Notka z 29.05.2014
P: Kręci się. No kurwa się kręci. Znowu się zjebało.
J: Ale co kochanie się kręci?
P: Jest teraz na luzie, a tylne koło jest nad ziemią.... teraz wbijam jedynkę, nadal trzymam wciśnięte sprzęgło... i koło się kręci! No zjebane jest, tarcze umierają. Miałem to już w GSie.
J: Tak mi przykro...
I tak to wyglądało wczoraj wieczorem, kiedy to dałem moto na podnośnik i chciałem przesmarować łańcuch po całodziennym lataniu w deszczu. Przy okazji sprawdziłem to głupie sprzęgło i wyszło. Tak coś czułem.
Dziś rano postanowiłem udać się do machera, celem sprawdzenia, czy też potwierdzenia objawów. Dzień się zaczął psu do dupy, a widok przejechanego królika-zająca w trasie do pracy wcale nie poprawił. Szykowała się wtopa. Pajęczy zmysł mówił, że zbliża się chujnia, a doświadczenie mówiło, że idzie pewnie w parze z grzybnią, a może i nawet patatajnią. Wilgoć i mokro, szyba paruje, trzeba uchylać... i wtedy wieje w pysk. Wiatr w oczy wieje. Symbolika no.
11.30. Zbieram się. Schodzę na dół do moto. Deszczyk siąpi, jest fajnie i ładnie. Chujnia wisi, czuje ją.
Stoję obok szpeja. Zapinam kurtkę, zakładam garnek, rękawice. W tym momencie od dupy strony podjeżdża jakiś kurier. Zastawia mi wyjazd. Wysiada z auta, idzie przez ulicę, przy czym łeb zwrócony do mnie i się gapi. Nie wiem czy dymu szuka, czy przeprasza, czy tak mu wyszło, w każdym razie w dupie go mam, bo sobie wyjadę do przodu przez chodnik. Zawsze tak wyjeżdżam.
Ruszyłem delikatnie, ino, żeby się turlało. Trzeba tam mocniej po tym chodniku skręcić, ale nie ma problemu. Robiłem to tyle razy, że często bez podparcia mi się udaje wydostać na ulicę. Dziś jednak przechyliło za mocno i podparcie było potrzebne.
Podparcia brak.
Gdzieś debilnie nogę wsadziłem, butem zaczepiłem i tera brak podparcia, a moto się zwala!
Ratować, ratować, jak się ratować... wiem! Dać gazu, to wyprostuje. Będzie dobrze.
Dałem gazu.
Wyjebałem koncertowo na bok, a dany gaz zadziałał tak, że jeszcze zrobiłem w poziomie obrocik 180 stopni po płytach chodnikowych.
Pozbierałem moto z gleby, pozbierałem siebie z gleby, dumy już nie dałem rady pozbierać, za bardzo się posypała. Wstyd jak cholera, no chyba tylko Fugaz zrozumie.
Siadłem na murku i tak sobie posiedziałem parę minut. Na moto na wkurwie wsiadać nie można. Łatwo o głupotę, a doświadczenie mówi, że za chujnią grzybnia kroczy... oj kroczy. Odczekałem.
Straty w sumie małe. Jak na taką wywrotkę przy prędkości 0. To znaczy ja go bardziej położyłem, a straty to sobie zrobiłem dopiero jak zacząłem jeździć leżąc. Z pozytywów przerysowałem czasze zaraz obok miejsca, gdzie mi ktoś graffiti wydrapał. Głupio było malować całość przez jedną rysę... a tak jest lepsze usprawiedliwienie. Lepiej na duszy.
Nikt nie podszedł spytać czy żyję, nikt się specjalnie nie zainteresował. Ot, jebną to jebną, po chuj drążyć. I pasi mi to, bo sobie poradziłem. Po chwili wyszedł ten zasrany kurier i patrzył na mnie znowu. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy sobie w głowie nie zapuścić propagandowej wersji tego zdarzenia, zgonić winę na jego zastawienie mnie i nie rozkręcić jakiejś imprezy z tym oto panem. Taką imprezę z przemieszczeniem.
Odpuściłem. Raz, że pod firmą, dwa, że sam to wszystko sobie zrobiłem, trzy, że pod firmą, cztery, że nie miałem nad nim przewagi 3:1.
Pojechałem do machera. Bez niespodziewanek dojechałem, acz wkurw cały czas lekki był. Wydawało mi się, że ochłonąłem, ale jednak trochu dymu dalej szukałem. Zdałem sobie z tego sprawę jak w korku, błotnym poboczem śmigałem radiole.
Macher potwierdził obawy. Tarcze umierają, ale pocieszył, że jeszcze parę tysi podziałają... zatem znając życie, zostało mi max 200-300km. Przyszły tydzień się wysra gdzieś na mieście, bankowo na skrzyżowaniu.
Po powrocie do fabryki zasiadłem markotny do kompa i odczytałem przypominajke uprzejmą, iż fakt, że mi nie przysłali faktury-rachunku, nie zwalnia mnie z uiszczenia owego rachunku. A więc tu jest ukryta grzybnia. Meh, słaba. Pogrzebałem gdzieś za jakimś kodem czy loginem, żeby poszukać tejże faktury... i znalazłem zapomniany los totolotka. Kiedyś puściłem i nie sprawdziłem.
I teraz go znalazłem. Przypadek? Nie sądzę. W żadnym razie. To przeznaczenie. Należy się udać w tejże chwili do kolektywu, czy kolektora, sprawdzić kupon i wysłuchać informacji od pani, że po takie wysokie kwoty to gdzieś tam trzeba się dalej udać.
Idę więc.
Po drodze spotykam kolegę, który już z daleka szczerzy haniebnie kły i pokazuje dwa kciuki w górę. Bym się może i wkurwił, ale sobie w ten czas przypomniałem jak kiedyś swoim er6 prawie przyjebał w figurkę Matki Boskiej gdzieś niedaleko Balic. Prawie, bo nie trafił i zarył obok.
Opowiedziałem swoją smutną historie, łkając na duszy i zbierając pozytywne poparcie i zrozumienie od kolegi. Po tym kajaniu już wiedziałem, że na moim kuponie są grube miliony i niedługo zaczną się dylematy w jakiej kolejności zanabywać kolejne moto.
Wszedłem do punktu lotto. Dałem kupon. Pani sprawdziła... powiedziała, że nic nie ma, a ja jej na to odparłem, że sprawiła mi tym przykrość. W sumie nie jej wina, ale ze wszystkich uczestników moich dzisiejszych wydarzeń ktoś musiał przyjąć, a ona była najmniejsza.
Zmitygowałem się nieco, uśmiechnąłem się chyba i życzyłem mojej ulubionej pani kioskarce miłego dnia. Wróciłem do fabryki i teraz tak właśnie sobie siedzę. Siedzę sobie.
P: Kręci się. No kurwa się kręci. Znowu się zjebało.
J: Ale co kochanie się kręci?
P: Jest teraz na luzie, a tylne koło jest nad ziemią.... teraz wbijam jedynkę, nadal trzymam wciśnięte sprzęgło... i koło się kręci! No zjebane jest, tarcze umierają. Miałem to już w GSie.
J: Tak mi przykro...
I tak to wyglądało wczoraj wieczorem, kiedy to dałem moto na podnośnik i chciałem przesmarować łańcuch po całodziennym lataniu w deszczu. Przy okazji sprawdziłem to głupie sprzęgło i wyszło. Tak coś czułem.
Dziś rano postanowiłem udać się do machera, celem sprawdzenia, czy też potwierdzenia objawów. Dzień się zaczął psu do dupy, a widok przejechanego królika-zająca w trasie do pracy wcale nie poprawił. Szykowała się wtopa. Pajęczy zmysł mówił, że zbliża się chujnia, a doświadczenie mówiło, że idzie pewnie w parze z grzybnią, a może i nawet patatajnią. Wilgoć i mokro, szyba paruje, trzeba uchylać... i wtedy wieje w pysk. Wiatr w oczy wieje. Symbolika no.
11.30. Zbieram się. Schodzę na dół do moto. Deszczyk siąpi, jest fajnie i ładnie. Chujnia wisi, czuje ją.
Stoję obok szpeja. Zapinam kurtkę, zakładam garnek, rękawice. W tym momencie od dupy strony podjeżdża jakiś kurier. Zastawia mi wyjazd. Wysiada z auta, idzie przez ulicę, przy czym łeb zwrócony do mnie i się gapi. Nie wiem czy dymu szuka, czy przeprasza, czy tak mu wyszło, w każdym razie w dupie go mam, bo sobie wyjadę do przodu przez chodnik. Zawsze tak wyjeżdżam.
Ruszyłem delikatnie, ino, żeby się turlało. Trzeba tam mocniej po tym chodniku skręcić, ale nie ma problemu. Robiłem to tyle razy, że często bez podparcia mi się udaje wydostać na ulicę. Dziś jednak przechyliło za mocno i podparcie było potrzebne.
Podparcia brak.
Gdzieś debilnie nogę wsadziłem, butem zaczepiłem i tera brak podparcia, a moto się zwala!
Ratować, ratować, jak się ratować... wiem! Dać gazu, to wyprostuje. Będzie dobrze.
Dałem gazu.
Wyjebałem koncertowo na bok, a dany gaz zadziałał tak, że jeszcze zrobiłem w poziomie obrocik 180 stopni po płytach chodnikowych.
Pozbierałem moto z gleby, pozbierałem siebie z gleby, dumy już nie dałem rady pozbierać, za bardzo się posypała. Wstyd jak cholera, no chyba tylko Fugaz zrozumie.
Siadłem na murku i tak sobie posiedziałem parę minut. Na moto na wkurwie wsiadać nie można. Łatwo o głupotę, a doświadczenie mówi, że za chujnią grzybnia kroczy... oj kroczy. Odczekałem.
Straty w sumie małe. Jak na taką wywrotkę przy prędkości 0. To znaczy ja go bardziej położyłem, a straty to sobie zrobiłem dopiero jak zacząłem jeździć leżąc. Z pozytywów przerysowałem czasze zaraz obok miejsca, gdzie mi ktoś graffiti wydrapał. Głupio było malować całość przez jedną rysę... a tak jest lepsze usprawiedliwienie. Lepiej na duszy.
Nikt nie podszedł spytać czy żyję, nikt się specjalnie nie zainteresował. Ot, jebną to jebną, po chuj drążyć. I pasi mi to, bo sobie poradziłem. Po chwili wyszedł ten zasrany kurier i patrzył na mnie znowu. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy sobie w głowie nie zapuścić propagandowej wersji tego zdarzenia, zgonić winę na jego zastawienie mnie i nie rozkręcić jakiejś imprezy z tym oto panem. Taką imprezę z przemieszczeniem.
Odpuściłem. Raz, że pod firmą, dwa, że sam to wszystko sobie zrobiłem, trzy, że pod firmą, cztery, że nie miałem nad nim przewagi 3:1.
Pojechałem do machera. Bez niespodziewanek dojechałem, acz wkurw cały czas lekki był. Wydawało mi się, że ochłonąłem, ale jednak trochu dymu dalej szukałem. Zdałem sobie z tego sprawę jak w korku, błotnym poboczem śmigałem radiole.
Macher potwierdził obawy. Tarcze umierają, ale pocieszył, że jeszcze parę tysi podziałają... zatem znając życie, zostało mi max 200-300km. Przyszły tydzień się wysra gdzieś na mieście, bankowo na skrzyżowaniu.
Po powrocie do fabryki zasiadłem markotny do kompa i odczytałem przypominajke uprzejmą, iż fakt, że mi nie przysłali faktury-rachunku, nie zwalnia mnie z uiszczenia owego rachunku. A więc tu jest ukryta grzybnia. Meh, słaba. Pogrzebałem gdzieś za jakimś kodem czy loginem, żeby poszukać tejże faktury... i znalazłem zapomniany los totolotka. Kiedyś puściłem i nie sprawdziłem.
I teraz go znalazłem. Przypadek? Nie sądzę. W żadnym razie. To przeznaczenie. Należy się udać w tejże chwili do kolektywu, czy kolektora, sprawdzić kupon i wysłuchać informacji od pani, że po takie wysokie kwoty to gdzieś tam trzeba się dalej udać.
Idę więc.
Po drodze spotykam kolegę, który już z daleka szczerzy haniebnie kły i pokazuje dwa kciuki w górę. Bym się może i wkurwił, ale sobie w ten czas przypomniałem jak kiedyś swoim er6 prawie przyjebał w figurkę Matki Boskiej gdzieś niedaleko Balic. Prawie, bo nie trafił i zarył obok.
Opowiedziałem swoją smutną historie, łkając na duszy i zbierając pozytywne poparcie i zrozumienie od kolegi. Po tym kajaniu już wiedziałem, że na moim kuponie są grube miliony i niedługo zaczną się dylematy w jakiej kolejności zanabywać kolejne moto.
Wszedłem do punktu lotto. Dałem kupon. Pani sprawdziła... powiedziała, że nic nie ma, a ja jej na to odparłem, że sprawiła mi tym przykrość. W sumie nie jej wina, ale ze wszystkich uczestników moich dzisiejszych wydarzeń ktoś musiał przyjąć, a ona była najmniejsza.
Zmitygowałem się nieco, uśmiechnąłem się chyba i życzyłem mojej ulubionej pani kioskarce miłego dnia. Wróciłem do fabryki i teraz tak właśnie sobie siedzę. Siedzę sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz