poniedziałek, 20 października 2014

ARCHIWUM - MOTO - Z serii prawidłowy piątunio

Notka z 02.08.2014

Obudziłem się 4.30 rano. Precyzując, ta gnida Miluś zaczął łazić po domu i drzeć mordę. Dokarmiłem i wygłaskałem, żeby mi czasem dziewczyn nie obudził. Jakiś prysznic, coś szybkiego do szamy, ogarnięcie domu i dokładnie 6.07 wylot.

Mgła nisko, mokro, lekka mżawka, ciemno. Nie chciało mi się lecieć na Kraków, więc obrałem kierunek zadupiarski, żeby wyskoczyć na trasę gdzieś za Miechowem. Przejazd koło kopalni Dubie, potem Szklary. Piękne tereny, gęsto zalesione, pagórkowate serpentyny. Ledwie parę winkli, ale klimat budzi. Wyszło na to, że w nocy burza była, bo potoki spłynęły na asfalt. Wielkie hałdy błota z kamieniami leżące często na łuku zakrętu. Kiedy jeszcze dodamy do tego szarówkę i nisko leżącą mgłę, to wychodzi nam świetny producent adrenaliny, a jak jeszcze ma to miejsce na ślepym winklu... uuu miodnie.

Skoro tutaj jest taka jazda, to jaka rzeźnia musi być w Ojcowie w tym momencie? Tam musi być teraz cholernie niebezpiecznie. Tak cholernie niebezpiecznie, aż uznałem, że należy zmodyfikować trasę. Zamiast na Olkusz-Wolbrom trzeba zdecydowanie uderzyć na Ojców. Nie zawiodłem się.

Turlałem powoli po kamieniach, cudowny zapach powietrza, mgła gęsta. Ukoronowaniem było zwalone drzewo na drogę. Na szczęście zobaczyłem je dostatecznie wcześnie.

Za Ojcowem mgła zniknęła, zrobiło się jaśniej. Miejscami asfalt zaczął być suchy. To jest ten niebezpieczny moment, kiedy asfalt daje znać:
- spoko stary, jest bezpiecznie. kręć śmiało, przecież sucho... a czy w tym kolejnym winklu w lasku czasem nie jest mokro i ślisko... no to Ci pokażę jak już będziesz w nim złożony.

Do trasy Kraków - Radom włączyłem się w Słomnikach. Zrobiło się jasno, nawet trochę ciepło. Chwilę później byłem już pod Kielcami na Orlenie, gdzie zwykłem tańczyć. Tak też było i tym razem. Było parę minut po 7. Dzień zapowiadał się ładnie.

Dalsza trasa była nad wyraz spokojna. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość hamowań. Wszystko płynnie i spokojnie.

No może akcja ze Skarżyska zasługuję na wspomnienie. Właśnie skończył się odcinek ekspresowy, gdzie udowadniałem, że SVka spokojnie bierze ponad 7l/100km. Wytracałem prędkość, przestawiałem się na spokojniejszą jazdę. Wjechałem w teren zabudowany i wydarzyła się oto taka sytuacja. Nadmienię jeszcze, że całość w atmosferze podwójnej ciągłej.

Doleciałem do jakiegoś auta. Z przodu pusto, pojedyncze auto, gdzieś kawałek dalej od frontu leci moto. Na spokoju zaczynam delikatne wyprzedanie. Zapas miejsca i czasu był, a jakby się coś miało rodzić to spokojnie zmieszczę się z tym drugim moto na jego pasie. Nic się nie wydarzyło, wyprzedziłem i pozdrowiłem motonitę, który właśnie się zbliżał z przeciwka.... buc nie oddał pozdrowienia. Byłbym się wkurwił nieco na tak haniebne zachowanie, ale potem przeczytałem na jego szybie duży napis POLICJA i uznałem, że nie będę drążył tematu. Pojechałem dalej.

Kompletnie nic się nie działo praktycznie do samych Puław. No może byłem lekko zaskoczony, bo wjechałem do Radomia i zamiast tradycyjnej próby zabicia mnie to mi jakiś lokalny ziom ustąpił. Szok.

W Puławach ładna pogoda. Zajechałem pod domek brata. Razem z żoną i synem przygotowali śniadanko na pełnym wypasie. Jeszcze mamusia zadzwoniła tylko po to, żeby przywitać w Puławach i życzyć miłego dnia. Sielanka, radość, spokój, rodzina.

Po smacznym śniadanku, w doskonałych humorach wyszliśmy na zewnątrz. Jeszcze tylko tankowanie, sprawdzenie ciśnienia i lecimy na tor do Lublina.

Chwileczkę... was dwóch razem na moto? No jak? Tradycji musi stać się zadość przecież....

Zapierdoliło żabami z nieba w sekundzie. Stałem przy moto kiedy zaczęło i byłem cały mokry, zanim garnek na łeb wbiłem. No jakby mi ktoś z wiadra pociągnął. Klasyk. Różnica tylko polegała na tym, że ostatnim razem to moja J przed odjazdem patrzyła na nas jak na debili. Tym razem to była żona brata. U nas na mordach oczywiście bananowo. Ani przez chwilę się na wahaliśmy.

Ciśnienie, tankowanie (ile Ci spalił? 7,5? hahaha) i już jesteśmy w drodze. Żaby sadziły jeszcze jakiś czas, ale im bliżej Lublina, tym ładniejsze niebo. Na tor zajechaliśmy w pięknym słoneczku.

Na miejscu przywitała nas Natalia. Nie będę jej tu opisywał, bo to zupełnie inna historia, powiem tylko, że dokładnie rok wcześniej się poznaliśmy w szpitalu. Wtedy jej kontakt z moto ograniczał się do wiedzy, że istnieją pojazdy o liczbie kół mniejszej niż 4. Dziś natomiast stała przede mną w rasowym kombiaku z zaparkowaną Er5 obok. Śmieszne to było, bo w słowach wyrażała strach przed jazdą po torze, za to oczy świeciły jak stu-watowe żarówki, a do moto kicała jak mała dziewczynka pierwszy raz na łące.

Najpierw wstępniak, wyjaśnienie zasad, opis toru, przygotowanie do jazdy. Wszystko spoko póki co. No to dajemy.

Na początek parę kółek na zapoznanie z torem, oraz rozgrzewkę siebie i opon. Przed startem popatrzyłem na pasek z tylnej opony, a dokładniej na ten pasek nigdy nie użyty. Zakładałem, że dziś go troszeczkę przesunę.

Wyjechaliśmy. Na początek sami z bratem we dwóch. Bez spinki, powolutku, obczajanie co i jak. 5-6 kółek i zjechaliśmy. Zsiadłem z moto, ból w nadgarstkach wyraźnie wskazywał, że coś robię bardzo źle. Popatrzyłem na pasek na oponie. Paska brak. Zamknąłem obie opony na pierwszych okrążeniach rozgrzewki. Nieźle.

Jak się nad tym zastanowić to w sumie żadna rewelacja. Poprzednim motocyklem robiłem to bez problemu. Tym po prostu nigdy nie miałem okazji. Na ulicy zawsze zostaje margines, zawsze trzeba się liczyć z wypadkiem losowym i trzeba mieć miejsce i możliwość reakcji. Na ulicy nigdy sobie nie pofolgowałem. Tutaj zabrano mi element niewiadomy, dano dobrą nawierzchnię... i tyle. Nie zrobiłem niczego specjalnego. Dopiero teraz zaczynała się prawdziwa praca. Praca ciałem.

Następne dwie godziny to festiwal karkołomnych wygibasów. Cuda wianki tam odstawiałem. Darłem asfalt butami, darłem asfalt podnóżkami... i ciągle było źle. Prowadzący wypunktował problemy, starałem się nad nimi pracować, ale nadal była kupa. Do tego strach i nawyki. Wpadam w winkiel na pycie, obesranie i odpuszczenie manety. Nie gwałtowne, wszystko delikatnie, wypracowane na śniegach i deszczach ulicznych... a jednak, odpuszczenie. Zasada jest prosta. Wynosi to się mocniej pochyla, a nie odpuszcza gaz. To najprostsza droga do wywroty. W sumie gorsze było tylko jedno. To, że nie miałem żadnego uślizgu, to, że ani razu mnie nie wyniosło gdzieś na zewnętrzny trawnik. To znaczyło tylko tyle, że zapasu przyczepności miałem jeszcze bardzo dużo. Co z tego przełamać się nie mogłem. Zakodowane w bani z jaką prędkością mogę wejść w winkiel. Z taką wchodziłem, pokonywałem i już. Ciągła walka z pozycją. Ciężko było. Nie powiem, żebym źle się bawił. Było świetnie, ale nie aż tak, żebym chciał to robić cały czas. Warto było, dla treningu i satysfakcji. Kiedy potem oglądałem fotki, to widziałem jak złą pozycje przyjmowałem. No ale potem to już łatwo było gadać.


Na torze oczywiście nie byliśmy sami. Była Natalia, która z każdym kolejnym winklem składała się coraz mocniej, byliśmy my dwaj, a poza naszą trójką było jeszcze koło 6-7 maszyn. Jedni lepsi, drudzy słabsi. Wszystko w miarę ogarnięci ludzie, jeden świr tylko. Książkowy taki. Patrzysz na ryło i nie widzisz tam niczego. Zostanie zapamiętany za piękną kwestię:
- nie robiłem tego, ale mi wychodziło
Mistrz z krwi i kości.

Na sam koniec, na ostatniej sesji tak się (przypadkiem) złożyło, że wyjechaliśmy zaraz za nim na tor. To była ostatnia nasza sesja i chciałem jeszcze raz, na spokojnie popróbować trochę z tym ułożeniem dupy i wychylenia barku. Zacząłem wolno, ale mimo to trzymałem się tego gościa (R6). Po kolejnych wydarzeniach mogę w przybliżeniu zgadnąć co się działo w głowach. U mnie:
- no spoko. wcale nie jest taki dobry, skoro się go trzymam.
U brata:
- ojaaaażeszkurwaaaaaa! leszcz do łyknięcia!

Brat mnie wyprzedził i siadł na tym R6. Trochę się pomerdali i za którymś razem go łykną. Jeszcze pół okrążenia jechałem za tym R6, kiedy nagle zaczął mi uciekać. Zrozumiałem, że teraz to już jest 'sirius biznes'. Podziękowałem i zjechałem z toru.

Gość wyleciał w trawę dwa okrążenia później.

Była godzina 14. Czas był najwyższy się zbierać. Podziękowaliśmy za miłe 3 godzinki. Jeśli jest coś lepszego od jazdy po torze, to jest to jazda po torze z bratem.



Pozbieraliśmy graty i o 14.30 opuściliśmy tor. Grafik był napięty. Przebiliśmy się przez cały Lublin, kawałek za Lublinem zatankowaliśmy. Potem Ryki, Garwolin i spotkaliśmy się na rondzie w Kołbieli. Dokładnie o 16.00 minęliśmy tablicę Warszawa. Tempo zdrowsze trochę.

W Warszawie mi trochę odjebało.

Szeroko jak cholera, ruch gigantyczny, 3-4 pasy w każdą stronę, milion zdarzeń na sekundę, cały czas coś się dzieje. Po prostu rewelacja. Jak Śląsk, tylko lepiej.

Wpadłem między puszki z bananem na mordzie. Tetrisowałem jak opętany, skakałem jak żabka między nimi. No bajka. Mógłbym tak codziennie dojeżdżać do roboty.
Musiałem się nieco opamiętać, bo brat jeździ starą bejcą. Cegła, landara rozmiarów Fiata Panda. Nie wszędzie mógł się zmieścić.

O 16.30 zameldowaliśmy się pod Pałacem Kultury. Krótka przerwa i byliśmy pod grobem Nieznanego Żołnierza. Bez problemów zaparkowaliśmy moto (3zł za godzinę, centrum Wawy, miejsc masa... szok)

Tu następuje pierwsze rozczarowanie.

Na placu sporo ludzi, jest replika 'Kubusia', dzieciaki poprzebierane w panterki maszerują i śpiewają powstańcze piosenki, rozłożona scena, kramiki, gdzie można kupić figurkę małego powstańca, flagę, kotwicę...
No kurwa mać.

Liczyłem, że zobaczę normalne miasto, tętniące życiem, pracujące na swoją przyszłość, miasto które na tą jedną minutę zamiera, aby uczcić, aby wspomnieć i zastanowić się nad tą wielką tragedią. Nad połączeniem najwspanialszego aktu odwagi, determinacji, honoru i poświęcenia... które poprowadziło do masakry i katastrofy narodowej. Przecież najlepsze co można zrobić, aby uczcić tych wspaniałych ludzi, to wyciągnąć lekcje na przyszłość... a nie kurwa jarmark sobie urządzić.

Ale to chyba moja wina. Trzeba było siąść gdzieś na ławce, na jakimś zadupiu. Gdzieś pomiędzy zwykłymi ludźmi. Ale było już za późno. Na szczęście trochę na wyrost się wkurwiłem. Kiedy odezwały się syreny to wszystko zamarło. Ta chwila zrobiła na mnie duże wrażenie.

17:01. Idziemy do moto, wsiadamy i wyjeżdżamy z Warszawy. Bez mapy, bez nawigacji, na czuja.

Przelecieliśmy kilka ulic, przecięliśmy kilka skrzyżowań. Lecieliśmy na żywca, do momentu jak po prostu uznałem, że tu mamy skręcić w prawo. Żadnych znaków nie było. Ot tak skręciłem. Trafienie bez pudła, niby szczęście.

W Warszawie wszystkie drogi prowadzą na Radom.

Na wylocie jeszcze szczanie i żarcie w jakimś maku. Potem kierunek Radom.
Żeby pojąć istotę zjawiska, żeby je w pełni zrozumieć to trzeba w piątek o 18 wyjechać z Warszawy w kierunku Radomia. Korków w samej Wawie nie liczę. Za Tablicą koreczek ciągną się dobrze ponad 10 kilometrów. 10 kurwa kilometrów! Do samego Radomia było gęsto, ale pierwsze 10km stało zupełnie.

Waliliśmy śmiało środkiem. Przeciskaliśmy się. Dookoła nas słoiki wesoło dzwoniły. Brat leciał pierwszy. Kiedy patrzyłem jak tym swoim autobusem wali między lusterkami to zrozumiałem, że on się marnuje w tych swoich małych, bezkorkowych Puławach. Przecież to sama frajda.

Niespełna godzinę później na horyzoncie pojawiły się dwie rzeczy. Czarne chmury i Radom. Niebo było całkowicie czarne, pioruny napierdalały jak oszalałe. Widok zapierał dech w piersi. I to wszystko działo się nad Radomiem, do którego zmierzaliśmy. W paszcze szaleństwa.

Najpierw zaczął padać deszcz. Ciężkie krople padające na rozgrzany asfalt. To już były rogatki Radomia. Tak naprawdę wiedzieliśmy, że jesteśmy już w nim jesteśmy. Jedna pani zmieniła pas z prawego na lewy i po paru sekundach zrozumiała co robi ze swoim życiem, więc ponownie wróciła na prawy. Gwałtownie zaczęła wracać. W połowie manewru zobaczyła, że wymusza bratu. Co zrobiła? No kurwa, oczywiście, że zahamowała. Widziałem, że już mu chodzi przednie koło, czyli było hamowanie na granicy. Dobrze, że jeszcze się nie rozpadało i rozgrzany asfalt trzymał.

Potem zapierdoliło zdrowo żabami. Potem widzieliśmy ciąg 5 samochodów jebniętych jeden w drugiego. Niczemu się nie dziwiliśmy, wszystko przyjmowaliśmy z pełnym zrozumieniem. Radom przecież.

Tu nasze drogi się rozdzielały. Zatrzymaliśmy się na pobliskiej stacji. Deszcz napierdala jak szalony, wyjebani po całym dniu, ciągle kawał drogi przed nami... a mordy uśmiechnięte. Pożegnaliśmy się serdecznie i każdy w swoją.

Deszcz przestał padać gdzieś za Kielcami. I tak już było mi wszystko jedno. Gorsze było to, że miałem tylko ciemną szybę.

Zatańczyłem na tym samym Orlenie co rano. Stąd już tylko trochę ponad 100km.

Do Miechowa dojechałem z zamkniętą szybą. Korek był, więc leciałem w kolumnie, kierując się po światłach puszek.

W Miechowie odbiłem na Olkusz. Ciemno jak w dupie. Otworzyłem szybę. Na początku planowałem jechać nie szybciej niż 50km/h, a szybko mi się znudziło i pakowałem 70-90, licząc, że żaden owad mi w oko nie walnie.

Byłem już kompletnie zmasakrowany. Bolało mnie wszystko.Zacząłem kombinować. Moje buty mają z przodu plastikowe wzory, tak na wysokości piszczeli. Nogi wyrzuciłem za podnóżki i oparłem się piszczelami na nich, blokując tymi wzorami. Przez to nogi lekko wisiały, dając ogromną ulgę. Następnie lewy łokieć oparłem o bak i przeniosłem na niego ciężar ciała, żeby dupie dać odpocząć. W tym momencie życie stało się lepsze. Ta ulga. Było tak cudownie, było tak błogo, do tego ciepłe powietrze na pysk, łzawiące oczy... prawie się zdrzemnąłem.

Przeleciałem przez Wolbrom. Dom coraz Bliżej.

W Olkuszu deszcz. Przynajmniej nie dostanę owadem w oko.

Końcówkę słabo pamiętam. Doturlałem do domu o 22.16, ślepy totalnie.

Wtargałem moto do garażu. W tym momencie najchętniej położyłbym się do wanny i poszedł w niej spać bez odkręcania wody, ale moto wymagało oporządzenia. Ostatkiem sił wrzuciłem tylne koło na podnośnik i przesmarowałem łańcuch. W tym momencie totalnie zrozumiałem kobiety. Wracają z imprezy kompletnie wyjebane (zmęczone w sensie) i już mają iść spać... a makijaż. To wymaga tytanicznego wręcz uporu. No dobra. U mnie to nawet gorzej. Bo twarz kobiety to jednak tylko twarz kobiety.
A łańcuch?

J zaaplikowała mi krople do oczu, wyjęła z nich co większy syf.

A potem była ciemność.

To był zajebisty dzień. Zmasakrowany jestem całkowicie. Tego mi było trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz