od kolegi. Po tym kajaniu już wiedziałem, że na moim kuponie są grube miliony i niedługo zaczną się dylematy w jakiej kolejności zanabywać kolejne moto.
Wszedłem do punktu lotto. Dałem kupon. Pani sprawdziła... powiedziała, że nic nie ma, a ja jej na to odparłem, że sprawiła mi tym przykrość. W sumie nie jej wina, ale ze wszystkich uczestników moich dzisiejszych wydarzeń ktoś musiał przyjąć, a ona była najmniejsza.
Zmitygowałem się nieco, uśmiechnąłem się chyba i życzyłem mojej ulubionej pani kioskarce miłego dnia. Wróciłem do fabryki i teraz tak właśnie sobie siedzę. Siedzę sobie.