poniedziałek, 20 października 2014

ARCHIWUM - MOTO - Cztery na trasie

Notka z 17.06.2014

Dziś cztery.


Raz
Piękny poranek, słoneczko świeci, rześkie powietrze, poranny przelot do pracy, gdzieś na wysokości Kochanowa. Ruch umiarkowany, se lecę se.

Znacie ten typ. Szpachla narzucona grubo i równomiernie, najlepsza niedzielno-kościelna kiecka, obcas, z garbem... i ten krok w obcasie, na którego widok pierwsza myśl to: 'gdzie on się tak kurwa skrada?'. Uroda z tych mocno nieurodziwych. Sposób w jaki poderwała główkę na odgłos Vki powiedział mi, że posiadanie faceta z bejcą, lub od biedy audicą to szczyt jej młodzieńczych marzeń.

Skrada się dziarsko poboczem. Na przystanek chyba. Zdecydowanie do pracy lub o pracę.

Zbiegiem okoliczności, dolatując do owej pannicy, minąłem jakiegoś miłego jegomościa, który miejsce zrobił. Pomachałem łapką w podzięce. Oczywiście nasza gwiazda pobocza odebrała to w jedyny możliwy sposób - na pewno machałem do niej.

Mentalny pocisk trafił w sam środek. Aż ją na tych obcasach zabujało. Momentalnie przestała na mnie patrzeć i się odwróciła z głupiutką, studiowaną miną, w stylu 'ja nie z takich łatwych, ale może, powtarzam MOŻE... masz szansę chłopczyku'.

To była bardzo niebezpieczna sytuacja. Zaplułem sobie kask i się prawie na ślepo rozjebałem na kolejnym winklu.


Dwa
Na wysokości Balic. Zakorkowane aż miło. Lecę środkiem. Powolutku, gdzie się da to turlam, gdzie zajeżdżają to kicam. Do przodu.

Gdzieś mi z przodu pojawia się i znika rowerzysta. Wali prawym poboczem. Zanotowane. Pamiętać, że jakiś miły kierowca może zrobić miejsce rowerzyście, tym samym wypychając mnie na przeciwny pas, niechybnie pod rozpędzonego TIRa. Zakolejkowane w systemie monitorującym.

Doleciałem do mojego skrętu w lewo, już byłem prawie na samym skrzyżowaniu. Wolniutko, bo dogoniłem rowerzystę i obstawiałem, że coś się stać musi. A jakże.

Rowerzysta, bez lusterek, za to w gigantycznym hełmofonie, w sensie wielkie słuchawki na uszach miał. Szkoda, że jeszcze sobie oczu nie zawiązał. Jeden z tych, którzy uważają, że wiedząc co się mniej więcej dzieje z przodu jest w zupełności wystarczającą wiedzą do jazdy w korkach.

Brałem pod uwagę wariant, gdzie rowerowiec nie rzuca testu na równowagę i zwala się do lewej. Ewentualnie po prostu sobie lekko w lewo skręca. Dla mnie efekt ten sam. Kierownik pobliskiego auta, czujnie obserwujący mistrza w hełmofonie, na pierwsze oznaki inwazji na jego lakier, a może i lusterko, po prostu spierdoli w lewo, tym samym zajeżdżając mi drogę i zapraszając mnie do zaparkowania mu na tylnym siedzeniu.

Zaskoczył mnie jebany swoją bezczelnością. Nie tylko mnie zresztą, bo i kierownik autka się zdziwił. Otóż nasz czołgista miną toczące się autko prawą stroną po poboczu, po czym wjechał mu przed maskę, przeciął pas i wjechał prawie na przeciwny pas. Kierownik autka się turlał, więc wyhamował. Jak łatwo się domyślić, mi miszcz drogę zajechał już będąc do mnie prostopadle. Heblowałem oboma. Z górki lekko miałem, słaba przyczepność na tyle, więc zatrzymanie poprzedziłem efektowną lambadą w wykonaniu tylnego papcia. Zatrzymałem się na centymetrach. Gdyby odchylił nogę z pedała to by mi koło przednie dotkną swoim jasno-brązowym bucikiem. Dalej mnie nie widział, ewentualnie był tak zajebisty, że widział kątem oka, ale nie zasługiwałem na uwagę. Już moje koty nawet okazują mi więcej uwagi i to nawet poza kuchnią.

Drgną jak trąbiłem. Czyli jednak jakieś dźwięki się tam przebijały.

W sumie dwie rzeczy mnie zastanawiają. Czemu tak skręcił. Czyżby pracował w pobliskim rowie, po lewej stronie? A drugie pytanie, jeśli nie w tym rowie, a gdzieś dalej, to czy dojechał dziś do pracy?


Trzy
Skuterzysta - kozak. Mała tablica, ale po przyspieszeniu i prędkości maksymalnej widać było, że z 50cc to nie ma wiele wspólnego. Ubrany sensownie. Walił jak samo zło. Sposób w jaki korygował kierunek jazdy odbijając się nogami od ziemi budził mój nieskrywany szacunek. Do pracy mi zostało 3-4km, już samym korkiem, ale za to po dwupasmówce. Uznałem, że jazda za tym miszczem może być sprawna, ale jednak 50cc... trochę mi to uwłaczało.

Na kolejnych światłach, jak się z przodu miejsce zrobiło to sobie poleciałem przed niego. O gościu o tyle zapomniałem, że jeszcze na odchodnym rzuciłem za nim okiem w lusterka.

Śmigam sobie grzecznie. Czasem szybciej, czasem wolniej. Czasem wąsko, czasem lotnisko. Korek jak korek. W końcu doleciałem do autka, które stało kołami już za linią środkową, tak prawie dwa pasy blokując. Rzut oka w lusterko kierownika... i się okazuje, że to kierowniczka. Nasze oczy się spotkały w jej lusterku. Ja patrzyłem na nią, ona patrzyła na siebie. Wiem to, bo się właśnie malowała.

Szacun, nie ma co. Urzekła mnie ta sytuacja i grzecznie czekałem. Grzecznie czekałem do czasu, aż wojownik na skuterze doleciał i zaczął napierdalać dzwonkiem bez litości. Strąbił babinę sakramencko. W sumie trochę się należało, ale jednak przerywać kobiecie w trakcie malowania to nietakt i zapewne popsuło jej to humor. A skoro popsuło jej to humor to jakiś biedny frajerzyna dziś za to zapłaci.
Nie zrozumcie mnie źle. Powinno być specjalne piekło dla ludzi, którzy blokują pasy, ale ona zrobiła to wyjątkowo. Klasa sama w sobie. Takich chwil się nie niszczy. Takie chwile się kontempluje.

Nic to. Auta ruszyły, miejsce się zrobiło, pojechaliśmy.

Minęliśmy rondo Grunwaldzkie i od tej pory zrobiło się trochę wąsko. Dalej dało się jechać, ale już wolniej. Skuterowy fajter już nadążał. Niestety. Okazało się, że nasz miszcz nie znosi sprzeciwu, a na drodze nie wydaje reszty. Trąbił na wszystko i wszystkich. Używał tego swojego dzwonka bez opamiętania. W końcu dolecieliśmy do świateł i było czerwone. Zrobiłem mu koło siebie miejsce, wiedząc, że taki wojownik nie będzie stał z tyłu jeśli może z przodu. Podjechał. Otworzyłem kask, zagaiłem i wywiązała się między nami taka oto rozmowa:
- przestań tak kurwa na nich trąbić!
- ale nie zjeżdżają!
- nie pomagasz!

Potem było zielone i ruszyliśmy. Sposób w jaki miną kawałek korka chodnikiem powiedział mi, że ta konwersacja chyba nie do końca przypadła mu do gustu.


Cztery
300 metrów do firmy. Dookoła rozkopane wszystko, modernizacja torów tramwajowych. Wszystko zakorkowane na maksa. Ostatnia prosta. Dojechałem do NICH.

Po rejestracjach widzę, że grupa mieszana. Szwedzi i Duńczycy. Po siwych łbach widzę, że trochę starsza ekipa, ewentualnie młodzi, ale mają dzieci. Po maszynach widzę, że chyba jadą na zlot szaro-niebieskich metalików BMW GS1200. 8 maszyn. Klony normalnie. Obładowani jak juczne muły. Kufry wszędzie, jakieś namioty, plecaki. Wybrali się w dłuższą trasę, tylko co robią w ścisłym centrum Krakowa?

Nie mogłem się oprzeć pokusie 5-cio latka. Oni stali i się gotowali w korku. Ja ich minąłem z prawej, z lewej, przed nimi, pod nimi, po torach, puszki prawie dookoła objeżdżałem. Szyba otwarta, morda w banan, machałem im i lewą i prawą, wstawałem, siadałem, no prawie tańczyłem na mojej szczuplutkiej, do korków stworzonej niuni.

A oni stali. hihi.


Chwilę później zajechałem pod firmę, zdjąłem czapkę, odetchnąłem cuchnącym krakowskim smogiem i z uśmiechniętą mordą poszedłem do fabryki.

A jutro znowu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz