Notka z 16.05.2013
Ostatnimi czasy, moje realizujące się zawodowo cudo, zaanonsowało, iż Mike Tyson będzie w Warszawie i z tej okazji mamy zaproszenie na wspólną kolacje. Ja przyjąłem tą informacje z entuzjazmem, J natomiast podeszła do tematu bardziej racjonalnie. Wiedziała, że została tam zaproszona w ramach zapieprzania przy organizacji.
Urlop w pracy załatwiony, opieka nad zwierzyńcem załatwiona. Poniedziałek po pracy zapakowaliśmy się do autka-bez-duszy (służbowa Corsa) i pojechaliśmy do Wawy. Zmęczenie dawało o sobie znać, więc na odcinku Radom-Wawa potrzebowałem już 2 pasy tylko dla siebie, żeby się zmieścić w drodze. Całe te niespełna 100 kilometrów J mnie strasznie irytowała budząc mnie i każąc jechać prosto. Dojechaliśmy po północy, gładko przebiliśmy się przez samo centrum i zajechaliśmy na parking na Starym Mieście. Swoją drogą rano się okazało, że zaparkowaliśmy samochód 100 metrów od Kolumny Zygmunta. Odszukaliśmy nasz apartament, zwaliliśmy się na wyro i zasnęliśmy.
Wtorek, pobudka bladym świtem. Szybkie ogarnięcie i na zombiaka w miasto, z długim planem działania. Warszawa nas przywitała piekną i spokojna Starówką. Śliczna pogoda, ładne słoneczko, spokój, cisza, czysto, humory od razu nam się poprawiły. J wyciągnęła swoją niekończącą się listę spraw do ogarnięcia i ruszyliśmy walczyć. Z pomocą przyszedł znajomy, który siedzi w Wawie ładnych parę lat. Przez telefon podpowiadał gdzie i jak się dostać. Okazało się, że J całkiem dobre miejsce noclegowe wybrała i ogólnie wszystkie ważne punkty programu dało się załatwić chodząc do nich na piechotę, bez użycia autka.
Nie będę wchodził w szczegóły organizacyjne, natomiast chętnie powiem co moje wieśniaczo-krakowskie oczy zobaczyły.
Poszliśmy do jakiegoś 'Sky Club', gdzie miała się odbyć główna impreza. Ostatnie (22) piętro jakiegoś budynku przy Złotych Tarasach. Przyjęła nas pani, która miała w zrobionych ustach większe ciśnienie niż ja w tylnej oponie mojego GSa. Cycuchy też miała sztuczno-gigantyczne, przez co można było jeździć oczami z góry do dołu, na zmianę czując obrzydzenie na widok ust i naturalną, męską fascynacje na widok cycków. Do tego obcisła kiecka i obcas niebotycznie wysoki. Naprawdę był wysoki i zaryzykowałbym stwierdzenie, prawie taki jak obcas mojej J. No cóż, high-life w końcu, tak się bawią w stolycy. Dziewczyny siadły przy stoliku i zaczęły się biznesować, ja natomiast na przemian czytałem książkę, gapiłem się na widoki (przez okno w sensie) i przysypiałem, prażąc się w słoneczku.
Po jakiś 30 godzinach nudy dziewczyny dograły szczegóły i mogliśmy ruszyć załatwiać kolejne sprawy.
Kolejnym celem był hotel Bristol. Dziewczyny nawiązały kontakt z bazą i zaczęły śmigać mejlami i telefonami. Jako, że miało im to zająć bez mała kolejne pół dnia, poszedłem na spacer, zapolować na włoskiego loda i gofera z dżemorem.
Okazało się, że hotel Bristol znajduje się zaraz koło pałacu prezydenckiego, więc miałem okazje zobaczyć miejsce walk o krzyż. Z innych cudów była też ławka, na której po usadzeniu mojej tłustej dupy ławka nagle zaczęła mi grać. Chyba Szopena. Poza tym turyści się już nazłazili, zaczęło być tłoczno i niebezpiecznie podobnie do krakowskiego rynku. Zwinąłem się do hotelu i oglądałem filmy do czasu, kiedy dziewczyny nie zakończyły tego punktu w naszym planie.
Po skończonej ciężkiej pracy wszyscy byliśmy zmęczeni, szczególnie ja oglądaniem filmów i zjadaniu lodów włoskich. Udaliśmy się na obiadek. Tutaj w końcu poczuliśmy się jak w stolicy. Najpierw pani kazała nam z góry zapłacić za obiad, a potem J w zupie znalazła szkło. Oczywiście poza krótkim 'przepraszam' od kucharza nic nie było. W sumie powinniśmy się cieszyć, że nas nie opieprzyli, sugerując, że sami sobie to szkło tam wrzuciliśmy, żeby nie płacić tych niespełna 10zl za zupę :)
Potem było piwo gdzie mila i obrotna pani sama sobie od razu do rachunku doliczyła napiwek :)
W końcu nadszedł wieczór i wybraliśmy się na kolacje. Justynka przezornie chciała być znacznie wcześniej na miejscu. Niestety miała racje, masa drobnostek niedociągniętych. Dziewczyny od razu poszły w wir działania. I ja sie załapałem na trochę roboty. Na wejściu poznałem głównego szefa obsługi hotelowej - Pana Cezarego Kucharskiego. Rzuciłem żartem czy mu nie przeszkadza, że jakiś były piłkarzyna i manager Lewandowskiego szarga mu imię i nazwisko. Żartu nie załapał. W sumie suchy.
Jako, że dziewczyny ganiały i robiły, ja sobie znalazłem inne zajęcie. Nie wiem jaka jest fachowa nazwa tego czegoś. Taka kurtyna z banerami, na tle której się strzela fotki. Nie była rozłożona. Pomyślałem, że jestem, do cholery, inżynierem i nie będzie mi tu jakaś kurtyna śmiała się w twarz. Dogrzebałem się do jakieś starej, wytyranej instrukcji. Daje rade z jakimiś karmnikami z IKEI, dam rade i z tym. Na dzień dobry, przy wyciąganiu banerów zrobiłem sobie kuku. Okazało się, że banery są magnetyczne. Zacząłem się z nimi szarpać, nie mogąc ich wyciągnąć. W końcu szarrnąłem mocniej, magnez puścił ... i jak sobie nie wyjebałem w nos tym wszystkim, aż mi się gwiazdki pojawiły. Czuje, że krew mi zaczyna płynąć, musiałem coś rozciąć. Masa ludzi na mnie patrzy. Oczywiście pełna profeska, to było zaplanowane. Zacząłem sobie nawet podgwizdywać, oczywiście mina starego rutyniarza, który nie takie rzeczy już robił. Pociągałem tylko cichutko nosem, żeby mi krew nie popłynęła. Kiedy już mi się wydawało, że nikt nie patrzy to popędziłem się wyskamleć do J. Tak jak się spodziewałem, moje cudo, moja krynica empatii, wyśmiała mnie od góry do dołu. Ale za to ta cholerna kotarę całą zmontowałem. SAM.
15 minut później przyszła jakaś dziewczyna z aparatem i uznała, że kurtynę trzeba rozłożyć i przenieść w inne miejsce...job twoja...
Czas leciał, goście powoli zaczynali się zbierać. J była odpowiedzialna za ustawienie gości. Kolacja taka mocno 'Ą Ę', masa szyszek. Jakieś prezesy LOTów i innych Orlenów. Jakieś mecenasy, senatory, ogólnie gruba obsada... i my:) J usadziła nas przezornie gdzieś z boczku, a szychy pousadzała przy głównej gwieździe wieczoru. Czekamy na gości.
W pewnym momencie pojawił się pan Zbigniew Boniek wraz z kolegą Jurkiem Dudkiem. Serducho starego podwórkowego kopacza zabiło mocniej. Co tam zdjęcia i autografy z jakimś bokserem. Ja ich chce poznać!
To co wydarzyło się chwile później przewróciło mój światopogląd. Pan Boniek wyszukał swoje miejsce. Nie spodobało mu się miejsce, które dostał. Uznał, że chce je zmienić. Wziął swoją kartkę, podszedł do kartki .... J i podmienił je miejscami. Zibi! Tak bardzo chciałeś usiąść koło mnie, aż uznałeś, że oddam miejsce narzeczonej!
Oczywiście czujna Justynka szybko sprawę ogarnęła, czego efektem było, że siedzieliśmy obok Bońka, a miejsce dalej siedział Dudek. Wieczór zapowiadał się niesamowicie, teraz już nic nie mogło tego spieprzyć... no chyba tylko ja:)
Całe spotkanie trwało chyba dwie godzinki. Klamkowałem non stop z Dudkiem i Bońkiem, chłonąc opowieści o tym jak Janas nie powołał Dudka na mistrzostwa. Cały czas popijałem sobie czerwone wino. Kelner dzielnie mi dolewał. Efektem było to, że w późniejszej części wieczoru kelner już po prostu stał z butelką za mną.
Chwilę później Tyson zaczął chodzić miedzy gośćmi, witać się, strzelać fotki. Atmosfera się trochę rozluźniła, rozmowy zaczęły być na stojąco, przy stole. Właśnie prowadziłem jakże ciekawą rozmowę, kiedy zapragnąłem wina. Ucieszyłem się, że przezorny kelner dolał mi kiedy nie patrzyłem. Rzut na spostrzegawczość nie wyszedł i nie zauważyłem mojego pustego kieliszka obok... Myślę, że wpiszę sobie w CV, że na imprezie obsępiłem z wina Zbigniewa Bońka.
Po pewnym czasie Boniek zaczął się zbiera, a ja bardzo chciałem z nim zdjęcie. Wyjąłem swój telefon i otrzymałem komunikat, że bateria za słaba na aparat. Zanim złapałem jakiegoś fotografa, to Bońka już nie było... ale i tak nic nie przebije akcji J. Poszła po autograf do Jerzego Dudka. Jerzy okazał się kawalarzem i bardzo miłym gościem. Uznał, że sam autograf to za mało, więc zaczął J na kartce rysować bramkę i siebie jak broni. Ciężko oddać słowami to co miało miejsce. J podeszła do Dudka, spojrzała mu przez ramie na kartkę i krytycznym tonem zapytała: 'Co ty mi tu rysujesz? Szubienice?'. Jerzy na to lekko speszonym tonem cichutko odparł, że to ma być bramka
Tyson wraz z żoną zwinęli się do swojego pokoju, goście zaczęli się wykruszać i na nas też już była pora. W sumie nie czułem się ani trochę pijany alkoholem, ale atmosfera imprezy wpłynęła na mnie trochę odurzająco. Na kolacji dostałem jeszcze w ramach upominku rękawicę bokserską, podpisaną przez Tysona. W drodze powrotnej do naszego hotelu (trzeba było przejść całą Starówkę) założyłem sobie rękawicę na rękę i tak sobie szedłem przez miasto. W drugiej ręce miałem laptopa J w gustownej, gejowskiej torbie. Już się czułem częścią naszej stolicy:)
W środę bladym świtem wróciliśmy do Krakowa. Dobrze było wrócić do domciu, do naszych dziewczyn. To był trochę inny świat, który nie do końca mi odpowiadał. Dobrze było znów pozbierać psie gówna i rozkopać kilka krecich dziur. Z tym mi idzie dużo lepiej.
Ostatnimi czasy, moje realizujące się zawodowo cudo, zaanonsowało, iż Mike Tyson będzie w Warszawie i z tej okazji mamy zaproszenie na wspólną kolacje. Ja przyjąłem tą informacje z entuzjazmem, J natomiast podeszła do tematu bardziej racjonalnie. Wiedziała, że została tam zaproszona w ramach zapieprzania przy organizacji.
Urlop w pracy załatwiony, opieka nad zwierzyńcem załatwiona. Poniedziałek po pracy zapakowaliśmy się do autka-bez-duszy (służbowa Corsa) i pojechaliśmy do Wawy. Zmęczenie dawało o sobie znać, więc na odcinku Radom-Wawa potrzebowałem już 2 pasy tylko dla siebie, żeby się zmieścić w drodze. Całe te niespełna 100 kilometrów J mnie strasznie irytowała budząc mnie i każąc jechać prosto. Dojechaliśmy po północy, gładko przebiliśmy się przez samo centrum i zajechaliśmy na parking na Starym Mieście. Swoją drogą rano się okazało, że zaparkowaliśmy samochód 100 metrów od Kolumny Zygmunta. Odszukaliśmy nasz apartament, zwaliliśmy się na wyro i zasnęliśmy.
Wtorek, pobudka bladym świtem. Szybkie ogarnięcie i na zombiaka w miasto, z długim planem działania. Warszawa nas przywitała piekną i spokojna Starówką. Śliczna pogoda, ładne słoneczko, spokój, cisza, czysto, humory od razu nam się poprawiły. J wyciągnęła swoją niekończącą się listę spraw do ogarnięcia i ruszyliśmy walczyć. Z pomocą przyszedł znajomy, który siedzi w Wawie ładnych parę lat. Przez telefon podpowiadał gdzie i jak się dostać. Okazało się, że J całkiem dobre miejsce noclegowe wybrała i ogólnie wszystkie ważne punkty programu dało się załatwić chodząc do nich na piechotę, bez użycia autka.
Nie będę wchodził w szczegóły organizacyjne, natomiast chętnie powiem co moje wieśniaczo-krakowskie oczy zobaczyły.
Poszliśmy do jakiegoś 'Sky Club', gdzie miała się odbyć główna impreza. Ostatnie (22) piętro jakiegoś budynku przy Złotych Tarasach. Przyjęła nas pani, która miała w zrobionych ustach większe ciśnienie niż ja w tylnej oponie mojego GSa. Cycuchy też miała sztuczno-gigantyczne, przez co można było jeździć oczami z góry do dołu, na zmianę czując obrzydzenie na widok ust i naturalną, męską fascynacje na widok cycków. Do tego obcisła kiecka i obcas niebotycznie wysoki. Naprawdę był wysoki i zaryzykowałbym stwierdzenie, prawie taki jak obcas mojej J. No cóż, high-life w końcu, tak się bawią w stolycy. Dziewczyny siadły przy stoliku i zaczęły się biznesować, ja natomiast na przemian czytałem książkę, gapiłem się na widoki (przez okno w sensie) i przysypiałem, prażąc się w słoneczku.
Po jakiś 30 godzinach nudy dziewczyny dograły szczegóły i mogliśmy ruszyć załatwiać kolejne sprawy.
Kolejnym celem był hotel Bristol. Dziewczyny nawiązały kontakt z bazą i zaczęły śmigać mejlami i telefonami. Jako, że miało im to zająć bez mała kolejne pół dnia, poszedłem na spacer, zapolować na włoskiego loda i gofera z dżemorem.
Okazało się, że hotel Bristol znajduje się zaraz koło pałacu prezydenckiego, więc miałem okazje zobaczyć miejsce walk o krzyż. Z innych cudów była też ławka, na której po usadzeniu mojej tłustej dupy ławka nagle zaczęła mi grać. Chyba Szopena. Poza tym turyści się już nazłazili, zaczęło być tłoczno i niebezpiecznie podobnie do krakowskiego rynku. Zwinąłem się do hotelu i oglądałem filmy do czasu, kiedy dziewczyny nie zakończyły tego punktu w naszym planie.
Po skończonej ciężkiej pracy wszyscy byliśmy zmęczeni, szczególnie ja oglądaniem filmów i zjadaniu lodów włoskich. Udaliśmy się na obiadek. Tutaj w końcu poczuliśmy się jak w stolicy. Najpierw pani kazała nam z góry zapłacić za obiad, a potem J w zupie znalazła szkło. Oczywiście poza krótkim 'przepraszam' od kucharza nic nie było. W sumie powinniśmy się cieszyć, że nas nie opieprzyli, sugerując, że sami sobie to szkło tam wrzuciliśmy, żeby nie płacić tych niespełna 10zl za zupę :)
Potem było piwo gdzie mila i obrotna pani sama sobie od razu do rachunku doliczyła napiwek :)
W końcu nadszedł wieczór i wybraliśmy się na kolacje. Justynka przezornie chciała być znacznie wcześniej na miejscu. Niestety miała racje, masa drobnostek niedociągniętych. Dziewczyny od razu poszły w wir działania. I ja sie załapałem na trochę roboty. Na wejściu poznałem głównego szefa obsługi hotelowej - Pana Cezarego Kucharskiego. Rzuciłem żartem czy mu nie przeszkadza, że jakiś były piłkarzyna i manager Lewandowskiego szarga mu imię i nazwisko. Żartu nie załapał. W sumie suchy.
Jako, że dziewczyny ganiały i robiły, ja sobie znalazłem inne zajęcie. Nie wiem jaka jest fachowa nazwa tego czegoś. Taka kurtyna z banerami, na tle której się strzela fotki. Nie była rozłożona. Pomyślałem, że jestem, do cholery, inżynierem i nie będzie mi tu jakaś kurtyna śmiała się w twarz. Dogrzebałem się do jakieś starej, wytyranej instrukcji. Daje rade z jakimiś karmnikami z IKEI, dam rade i z tym. Na dzień dobry, przy wyciąganiu banerów zrobiłem sobie kuku. Okazało się, że banery są magnetyczne. Zacząłem się z nimi szarpać, nie mogąc ich wyciągnąć. W końcu szarrnąłem mocniej, magnez puścił ... i jak sobie nie wyjebałem w nos tym wszystkim, aż mi się gwiazdki pojawiły. Czuje, że krew mi zaczyna płynąć, musiałem coś rozciąć. Masa ludzi na mnie patrzy. Oczywiście pełna profeska, to było zaplanowane. Zacząłem sobie nawet podgwizdywać, oczywiście mina starego rutyniarza, który nie takie rzeczy już robił. Pociągałem tylko cichutko nosem, żeby mi krew nie popłynęła. Kiedy już mi się wydawało, że nikt nie patrzy to popędziłem się wyskamleć do J. Tak jak się spodziewałem, moje cudo, moja krynica empatii, wyśmiała mnie od góry do dołu. Ale za to ta cholerna kotarę całą zmontowałem. SAM.
15 minut później przyszła jakaś dziewczyna z aparatem i uznała, że kurtynę trzeba rozłożyć i przenieść w inne miejsce...job twoja...
Czas leciał, goście powoli zaczynali się zbierać. J była odpowiedzialna za ustawienie gości. Kolacja taka mocno 'Ą Ę', masa szyszek. Jakieś prezesy LOTów i innych Orlenów. Jakieś mecenasy, senatory, ogólnie gruba obsada... i my:) J usadziła nas przezornie gdzieś z boczku, a szychy pousadzała przy głównej gwieździe wieczoru. Czekamy na gości.
W pewnym momencie pojawił się pan Zbigniew Boniek wraz z kolegą Jurkiem Dudkiem. Serducho starego podwórkowego kopacza zabiło mocniej. Co tam zdjęcia i autografy z jakimś bokserem. Ja ich chce poznać!
To co wydarzyło się chwile później przewróciło mój światopogląd. Pan Boniek wyszukał swoje miejsce. Nie spodobało mu się miejsce, które dostał. Uznał, że chce je zmienić. Wziął swoją kartkę, podszedł do kartki .... J i podmienił je miejscami. Zibi! Tak bardzo chciałeś usiąść koło mnie, aż uznałeś, że oddam miejsce narzeczonej!
Oczywiście czujna Justynka szybko sprawę ogarnęła, czego efektem było, że siedzieliśmy obok Bońka, a miejsce dalej siedział Dudek. Wieczór zapowiadał się niesamowicie, teraz już nic nie mogło tego spieprzyć... no chyba tylko ja:)
Całe spotkanie trwało chyba dwie godzinki. Klamkowałem non stop z Dudkiem i Bońkiem, chłonąc opowieści o tym jak Janas nie powołał Dudka na mistrzostwa. Cały czas popijałem sobie czerwone wino. Kelner dzielnie mi dolewał. Efektem było to, że w późniejszej części wieczoru kelner już po prostu stał z butelką za mną.
Chwilę później Tyson zaczął chodzić miedzy gośćmi, witać się, strzelać fotki. Atmosfera się trochę rozluźniła, rozmowy zaczęły być na stojąco, przy stole. Właśnie prowadziłem jakże ciekawą rozmowę, kiedy zapragnąłem wina. Ucieszyłem się, że przezorny kelner dolał mi kiedy nie patrzyłem. Rzut na spostrzegawczość nie wyszedł i nie zauważyłem mojego pustego kieliszka obok... Myślę, że wpiszę sobie w CV, że na imprezie obsępiłem z wina Zbigniewa Bońka.
Po pewnym czasie Boniek zaczął się zbiera, a ja bardzo chciałem z nim zdjęcie. Wyjąłem swój telefon i otrzymałem komunikat, że bateria za słaba na aparat. Zanim złapałem jakiegoś fotografa, to Bońka już nie było... ale i tak nic nie przebije akcji J. Poszła po autograf do Jerzego Dudka. Jerzy okazał się kawalarzem i bardzo miłym gościem. Uznał, że sam autograf to za mało, więc zaczął J na kartce rysować bramkę i siebie jak broni. Ciężko oddać słowami to co miało miejsce. J podeszła do Dudka, spojrzała mu przez ramie na kartkę i krytycznym tonem zapytała: 'Co ty mi tu rysujesz? Szubienice?'. Jerzy na to lekko speszonym tonem cichutko odparł, że to ma być bramka
Tyson wraz z żoną zwinęli się do swojego pokoju, goście zaczęli się wykruszać i na nas też już była pora. W sumie nie czułem się ani trochę pijany alkoholem, ale atmosfera imprezy wpłynęła na mnie trochę odurzająco. Na kolacji dostałem jeszcze w ramach upominku rękawicę bokserską, podpisaną przez Tysona. W drodze powrotnej do naszego hotelu (trzeba było przejść całą Starówkę) założyłem sobie rękawicę na rękę i tak sobie szedłem przez miasto. W drugiej ręce miałem laptopa J w gustownej, gejowskiej torbie. Już się czułem częścią naszej stolicy:)
W środę bladym świtem wróciliśmy do Krakowa. Dobrze było wrócić do domciu, do naszych dziewczyn. To był trochę inny świat, który nie do końca mi odpowiadał. Dobrze było znów pozbierać psie gówna i rozkopać kilka krecich dziur. Z tym mi idzie dużo lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz