Notka z 09.09.2013
Niedziela popołudnie. Piękna, słoneczna pogoda.
Trasa Krynica - Piwniczna. Śliczna trasa wzdłuż granicy. Z jednej strony rwący potok, z drugiej ściana. Nawierzchnia miejscami już pozostawia wiele do życzenia, ale ciągle jest fajnie.
Lecę pierwszy, gdzieś pomiędzy 'lajtowo' a 'spina pośladowa'.
Prawy ślepy, nie za ostry...
Wypadam zza niego i moim oczom ukazuje się obrazek:
- długa prosta, nic z przeciwka
- dwa auta na moim pasie, jakieś 50m przede mną
- przed autami rowerzysta
- pierwsze auto z lewym kierunkiem
Pierwsza myśl, jebnę ich sobie na lajcie jak będą mijać rowerzystę. Zwolnię troszeczkę, w razie gdyby któryś okazał się mistrzem i potrzebował całego przeciwległego pasa do minięcia rowerzysty.
Zaraz, zaraz.... czemu ten pierwszy tak mocno zwalnia do tego rowerzysty, skoro z przodu pusto i da się go na lajcie minąć?
Skręcać będzie? Przecież tu nie ma gdzie, przecież tam spadek... kurwa! Tam jest skręt! Nie widać drogi, ale musi tam być, bo znak stoi!
Masę cennego czasu na to przemyślenie zmarnowałem i zamiast hamować to tylko nie przyspieszałem (na szczęście SV gubi ładnie bez gazu). W tym momencie oba heble w glebę, chwile później niestety okazuje się, że mam racje, bo gość rzeczywiście zaczyna skręcać. Heble już w podłogę wciśnięte. Tył zblokowany, przód już tez łapie blokadę, pasek z gumy na asfalcie już rośnie.
Uciekam na lewy pas, ciągle mając nadzieje, że gość w końcu kurwa popatrzy gdzie jedzie... gdzie tam, zajęty rozmową z pasażerem i pewnie muza w aucie, bo nawet nie słyszy pisku opon. Minąć go z prawej się nie da, bo to auto za nim zablokowało to miejsce ucieczki. Hamujemy...
Auto już wyjechało i zablokowało cały pas. W tym momencie wszystko wciśnięte na max, a ja odchylony ile mogę do tyłu, żeby stoppie zniwelować.
Coraz bliżej i bliżej i bliżej.... zatrzymałem się jakieś pół metra przed autem, dokładnie na wysokości mordy kierowcy. On mnie dalej nie widzi, ale w końcu pasażer mu pokazał, bo się nagle odwrócił do mnie.
... odwrócił się...i z mordą do mnie... eh...
Mógłbym gdybać.
Gdybym szedł mocniej bez rezerwy na dziwne akcje, gdyby lampka się nie zapaliła, że to mijanie rowerzysty jakieś dziwne, gdybym nie miał SV (:*) tylko coś, co nie hamuje silnikiem... gdybać można.
Fakt jest taki, że dałem dupy i nie przewidziałem takiej akcji... z drugiej strony jak już się w to wpierdoliłem to umiałem się obronić.
Chwile potem doleciał Święty. Popatrzył na ślad na asfalcie, wywąchał smród gumy, otworzył garnek i zagadał:
- i ty się dałeś na to złapać?
I tyle. Polecieli dalej.
Niedziela popołudnie. Piękna, słoneczna pogoda.
Trasa Krynica - Piwniczna. Śliczna trasa wzdłuż granicy. Z jednej strony rwący potok, z drugiej ściana. Nawierzchnia miejscami już pozostawia wiele do życzenia, ale ciągle jest fajnie.
Lecę pierwszy, gdzieś pomiędzy 'lajtowo' a 'spina pośladowa'.
Prawy ślepy, nie za ostry...
Wypadam zza niego i moim oczom ukazuje się obrazek:
- długa prosta, nic z przeciwka
- dwa auta na moim pasie, jakieś 50m przede mną
- przed autami rowerzysta
- pierwsze auto z lewym kierunkiem
Pierwsza myśl, jebnę ich sobie na lajcie jak będą mijać rowerzystę. Zwolnię troszeczkę, w razie gdyby któryś okazał się mistrzem i potrzebował całego przeciwległego pasa do minięcia rowerzysty.
Zaraz, zaraz.... czemu ten pierwszy tak mocno zwalnia do tego rowerzysty, skoro z przodu pusto i da się go na lajcie minąć?
Skręcać będzie? Przecież tu nie ma gdzie, przecież tam spadek... kurwa! Tam jest skręt! Nie widać drogi, ale musi tam być, bo znak stoi!
Masę cennego czasu na to przemyślenie zmarnowałem i zamiast hamować to tylko nie przyspieszałem (na szczęście SV gubi ładnie bez gazu). W tym momencie oba heble w glebę, chwile później niestety okazuje się, że mam racje, bo gość rzeczywiście zaczyna skręcać. Heble już w podłogę wciśnięte. Tył zblokowany, przód już tez łapie blokadę, pasek z gumy na asfalcie już rośnie.
Uciekam na lewy pas, ciągle mając nadzieje, że gość w końcu kurwa popatrzy gdzie jedzie... gdzie tam, zajęty rozmową z pasażerem i pewnie muza w aucie, bo nawet nie słyszy pisku opon. Minąć go z prawej się nie da, bo to auto za nim zablokowało to miejsce ucieczki. Hamujemy...
Auto już wyjechało i zablokowało cały pas. W tym momencie wszystko wciśnięte na max, a ja odchylony ile mogę do tyłu, żeby stoppie zniwelować.
Coraz bliżej i bliżej i bliżej.... zatrzymałem się jakieś pół metra przed autem, dokładnie na wysokości mordy kierowcy. On mnie dalej nie widzi, ale w końcu pasażer mu pokazał, bo się nagle odwrócił do mnie.
... odwrócił się...i z mordą do mnie... eh...
Mógłbym gdybać.
Gdybym szedł mocniej bez rezerwy na dziwne akcje, gdyby lampka się nie zapaliła, że to mijanie rowerzysty jakieś dziwne, gdybym nie miał SV (:*) tylko coś, co nie hamuje silnikiem... gdybać można.
Fakt jest taki, że dałem dupy i nie przewidziałem takiej akcji... z drugiej strony jak już się w to wpierdoliłem to umiałem się obronić.
Chwile potem doleciał Święty. Popatrzył na ślad na asfalcie, wywąchał smród gumy, otworzył garnek i zagadał:
- i ty się dałeś na to złapać?
I tyle. Polecieli dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz