poniedziałek, 8 czerwca 2015

MOTO - Zlot GS500 2015

Młoda zafundowała budzenie gdzieś pomiędzy 4 a 5. Bez tragedii. Właśnie dlatego pakowanie zostawiłem na rano, kiedy już nie zasnę, bo zajawka.


Droga na zlot

Wyjechałem o 7, pogoda zapowiadała się znakomita, acz delikatnie z rana pizgało. Parę minut później już byłem w Krakowie u Maciusia. Bez zbędnych ceregieli, z bananami na ryjach, wystrzeliliśmy w trasę. Kierunek Sandomierz.

Na wylocie z Krakowa pierwszy, jak się później okazało, ostatni halt. Pan sprawdzał poziom radości we krwi, podpytywał o prawko i sprawdzał poziom wygięcia blachy. Wszystko na pełnej kulturce i z uśmiechem. Polecieli.

Pierwsze kilometry łykaliśmy raczej spokojnie, bywało nawet, że czekaliśmy do przerywanej. 79'tka była pusta, także przed 8 byliśmy w Nowym Brzesku, gdzie dołączał Endriu.

Z Endriu ostatni raz widziałem się na zlocie w Giżycku, jeszcze za czasów piracenia GSami. Uśmiechy na ryje same wskakiwały. Zatankowaliśmy do pełna, chwile ogadaliśmy ustawienie w grupie i polecieliśmy dalej. Prowadził Maciuś, Endriu środek, ja zamykałem.

Nie ukrywam, trochę się obawiałem tego prowadzenia, bo jak tu nie być lekko skonfundowanym, kiedy Maciuś z dumą opowiada, że raz już w deszczu jechał, a kiedyś to nawet zrobił 200 kilo z przerwą ledwie tylko na obiad. Po paru kilometrach obawy mi przeszły. Tempo trzymał dobre, wyprzedzał po krakowsku i tylko raz prawie wypierdolił w mistrza lewoskrętnego, z cyklu wieśniacki klasyk kościelny.
Lecisz przez wieś, z przeciwka stoi dwóch do lewego, odpuszczasz, bo wiesz jak jest... i w tym momencie pierwszy rusza. Wkurwiasz się, bo to już wymuszenie, z drugiej strony winszujesz sobie, bo dzięki temu, że odpuściłeś, teraz za mocno heblować nie musisz. Przejdziesz płynnie za. Taki plan...
...do momentu jak drugi za nim uznaje, że skoro pierwszy przejechał to i on może. Z pozycji ostatniego wyglądało to na milimetry, ale Maciuś twierdził, że tam w chuj miejsca było. Ale tak w chuj, w chuj. No ok.

Dalsza trasa przebiegała całkiem sprawnie. Tankowaliśmy w Lipsku, a przed 11 byliśmy już w Puławach.
Gruby nie zawiódł. Dojebane śniadanko czekało.

Po wpakowaniu do ryła na szybko kilku pysznych paróweczek i jajecznicy (papryka w jajecznicy? pojebało Cię?!) wyskoczyłem pobujać po mieście i przywitać się z rodziną. Zawsze miło przeturlać po Puławach.

Wróciłem pod dom Grubego i tam okazało się, że grupa nam się powiększyła. Obok naszych moto stał jebitnie wielki kruzer, a na murku obok siedział nieznany mi wcześniej ziomuś. Tak poznałem Kubusia.

To w sumie dobra akcja była. Gruby opowiadał, że dzień wcześniej na stacji zagadał do niego jakiś ziomek i tak jakoś wyszło, że polecieli razem do Kazimierza. Od słowa do słowa i na drugi dzień ziomuś juz leci z nami na drugi koniec Polski. Takie spontany są bardzo wysoko na mojej liście dobrych akcji. Oczywiście niepokój na myśl o zrobieniu kilkuset kilo z obcym był, acz rozwiał się szybciutko jak Kuba zawrócił tym pontonem na parkingu przy garażu Grubego. Na raz, bez podpórki. Żeby jasność była, parking wąski, gdzie nawrota małym ścigiem z podpórką na raz to już niezły wynik.
Polecieli.

Gruby prowadził przez Kozienice. Tempo 100-120. Odcinek Kozienice - Białobrzegi, Aleja Drzew, piękne winkle, te klimaty. Gdzieś w okolicach Bąkowca pierwsza drobna akcja dnia. Poboczem szedł pan, a obok prowadził swoją maszynę. Korciło mnie, żeby zapytać skąd ten pomysł, aby przy niemalże 30 stopniach pchać poboczem swojego komara. Kiedy się zatrzymałem i uchyliłem szybę, aby zaspokoić ciekawość, dokładnie poczułem moment, kiedy wkroczyłem w jego procentowy mikrosystem.
- siema, co się podziało? Pomóc Ci jakoś?
- a chyba świece zgubiłem. Masz klucz do świec?
- nie mam. Daleko masz?
- a ze 4 kilometry.
- czemu nie zadzwonisz po kogoś?
- a bo telefon nie działa
- dobra, a numer jakiś z pamięci znasz?
- znam.
- to bierz mój telefon i dzwoń

W ten sposób wszedłem w posiadanie numeru nie kogo innego, a samego Tłustego ze wsi pod Bąkowcem.

Kilometry nawijaliśmy sprawnie, bez innych przygód. Ani się obejrzeliśmy, a już był Płońsk i dołączał do nas Radża, znajomy z Puław, który zasłoiczył w Wawce. Radża przyturlał na R6. Tak powiększonym składem polecieliśmy dalej. Gruby prowadził, za nim Radża, potem Maciuś, dalej Endriu, Kuba, a ja zamykałem. Tempo nadal trzymaliśmy 100-120, a po wyskoczeniu na czerwone drogi nawet do 140.

Pogoda cudowna, podbramkowych brak, kilometry nawijamy, hotdogi na stacjach żremy, humory dopisują, cel coraz bliższy. Gdzieś po trasie do naszej kolumny dołączył kolejny kruzer. Jakiś ziomek z emblematami MC Siedlce wbił nam w formacje (po uprzednim odczekaniu, aż dam znać, że można - kulturka) i leciał z nami kilkadziesiąt kilometrów, grzecznie trzymając szyk. Podziękował i odłączył się po zjeździe z głównej. Lus.

Do celu zostało nam jakieś 15-20km. Byłoby szybciej, ale trochę się zgubiliśmy, nawet nie tyle zgubiliśmy, co pojechaliśmy po okręgu. Szansa dołączenia do orszaku weselnego przepadła, co w sumie nawet lepiej dla nas, bo nie wyobrażam sobie sunąć w kolumnie 10km/h, po zrobieniu ponad 700 kilometrów. Moja obolała dupa i kolana były dozgonnie wdzięczne.

W końcu, naszym oczom ukazał się ośrodek! Wymęczeni, obolali, ale uradowani wjechaliśmy na ostrej kurwie, licząc na ciepło-zimne przyjęcie. Ciepłym, przyjacielskim misiem i łykiem zimnego browara.


Pierwsza noc

Cisza, nikogo. No kurwa pusto, zero moto. Pierwsza myśl, że zostaliśmy koncertowo zrobieni w chuja, że może data zlotu zmieniona. Na szczęście pani w recepcji dała klucze do domków, załatwiła dostawkę dla Kuby i poratowała numerem do Andiego. Andy potwierdził, że właśnie wracają z obstawy i będą za parę minut, jak tylko ogarną zapasy na wieczór. Odetchnęliśmy z ulgą. Po ponad 11 godzinach podróży w końcu mogliśmy zdjąć przyklejone do ciała kombiaki i toksyczne buty, no a potem się najebać. W ruch poszły domowe wyroby Kuby. W swoich przepastnych sakwach kruzera znalazł miejsce dla dwóch flaszek. Kto do nas zawitał na czas, ten wie, że bimberek był wyjebany w kosmos. Andy potwierdzi, bo przyszedł nas czesać z kasy, a skończyło się na tym, że siorbał prosto z gwinta.

Ludzie zaczęli się zjeżdżać. Co chwila wyskakiwała znajoma morda. To było wzruszające zobaczyć znów te wredne pyski, okrąglutkie, z brzuchami dobrobytu, no ale swojskie i radosne. No dobra, Olecki i Kacek nadal szczupli. Olecki, bo pragmatyk. Po chuj jeść jak można pić. No a Kacek, bo z Radomia, więc pewnie nie je, bo nie ma czego.
Browary zaczęły się lać, bimber zaczął się lać, tekila zaczęła się lać, nawet jakieś palenie się przewinęło. Atmosfera była bajeczna i ewidentnie zgubna. Tempo picia masakryczne, a po jednym buszku nogi się wręcz pode mną ugięły.
Na moje szczęście na miejscu nie było sklepu i trzeba było się przebujać do wsi po kolacje, zapas piw na wieczór i wody na rano. Problem polegał na tym, że pierwszą kolejkę swojaka przyjęliśmy zaraz po zdjęciu kasków, także już nie było komu jechać. W tym miejscu gorące podziękowania dla Betaszy i jej faceta. No dobra, dla samego ziomusia, bo jego baba już garowała, za to on, dalej dzielnie i wytrwale trzeźwy był. Zapakował nas do swojego bolidu i zabrał do wsi. Kiełba, browary, woda i kilka drobiazgów wpadło nam w ręce. Było dobrze. Później wyszło, że 'kierowca foki' wypracował sobie dozgonną wdzięczność całej rzeszy motonitów-pijaków.

Po powrocie okazało się, że ekipa nie próżnowała. Tempo narzucili jakieś kompletnie popierdolone i dla przykładu Gruby już był na odcięciu. Dla mnie te zbawiennie pół godzinki w sklepie ustawiło resztę wieczoru, bo nie spadłem od pierwszego mocnego ciosu i dałem radę utrzymać się na nogach. Dzięki temu miałem okazje pogadać ze starymi znajomymi, przelać tu i tam kilka baniek, popatrzeć na tradycyjne palenie gumy (dwa moto, oba dosiadane przez Radomiaków), oraz na radosne i w pełni akceptowalne upadlanie się załogi. W pewnej chwili nawet zrobiliśmy mały pojedynek wydechów SVek. Byłem pod ogromnym wrażeniem, bo jeden ziomuś miał naprawdę cudownie zrobiony wydech i to krojony z fabrycznego. Byłem zachwycony jego pracą i pierwszy raz ktoś miał aż tak zajebisty wydech, że było chwilowe zawahanie, czy aby nie tak dobry jak mój. Oczywiście taka opcja nie istnieje. Ten mój kurwiszon z wydłubanym dbkillerem pluje ogniem i wyje jak pojebany, jednocześnie cudownie schodzi z obrotów, strzelając przy tym jak z karabinu. Na codziennych dojazdach do pracy mam go wytłumionego, ale na zlot musiał być wypruty i już.

Nie umiem powiedzieć kiedy zleciała mi nocka. Kolejnym charakterystycznym punktem jest, kiedy pada propozycja kompania się na golasa w jeziorze. Pomysł został przyjęty z takim entuzjazmem, że trzeba było powstrzymywać Kukiego, który zaczął się rozbierać już przy ognisku.
Popędziliśmy do jeziora. Miało być pływanie z gołymi dupami, ale ogólny stan najebania nie był aż taki, a poza tym laski skrewiły. Nie przeszkadzało nam to aż tak bardzo. Wskoczyliśmy do wody.
Była idealna, to znaczy tak zimna, że wejście do niej było wyzwaniem, a zarazem tak ciepła, że po przepłynięciu kilku metrów wracało czucie i było nawet przyjemnie.

Krótka wstawka. Żeby było jasne dla nieobecnych i nie znających ekipy. Tak, my mamy napierdolone w baniach, ale bawić to jednak trochę się umiemy. Nikt nie wypłynął dalej niż miał grunt, a parę osób trzeźwiejszych monitorowało nas z brzegu. Poza tym Kuki, który jeszcze 3 minuty wcześniej był gotowy skakać do wody na główkę prosto spod ogniska, teraz biegał po brzegu i zamartwiał się nad nami. Tak, ja wiem, to nadal świadczy o naszej głupocie, ale nie skończonej głupocie.

Nie mogę tutaj nie wspomnieć o Stalinie. Ledwie 2 lata wcześniej kąpaliśmy się obaj w Bałtyku, który był dużo zimniejszy, a dziś widziałem go na pomoście, ubranego, z cierpieniem w oczach. Całym sobą pokazywał jak bardzo by chciał do wody, ale resztka zdrowego rozsądku stała twardo na barykadzie. Walczył w sobie, oj walczył. Pomogłem.
- Tholin, wyobraź sobie jak za tydzień czy dwa będziesz siedział na dupie w nudnej robocie i myślał o tej chwili, o tym, że mogłeś odjebać z nami tą głupotę i tego nie zrobiłeś.

Przyznam, nie wiem jakim cudem nie wypierdolił się na tym pomoście, kiedy biegł do brzegu i naraz próbował zdjąć spodnie, koszulkę i buty.

Wypluskaliśmy się, było zajebiście. Swoje majty znalazłem na drugi dzień, na pieńku przy ognisku.

Teoretycznie po takiej zabawie powinniśmy wrócić do ogniska, ogrzać się, powoli wrócić do normalności i z poczuciem dobrej zabawy iść spać wraz ze wschodzącym słońcem. Takiego chuja. Nie zarejestrowałem kiedy i jak do tego doszło, ale nagle byłem w jakimś domku, waliłem łychola i toczyłem dyskusje ze Skuterem, melodramatyczną, jak tylko potrafi dwóch najebanych ziomów o 5 rano. Potem mam przebicia jak kogoś niesiemy na piętro w domku, kojarzę jak ktoś w zlew rzyga, ale co, jak, kto i czy to naprawdę miało miejsce, nie wiem. Było koło 6 rano, a ja byłem na nogach od przeszło 25 godzin, w tym ponad 11 w siodle. Ostatnia zarejestrowana aktywność to sms wysłany do Grubego o 6;04, gdzie proszę go, żeby mnie obudził na śniadanie. W każdym razie tak nam się wydawało po próbie rozszyfrowania. Równie dobrze mógł to być ciąg losowych znaków. Potem nastała ciemność.


Dzień drugi

Cytując stary dobry klimat, obudziłem się w butach.
Było coś koło 8 rano i Gruby mnie targał na śniadanie. Byłem, jadłem, ale świadomość wróciła mi dopiero na molo, gdzie leżałem na leżaczku i brechtałem z ziomusia, który dał dobrze do odcięcia. Spał sobie w tak uroczej pozycji i nie reagował na próby kontaktu. Oddychał, to wiemy.



Wydawało mi się to nad wyraz zabawne, dopóki się nie okazało, że sam na tym molo zasnąłem i spaliłem bebech i uda. Już do końca zlotu piekło jak jasny chuj i nie pomagało w jeździe.

Z innej beczki, pytałem zioma czy mogę wrzucić tą fotkę, ale pytałem tego samego dnia i odpowiedział mi z uśmiechem i nicością w oczach, więc jest szansa, że był dalej na fali i nie ogarniał otaczającej rzeczywistości. Jakby co to fotkę usunę :)

Aaa, później usłużni i troskliwi koledzy przywiązali go sznurówkami do tej barierki, a potem na pomost wtoczył się napierdolony Olecki, dla którego nadal był czwartek. Że on się do wody nie spierdolił to zakrawa na cud.

Pozostała część dnia przebiegała pod dyktando zbijania alko ze krwi. Nie, żeby jakoś fanatycznie, bo browarki delikatnie się lały, natomiast od pewnego momentu już weszła żelazna zasada zero alko. Bardzo w tym nam pomogła Młoda Para, która na nasze ręce złożyła ... skrzynkę wódki. Abstrakcja. Siedzisz przy domku, ktoś podchodzi, wita się z Tobą, przytula, a potem daje Ci skrzynkę wódki. Ja żesz nie pierdolę. Oj ciężko.
Mimo to zbijanie alko szło dobrze. Trochę się szwendaliśmy, trochę łoiliśmy w siatkę. W tym chyba miejscu warto wspomnieć, że nie byliśmy jedyną zorganizowaną ekipą na tej imprezie. Byli też brydżyści. Warto o nich wspomnieć z dwóch powodów. Pierwszy przedstawię w formie obrazka.
Stoimy pod hotelem. Wychodzi z niego dwóch starszych panów. W zupełnej ciszy i z pełnym spokojem stają przed wejściem i wyciągają papierosy. Odpalają, chwilę palą, nadal w ciszy. Stoją  koło siebie, a zarazem jakby daleko. Marsowe miny. W końcu jeden się odzywa:
- jesteś najchujowszym partnerem jakiego miałem.
Kurtyna.

Drugi powód jest związany z siatką. Rżnęliśmy w nią pół dnia, to było dobre. W pewnym momencie przyszła młoda laska. Nie umiem ocenić, ale strzeliłbym w późne 20, wczesne 30. Przez chwilę oglądała naszą grę. Nie omieszkaliśmy zaprosić, tym bardziej, że jednego nam brakowało. Koleżanka z lekkim ociąganiem się zgodziła. Przerwaliśmy grę i czekamy aż wejdzie. Siłą rzeczy wszyscy na niej skupieni.
Koleżanka, spokojnym, ważonym ruchem rozpięła swój czarny dresik i zdjęła górę. Pod spodem miał bikini. Zrobiła to naprawdę z dużą gracją. Nie pozostało nam nic innego jak bić jej brawo.
Grała całkiem nieźle. Okazało się, że w brydża nie grają tylko podstarzali panowie z nieukrywaną nerwicą, ale i takie właśnie laski. Podczas gry rozpływała się na temat moto, opowiadała jak fajnie by było pojeździć, jak bardzo by chciała. W sumie, czemu nie. O tym później.

Wieczór miał być spokojny. Zero alko, jutro jazda. Trochę nie pomagał fakt, że ekipa bawiła się przezajebiście. Turniej piwny bił rekordy oglądalności, browary lały się strumieniami, Kacek zdradziecko po radomsku wciskał mi alko do ręki i kusił dobrą zabawą. Nie powiem, w chuj mnie kosztowało wytrzymanie, sporo punktów silnej woli musiałem wydać, a koniec końców po prostu spierdoliłem do pokoju i tam przeczekałem aż zasnę. Naprawdę mi zależało na jeździe.


Trzeci dzień

Obudziłem się bez budzika po szóstej. Dokładnie dzień wcześniej się o tej porze kładłem. Ptaszki cudownie ćwierkały, słoneczko uroczo świeciło, mnie napierdalało całe poparzone ciało. Piękny dzień się zapowiadał. Wytoczyłem się z domku i poszedłem oglądać pobojowisko po wczoraju.

Wcześniej wspominałem, że ekipa choć odpierdala do odcięcia, to jednak bawić się potrafi. Kiedy kładłem się spać to puszki latały, ludzie krzyczeli, rozpierdol na max, a teraz, parę godzin później widziałem na glanc wysprzątane miejsce. Ani puszczeki na trawniku, żadnych pobitych flaszek, spalonych domków, czy zagubionych zezwłok śpiących gdzieś w krzakach (Olecki się nie liczy). Pełna kulturka, to lubię.

Poszedłem nad jezioro, gdzie spotkałem brydżystę czytającego książkę w zacumowanym rowerku. Byłem tam dokładnie z tym samym zamiarem. Wymieniliśmy się uprzejmościami i oddałem się swojej lekturze, póki Gruby mnie nie zgarnął.

Poszwendaliśmy się po ośrodku, polecieliśmy na moto odszukać stację i kupić papierową mapę, po czym, jeszcze przed śniadaniem, ułożyliśmy trasę na przelot.

Śniadanko było zajebiste, naprawdę. Ta jajecznica i zapiekanki wchodziły jak złoto. Idealnie lekko przed jazdą.
Po jedzeniu pozbieraliśmy graty i byliśmy gotowi ruszać. Pojawiła się też nasza koleżanka-brydżystka poznana na siatkówce. Bardzo liczyła, że się z nami zabierze, tylko, że nie ma sprzętu. W sumie nie był to duży problem. Red przehandlował swój kask i kurtkę za dwa ibupromy, a Studi dorzucił rękawice i kominiarkę. Polecieliśmy.  

Ku mojej radości ekipa się zgodziła lecieć na mapę papierową, bez GPS, po zadupiach. Oczywiście zgubiliśmy się już prawie na starcie, ale tym lepsza zabawa. Pakowaliśmy jakimiś wąskimi dróżkami, między jeziorami, by po dojechaniu do wsi szukać jej na mapie i patrzeć, w którym momencie spierdoliliśmy. Starałem się mieć słońce na prawej, co by chociaż poruszać się z grubsza na północ. Było zajebiście, acz trochę zbyt dziurawo. Ekipa wspomniała o lepszej drodze. Da się zrobić. Z białej dróżki przeskoczyliśmy na żółtą. Efekt był taki, że 20 kilo zrobiliśmy po kocich łbach. Super.

Nie wiem o której dolecieliśmy do Malborka. Kompletnie bez znaczenia informacja. Zamek z cegły nadal zajebisty. Potem przebicie do Nowego Dworu, a stamtąd na Stegnę. Przy zjeździe z 7'ki na Stegnę trafił nam się patrol z suszeniem. To było bez mała jakieś 900 kilo nawinięte od początku imprezy i to był właśnie pierwszy moment, kiedy Maciuś uznał, że formacja jest przereklamowana, że to bez sensu, że wszyscy hamują, że prowadzący sygnalizuje lewą pewnie dla ściemy. Kiedy godzinkę później pędzlowaliśmy rybkę w Krynicy to chłopaki dalej z niego bekę ciągnęli. Podobno z duża gracją mu dupa tańczyła jak się awaryjnie hamplował na widok radioli i smutnych panów.

Stegna, potem Krynica, potem rybka z Tesco. Całość odbyła się w mieszaninie współczucia do zapierdolu kelnerek i kompletnego nieogara. Z jednej strony robią biedne za miskę ryżu, z drugiej strony jak można po pół godzinie podejść do stolika i powiedzieć, że jednak tej ryby to nie będzie. Uznaliśmy to za część uroku nadmorskiego kurortu.
Do kompletu wrażeń jeszcze wlazłem do morza. Pizgało okrutnie, już wiedziałem, że nie dam rady się zanurzyć. Żeby nie być kompletnie przegranym to z zaciśniętymi zębami doszedłem do wody po pas i puściłem szczynę. A co. To mi w sumie przypomniało jedną żałosną scenę z mojej młodości. Miałem poniżej 10 lat, byłem na koloni, strasznie chciało mi się srać, a ta nieczuła cipa-opiekunka nie chciała mnie zabrać do kibla. I żałosna wcale nie dlatego, że byłem głupim gówniarzem, który się zesrał do morza, tylko fakt, że gówno wypłynęło i z falą podążało do brzegu, a ja nie mogłem przed nim uciec. Biedny, z płaczem prawie, przebijałem się do brzegu, byle szybciej, a moje własne gówno bezlitośnie chłostało mnie po plecach z każdą jedną falą. Kurwa, materiał na koszmarny sen.

W drodze powrotnej jeszcze zaczepiliśmy o Piaski, co by ujrzeć z daleka Rosję, natomiast cholera wie, czy to już była Rosja. Droga się skończyła.

Powrocik na pełnym lajcie, bez większych przypałów, za to z jedną instant karmą. Prowadziłem, byliśmy już w okolicach domu, kiedy pan z przeciwka dał znać, że misiaki stoją i suszą. Dałem znak ekipie i zbiłem do 50. Pech chciał, że akcja w trakcie grupowego wyprzedzania. Wyszło, że ja wyprzedziłem, a drugi za mną już nie. Tak naprawdę nie wiem, czy pan przyblokowany od tyłu i bał się iść po podwójnej ciągłej przy bliskim ślepym zakręcie, czy może od tyłu był przyblokowany blisko jadącym moto. Fakt jest, że wyprzedził mnie prawym poboczem, posyłając mi spojrzenie pogardy jak tylko na południowy zachód od Wawy potrafią.
Miśki były za zakrętem.
Miało być zabawnie, ale niestety akurat kogoś trzepali. Gościowi się upiekło. Do czasu. W kolejnej wsi był karmnik, dodatkowo bijący w dupę, także hamują wszyscy.
Wszyscy, poza tym debilem. Byłem na tyle blisko, żeby nawet w dzień zobaczyć błysk flesza na tyle jego auta. No debil.

Na koniec trasy sklep i kilka piwek na wieczór. Atrakcją miał być finał ligi mistrzów. Uderzyliśmy do domku, gdzie ekipa oglądała. Olecki filozoficznie zauważył, że kiedy zbliża się czas powrotu ze zlotu, to doświadczeni motocykliści odstawiają alkohol i biorą się za narkotyki. Ja tam nie wiem o co w tym stwierdzeniu chodziło. Szkoda, że Juwentus przegrał. Choć nie tyle szkoda, że Juwentus przegrał, co szkoda, że Barca wygrała. Choć w sumie chuj mnie to obchodzi. Mecz się fajnie oglądało, bo ekipa była spoko.
Potem kima.


Wyjazd

Ostatni dzień zaczął się gdzieś koło 3-4, ciężko mi powiedzieć. Obudziło mnie jak ktoś napierdalał na w drzwi domku, wrzeszcząc, że policja. Zalewająca oczy krew i kurwica walczyła o lepsze we mnie, zerwałem się i ruszyłem do drzwi zapierdolić wszystko to, co za nimi znajdę. Byłem gotowy spędzić kolejne 12 lat mojego życia w pierdlu, każdego dnia nie żałując mojej decyzji. W tej samej chwili zerwał się też Kuba, zakładam, z podobnymi zamiarami. Otworzyłem drzwi. Za nimi stało coś, czego nie przewidziałem. To znaczy mogłem się na 90% domyślić, że to musi być on, ale to wymagało trzeźwego myślenia, a ja szedłem zabijać.
Za drzwiami stało to co zostało z Oleckiego po 3 dniach grubej imby. Nie umiałem się wkurwić. To tak jak się wkurwić na psa, który ugryzł, czy konia, który kopnął, czy na jebanego sierściucha, za to, że naszczał do łóżka. No dobra, to ostatnie może podbija pod zdrowy wkurw, ale wszystkie powyżej wymienione cechy są naturalne, tak jak naturalne jest napierdolenie się Oleckiego. No nie dałem rady się wkurwić, tym bardziej, że za drzwiami stała reszta ekipy, z mordami w banan, z polaną banią i zaproszeniem do picia wymalowanym na gębie. No jeszcze im kurwa tylko kwiatów brakowało. Kubuś rzucił, że on gotowy pić dopiero przed samym wyjazdem, ja natomiast żałośnie, że uprzejmie proszę o opuszczenie lokalu, bo pięści w ruch pójdą. Poszli sobie.

Pobudka, ogarnięcie, dobre śniadanie, spakowanie i już jesteśmy w siodłach. No może nie do końca.
Po przeszukaniu domku znaleźliśmy 3 czteropaki jakiś browarów. Wozić ich nie będziemy, pić też nie, więc komuś oddać trzeba, tylko komu. Diabelska myśl i zrozumienie przyszło mi do głowy w tym samym momencie, kiedy patrzyłem na Kubę, a on na mnie.
Chwilę później już byliśmy w drodze do domku Oleckiego, z browarami w łapach i rządzą mordu w oczach. Zemsta jest słodka.
Kubuś powiedział, że dokładnie wie, gdzie jest domek Oleckiego. Pamięta doskonale, bo najebany bakał z nim niedaleko. Pewniutki. Kurwa, milion procent pewności...
...Nie wiem. Nawet nie rozpoznałem tego pechowego, zaspanego ziomka, którego z wyra ściągnęliśmy, napierdalając mu w drzwi, aż prawie wypadły. W ramach przeprosin pozwoliliśmy mu wybrać czteropaczek z naszej małej kolekcji. Był naprawdę ze snu wyrwany, bo się spytał ile płaci... Źli jesteśmy.
Tym razem już dokładnie się upewniliśmy, który to domek Oleckiego. Tym razem atak był zaplanowany z iście zegarmistrzowską precyzją. Wpadliśmy na kurwie, krzycząc policja. Wiedzieliśmy dokładnie które to wyro. Bez litości.
Wyro było puste, w stanie nienaruszonym. Za to w pokoju obok pół stał, pół leżał Krecik, który chyba myślał, że właśnie zaczęła się trzecia wojna. Wyjaśnił nam, że ten nicpoń w tym wyrku nie bywa. Śpi w obcych, śpi w krzakach, ale do swojego nie zagląda. Za to dostaliśmy cynk gdzie możemy go znaleźć. Domek B2. B2, jak amerykański bombowiec strategiczny. To by się kurwa zgadzało.
Od tej chwili już z pokorą podchodziliśmy do naszych możliwości. Przez swoją butę spacyfikowaliśmy dwa domki, masa niewinnych ofiar. Trzeba nam było lepszej precyzji. Do domku weszliśmy po cichu, zlokalizowaliśmy nasz cel i dopiero wtedy zaczęliśmy wrzeszczeć i napierdalać z kopa po wyrze.
Gnida nawet nie drgnęła.
To jest moment, w którym postanowiliśmy dać za wygraną. Położyliśmy mu browary na wyrze i już byliśmy gotowi do wyjścia, kiedy nagle dwa spodeczki zaświeciły, browary przytulił jak dawno niewidzianą ukochaną i odpłynął ponownie. To już jest na podprogowym.
Wróciliśmy do moto.

Była dokładnie 9:24 jak ruszyliśmy. Chmury były ciężkie i obawialiśmy się deszczu. Osobiście na ten deszcz czekałem, bo tylko tego mi brakowało do pełni szczęścia. Chuj, że byśmy 3 dni do domu wracali, byłoby co wspominać.
Zgubiliśmy się dopiero w Mławie. Chujowo oznaczona trochę była, ja liczyłem, że Gruby ma odpalonego GPSa i puściłem go przodem, natomiast Gruby myślał, że ja na tym ostatnim rondzie dobrze skręciłem. Pewne podejrzenia zacząłem mieć, kiedy wedle znaków zbliżyliśmy się do miejscowości, którą mijaliśmy 20 minut wcześniej.
To zmylenie trasy zaowocowało tym, że deszczyk nas dogonił. Taki zajebisty letni, który pada razem ze świecącym słońcem. Przeczekaliśmy go trochę na stacji, a potem wypadliśmy na 50tke. Od tego miejsca na lekkiej rutynie pyta.
Albo nas dawno nie było na głównych, albo trafiliśmy na prawdziwych zjebów. Cały ten wyjazd cechowała minimalna liczba sztosów, które teraz, na długości jakiś 40 kilo nadrobiliśmy w nadmiarze. No pojeby nie z tej ziemi. Wyprzedzanie bez lusterek, w trakcie, kiedy my wyprzedzamy. Ja rozumiem jak leci pojedyncze moto i się nie zauważy, no ale jak 3 wyprzedziły to czwartemu wyjechać i posłać go na lewe pobocze? No pojeby, pojeby. Jakoś to ogarnęliśmy i na pewno przestało się chcieć spać.

Gdzieś na wysokości Wawki odłączył się Radek. To pierwsze tego dnia namacalne uczucie, że impreza się kończy. Smuteczek, acz przecież mieliśmy w planie jeszcze jedną atrakcję. Tak naprawdę facet nigdy nie dorasta, jest chłopcem całe życie, a każdy wie, że mały chłopiec, czasem wręcz podświadomie, dąży do niebezpiecznych sytuacji.
Trasę powrotną ułożyliśmy przez Radom.

Dojechaliśmy o dziwo bez rewelacji. Zatrzymaliśmy się w Maku, za rondem warszawskim. Dopchaliśmy się jakimś świństwem, chwile posiedzieliśmy i czas był najwyższy się rozdzielić. Coraz bliżej nieuniknionego. Uściskaliśmy się z Grubym i Kubusiem, po czym przyjęliśmy kierunek Kielce. U nas już było zmęczenie i twardo obrany cel, Gruby z Kubą jeszcze się uśmiechali, bo mieli plan przejechać przez centrum Radomia. Co kto lubi. Polecieliśmy.

Za Radomiem jeden wielki remont. W Szydłowcu robią obwodnicę. Samochodów odchuj straszliwy. Za Skarżyskiem trochę mocniej po autostradzie i postój na Orlenie, tym na górce. Ostatnie tankowanie i poważna decyzja. 7'ka od Kielc w stronę Krakowa prawie cała w remontach. Ruch okrutny. Kto zna wjazd do Krakowa od Warszawskiej, ten wie, że przy takim natężeniu ruchu to oznacza korek gdzieś do Bibic. My ostro wyjebani, temperatura nadal trzyma na około 26 stopniach, łatwo o błąd. Decyzja prosta. My w Miechowie odbijamy na Olkusz, a Endriu na Proszowice. Co postanowiliśmy to zrobiliśmy.
Miechów, potem Wolbrom, potem Olkusz. Ruch nadal jest, ale nie tak gęsty, poza tym sama wjazdowa do Krakowa na tyle szeroka, że jest szansa na łatwy wjazd.
10 kilo przed Krakowem był mój zjazd na wiochy. Tu się pożegnałem z Maciusiem. Jak na gościa, który najwięcej zrobił coś pod 200 kilo, to poradził sobie wyśmienicie. Ten jeden TIR na czołówkę to się nie liczy, czy ta bejca z przyczepą wyprzedzona zaraz przed ostrym zakrętem też nie. Ze wszystkiego wyszedł obronną ręką, a teraz zaliczył trasę ośmiogodzinną w upale. Jest dobrze.

Po odbiciu na moje lokalne wiochy zrobiło mi się jakoś dziwnie. To uczucie, które już zapomniałem, to coś, czego dawno nie czułem. Powrót do domu.
Z Puław wyprowadziłem się 15 lat temu i przez ten czas przywiązanie słabło, aż wreszcie umarło. Przez kolejne 13 lat mieszkałem w ponad 10 różnych lokalizacjach. Dopiero niespełna 3 lata temu zamieszkaliśmy na swoim. Nie czułem tego wcześniej, teraz dopiero przejawiło się tym dziwnym uczuciem wzruszenia. Wracałem do domu, do rodziny.

Podsumowanie? Spotkałem znów starych świrów, zobaczyłem, że nadal dają radę i nadal mają fantazję. Wypiłem nieco alko, poparzyłem brzuch, wymoczyłem jajca w morzu i nawinąłem ponad 1600 kilometrów. To był dobry wyjazd. Dzięki.

2 komentarze: