wtorek, 23 grudnia 2014

nieMOTO - WSPOMINKI - To Pana?

Znajomy namówił, żebym we łbie pogrzebał i przytoczył coś z łajdackiej przeszłości. Spróbuję.


To mogło być jakieś dziesięć lat temu. Piękne czasy studenckie. Libacje, beztroska, przygodny seks, kisiel i chleb z dżemem.
Właśnie jest Lany Poniedziałek. Tradycja nakazuje zjechać się do Puław i udać na chlanie pod most na Wiśle. Wejściowe - połówka. Zebrało się nas czterech. Był Fabi, Marcelus, Wrużba i ja.

Pogoda była śliczna. Słoneczko świeciło, cieplutko, żyć nie umierać. Spotkaliśmy się nad Wisłą. Samo miejsce chlania też nie przypadkowe. Pod mostem zamontowane są specjalne rusztowania do konserwacji mostu. Wychodzi się za barierkę, schodzi po drabince na dół. Pod mostem jest maleńkie rusztowanie. Wisi się nad samą Wisłą, most delikatnie kołysze, miejsce idealne.

Zeszliśmy wszyscy, pierwszą flaszkę odszpuntowaliśmy i patrząc na piękną Wisłę po wiosennych roztopach wdaliśmy się w 'polaków rozmowy przy'.

Ciężko mi teraz sobie przypomnieć, czy sytuacja wydarzyła się jeszcze przy pierwszej, czy może przy drugiej flaszce. Siedzieliśmy, gadaliśmy, kiedy ktoś nas z góry zaczął wołać. Wychyliłem łeb i ujrzałem daszek czapki. Kurwa.

Skitraliśmy nienapoczęte flaszki w przęsłach mostu i zaczęliśmy wyłazić. Poszedłem pierwszy. Wspinam się po drabince i zastanawiam się czy to policja czy strażacy miejscy. A wierzcie mi, że moje ówczesne doświadczenia stawiały ten problem wysoko.

W tamtych czasach byłem typowym studentem kierunku inżynieryjnego. Piłem dużo wątpliwego alkoholu, kupowanego w akademikach, cały świat był dla mnie kiblem, miałem już za sobą kilka drobnych wybryków i zatrzymań, a także prób ucieczki przed wymiarem. Z tych najmocniejszych było sikanie pod koła autka strażników miejskich, kiedy Ci byli w środku, chłodzenie taniego winna w miejskiej fontannie, używanie drzwi wejściowych do Urzędu Miasta (gdzie straż miejska miała siedzibę) w ramach otwieracza do piwa, czy wreszcie wtoczenie się po pijaku na czerwonym świetle pod koła auta straży miejskiej (jebane zakończenia sezonów piłkarskich. zawsze to samo).
Słowem, miałem wyrobione swoje zdanie na służby mundurowe. Policja była spoko. Oni mieli z reguły ciekawsze rzeczy do robienia i takie psoty (nie bójmy się użyć tego słowa) w wykonaniu durnego studenciaka traktowali z rozbawieniem, w najgorszym razie z przymrużeniem oka.
Sprawa miała się inaczej ze strażnikami miejskimi. Tu szansa trafienia zakompleksionego leszcza była niewspółmiernie większa. Jakoś tak szedł ten stary dowcip o tym, jak to strażnik zatrzymał pana spacerującego z psem:
- Dlaczego ten pies nie ma kagańca?
- A dlaczego pan nie ma kagańca?
- Bo ja nie jestem psem.
- Bo pana nie przyjęli.

Zawsze istniała taka szansa. No zawsze. W Kraku parę razy mnie tacy przetrzepali, a raz mnie wyliczyli w sumie na 560zł, bo stawianie oporu, bo próba ucieczki, bo cośtam, cośtam. Jaki opór, jaka ucieczka, kiedy ja nabity jak szpadel i na każde jego pytanie odpowiadałem ze śmiechem 'nie'. Po ludzku mogli, mandat za wkurwianie.

No ale mniejsza o większość, wróćmy do tematu. Wspinam się po tej drabince i modle się, żeby to była policja.
Policja. Uff... Na środku stoi lodówka na bombach, ruch na moście wstrzymany. Wyjmują nas.

Wylazłem na górę, z bezczelnym uśmiechem się grzecznie przywitałem, stanąłem przy lodówce i czekam na chłopaków. Kolejno i Marcelus i Fabi, ten sam wyraz ulgi na twarzy, kiedy widzą, że policja. No tylko Wrużba wylazł z tą swoją powagą i rutyną, którą w takich sytuacjach wszystkich rozwalał.

Wpakowali nas do lodówki i zjechaliśmy z mostu w stronę Góry Puławskiej. Zatrzymaliśmy się na parkingu, panowie się do nas zwrócili. Będzie pogadanka. Cztery ostoje niewinności grzecznie siedzą, gotowi chłonąć mądrości płynące z ust stróżów prawa.Widać, że chłopaki w dobrych humorach i cała sytuacja ich trochę bawi.
Połajanka się zaczęła, że ludzie dzwonią, że się denerwują, a po co my tam włazimy, a czemu, i tak dalej, i tak dalej. Całej rozmowy nie pamiętam, tylko tyle, że przebiegała w żartobliwej atmosferze. Dwa kluczowe punkty zapamiętałem:
[Policjant]: Po cholerę tam właziliście? To było bardzo głupie.
[Fabi]: Ja mogę być głupi, jestem z Politechniki.

W tym miejscu policjanty już ledwie powstrzymują śmiech. Zapada żartobliwa cisza... i w tym momencie Wrużba, który dotychczas milczał, z tą swoją pełną podpitą powagą i bez żartów zadaje cios nokautujący:
- Czy mogliby mnie panowie wypuścić przed czternastą, bo mam ślub brata?

Tego było za wiele. Nie wytrzymali. Goście tam płaczą ze śmiechu. W końcu jeden rzuca:
- kurwa chłopaki, przestańcie ludzi straszyć. Idźcie w dół rzeki i sprawdźcie, czy Wisła nadal płynie.

Tak jest!

Pozbieraliśmy graty, grzecznie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy wałem w dół Wisły. Po pewnym czasie wróciłem pod most po ukryty zapas wódki. Imprezę kontynuowaliśmy na wale.
W pełnym słońcu walącym prosto w łby.

Tendencja była spadkowa w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wrużba się najebał pierwszy i kiedy chciał się odlać to się sturlał z wału i nie dawał rady wejść z powrotem. My, jak przystało na dobrych kolegów nabijaliśmy się z niego, zamiast pomóc. Włączyłem nawet dyktafon i nagrałem wtedy kilka minut złotego materiału. Wtedy też do puławskiego żargonu przeszło powiedzenie 'Dzięki Fabi'. Znaczy ono nie więcej jak 'spierdalaj'. Było tak, że Fabi chciał Wrużbę wciągnąć na górę... ale się rozmyślił w ostatniej chwili, ku uciesze gawiedzi. Padło wtedy legendarne, płaczliwym desperacko-pijackim tonem: 'Dzięki Fabi, Spierdalaj Fabi!'.

Śmiechy śmiechami, chwilę później sam się najebałem i sturlałem z tego wału w kałużę, gdzie chwilkę spędziłem, kontemplując złożoność naszego świata.

Tu moja opowieść się kończy, bo następne wspomnienie pochodzi z łóżeczka w domu. Oczywiście nic nie szkodzi, bo opowieść została uzupełniona wspomnieniami postronnych i zamieszanych.

Oddajemy głos koledze Truposzowi.
Jest piękny, świąteczny poniedziałek, jest wcześnie, koło południa. Truposz jedzie z mamą samochodem. Czy wracają z grzybów, a może ze stadniny koni, a może od rodziny? Tego nie wiadomo, natomiast jadą autkiem przez most na Wiśle. Nagle Truposz krzyczy:
- Patrz mamo! To moi koledzy!
Wartki ruch samochodów na trasie Lublin-Radom, piękny słoneczny dzień. Wąskim chodnikiem wzdłuż ulicy idzie dwóch gości. Każdy z nich pół niesie, pół ciągnie po ziemi jakieś ubłocone zmasakrowane coś, więc w sumie jest ich czterech. Obraz nędzy i rozpaczy, widać, że walka na śmierć i życie. Nie poddają się. Prą do przodu.

Oddajemy głos Marcelusowi.
Tu jeszcze słowo wstępu, bo może nie każdy zna. Marcelus to kawał chłopa, naprawdę duży. Bardzo spokojny i miły człowiek, ale kto nie zna, ten mógłby się przestraszyć. Zawsze lubiłem z nim pić, bo nieważne ile bym wypił, on zawsze wytrzymywał dłużej i nigdy nie zostawiał na pastwę.
Tak jak wtedy, na Sylwestrze spędzanym w Krakowie. Mieszkałem na Bronowicach, a chlaliśmy na rynku. Z rynku wracaliśmy z buta. Zgubiliśmy się. Ja gdzieś wpizdu polazłem, a Marcelus w poczuciu obowiązku z nieprzytomnym Wrużbą zarzuconym na ramię, w obcym mieście, próbował znaleźć moją chatę. Szedł twardo, nikogo nie mógł spytać o drogę, bo wszyscy na jego widok po prostu spierdalali, więc twardziel doszedł na Bronowice okrężną drogą, po przystankach autobusowych. Co ciekawe, był tam przede mną, bo ja, choć szedłem krótszą drogą to jednak większość na czworaka.
Chyba tylko raz mi się udało go dobrze schlać, ale to aż musiałem się uciec do miksu wódki z szampanem. Poza tym kiedyś też Marcelus się najebał i wypowiedział wojnę chodnikowi. A, że w tańcu się nie pierdolił, to załatwił sprawę szybko i z klasą - wyjebał chodnikowi z bańki. Fachowo, centralnie czołem.
Długo miał ksywę 'Jednorożec'.
Odbiegłem, znowu. Wracam.
Marcelus opisuję naszą drogę powrotną jako ciężką przeprawę. Okazało się, że za punkt honoru (nad wyraz zabawne!) wybrałem sobie wyjebanie nas. To znaczy on mnie niósł, a ja sabotowałem. Kawał drogi z tego mostu do mnie. Dzielnie dawał radę, nie pierwszy raz.
Wyjebałem go dopiero pod moim domem.
Na beton, przy postoju taksówek.
Pełnego taksówek.
Jeszcze przez długi czas panowie taksówkarze kłaniali mi się ze śmiechem w pas. Wszystko to znajomi mojego taty, więc i mnie kojarzyli. Tak, zawsze byłem ojcowskim powodem do dumy.

Oddajemy głos mojemu tacie.
Mamy ten piękny świąteczny poniedziałek. Jest trochę po południu. Rodzinka gdzieś wybyła. Tatuś sam w domu, leniwie przed telewizorem. Spokój, sielanka...
Ktoś puka.
Tata otwiera drzwi. Za drzwiami stoi ogromny facet. Ujebany w błocie, poobijany, z oczu bije nieustępliwy upór. W ręce trzyma jakieś całkowicie zmasakrowane chuchro. Unosi w ręce to coś i pyta:
- To pana?

Tatuś tylko palcem wskazał miejsce gdzie złożyć.

I w sumie to by było na tyle. Jeszcze końcowym słowem dodam, że Wrużbe w końcu nieco ocucili i donieśli na to wesele brata.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz