poniedziałek, 13 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Domowo po raz trzeci

Notka z 30.01.2013

Spoiler alert: Kolejny ciężkostrawny


W sumie dawno już nic poważnego się nie działo. Ot, nie warte wzmianki katastrofy lokalne, jak pogryzione (bardziej rozerwane na strzępy) piloty, kupa na szklanej szafce (ktoś ją podsadził?) czy szczyna tu i tam. Sytuacja się unormowała. Jak coś zostawialiśmy na wierzchu to było likwidowane. Jak gdzieś coś odstawało to było odgryzane/zjadane/ rozrywane. Takie dwie strażniczki porządku i dobrego smaku się zrobiły. Poza tym teraz już można w ciemno przewidzieć gdzie będą (jeśli będą) kupy i siki. Są pewne ulubione lokacje, aczkolwiek one się czasem zmieniają. Zmiany nie są nagłe, ale w miarę regularne. Myślę, że cykle księżyca mają wpływ na to czy kupy będą na schodach czy pod drzwiami pokoju.
W każdym razie tak było do wczoraj.

Wróciłem wcześniej. Justynka została dłużej w pracy, więc byłem skazany na spacer z PKP w chlapie i błocie ze świadomością, że zastane lekką zadymkę w domu i prawdopodobnie kopkę czy dwie. Zdarzyło się już czasem, że młoda utrzymała i wtedy było święto, ale ostatnio za to przestała na porannych wyjściach się załatwiać. Woli się pobawić z Lulką, a my za to w domu zapieprzamy, paranoicznie próbując uprzątnąć każdą najmniejszą rzecz, która może nie przejść weryfikacji dwóch kustoszek. 

Przebiłem się w końcu przez ten cały syf. Spacer mi w sumie dobrze zrobił. Niby parę kilometrów od centrum, ale już inne powietrze, już inaczej się oddycha.
Wszedłem do domu.
Psychika twardziela i stalowe nerwy pozwoliły przetrwać pierwszy cios. Później za to nawet się zaśmiałem, ale nie uprzedzajmy faktów. Pierwsze co mnie uderzyło po wejściu to... gama kolorów. Wszystko było tak pięknie upstrzone jaskrawymi kolorami opakowań po podpaskach. Pasek od szlafroka leżał na samym wejściu, pieczołowicie ułożony w piękny wzór. Dziewczyny radośnie dookoła mnie zamarłego skakały, skamląc, poszczekując i ogólnie okazując swoją radość.
Ale był jeszcze jeden dźwięk, który przebijał to wszystko. Niby dochodził gdzieś z oddali, ale groza i rozpacz w nim pobrzmiewająca mroziła krew w żyłach. Ustaliłem, że dźwięk dochodzi z dolnego pokoju gościnnego. Ruszyłem zatem po podpaskowym torze przeszkód, wprost do celu. Jęk był przerażający. 
Okazało się, że Miluś rano się schował w pokoju gościnnym i nie zareagował na standardowe metody wypłaszania.
Standardowa metoda wypłaszania polega na uderzaniu we wszystkie kocie kryjówki, co sprawia, że kot wystrzeliwuje jak z procy prosto przez drzwi. Tym razem jednak Miluś zastosował podręcznikowe metody kamuflażu. Jako biały kot, położył się na białym kaloryferze za białą zasłonką. Takie jest moje założenie, bo już kiedyś mi to zrobił i go szukałem bite 15min po całym domu.
No więc otworzyłem te drzwi do pokoju, wypuszczając Milusia. Sam zaś wszedłem, mając w głowie tylko jedną myśl: "Smrodu kociej szczyny nie da się pozbyć. Ubranie do wyrzucenia. Co mam więc do wyrzucenia. Jaką zemstę za to zamkniecie mi zaserwowałeś ty mały, biały sierściuchu...".
Okazało się, że w sumie nic nie zostało zaszczane czy zasrane. Stan nienaruszony.
Wziąłem się za sprzątanie, mocno utrudnione przez Milusia, który spędził cały dzień sam i teraz domagał się miłości. Ja chciałem zbierać kupy, a on się chciał przytulać i mruczeć. Łatwo nie było.

Podpasek i ogólnej łazienkowej rozwały nie ruszałem. Napisałem tylko do Justynki SMS, że sama musi to zobaczyć.

Reasumując, co właściwie się wydarzyło. Po późniejszej analizie sytuacji i zwołaniu komisji, doszliśmy do wniosku, iż zamknięcie Milusia w pokoju i jego dalsze wołanie o pomoc zaowocowało skleceniem operacji ratunkowej w składzie Tekilka, Lulka i Franciszek. Zakładamy, że doświadczenie Franka w gryzieniu i wypychaniu klamki balkonowej pomogło ustalić dziewczynom, że atak na klamkę daje możliwą wygraną. Zakładamy, że ten atak się powiódł, tylko pomyliły klamki,  atakując klamkę łazienkową, która jest parędziesiąt centymetrów obok.
Jako, że otwarcie łazienki dało im dostęp do nieskończonych wręcz możliwości destrukcyjnych, to olały Milusia i wzięły się za ręczniki, szlafroki i podpaski... Trochę tego do rozwalenia było, a przecież samo się nie rozwali.
 
Chciałbym w tym miejscu skończyć tą smutna historie, ale to chyba jednak niemożliwe. Została wisienka na torcie. Coś, co sprawiło, że dzień ten zapisze się w mej pamięci grubymi zgłoskami.

Aby nie przerywać opowieści w ciekawszym momencie, nadmienię teraz kilka faktów natury technicznej, które będą potrzebne do pełnego zrozumienia zaistniałej sytuacji.
Po pierwsze primo, parkiet w salonie świeci się jak psu jaja, do tego kolor ma taki jakiś dziwny i za cholerę nie widać na nim szczyny. Można je znaleźć albo wdeptując, albo stosując spojrzenie pod specjalnym kątem, poruszając się powoli i metodycznie. Nabyłem już w tej kwestii całkiem niezłych umiejętności i nie ukrywam, że kiedyś będę naprawdę cennym nabytkiem dla polskich wojsk inżynieryjnych, z naciskiem na saperów. Jednak, tym razem zawiodłem.
Po drugie primo, Justynka ma często zadymy w pracy. Zdarza jej się wrócić lekko wkurwioną. Mam swoja teorie, iż opierdol dziewczyn, szybkie pucowanie domu, a potem podpięcie dożylne do różowego Carlo Rossi (ewentualnie białego Lambrusco) bardzo jej pomaga i uspokaja. Swego rodzaju terapia.
Po trzecie primo-ultimo, nikt nie otwiera tych drzwi.
Sławetne słowa pierwszego polskiego ochroniarza mającego kontakt z bazą w tym przypadku się sprawdziły. Drzwi zostały otwarte.

Dalej wszystko potoczyło się w jedyny możliwy sposób. Justynka wróciła, dziewczyny zebrały ciężką zjebkę, 20letni zapas podpasek wylądował w koszu, Justynka złapała za mopa i odkurzacz i z furią w oczach rzuciła się do sprzątania. 2 szampany zimniutkie już czekały na finał tej akcji.
 
I teraz dochodzimy w końcu do sedna sprawy. Do wisienki.

Pół siedzę, pół leżę na łóżeczku (krótkie spodenki na dupie, co ważne), laptop na kolanach, klikam jakieś bzdety i patrzę z uśmiechem jak Justynka zapieprza z odkurzaczem po pokoju. I nagle, takie dziwne uczucie, jakby ktoś wziął rozpylacz i z większej odległości na mnie nim sikał. Delikatna mgiełka wilgoci opadała na moje odkryte nogi. Ki czort... leniwie popatrzyłem czy któraś z dziewczyn się nie otrzepuje przy mnie. I rzeczywiście Tekilka przemknęła obok, ale to chyba nie była ona. Leżę więc sobie grzecznie, będąc traktowany przez milutką, delikatną mgiełkę wilgoci. W sumie jakie to ma znaczenie skąd to.

Justynka: Kochanie, tu są siki i ja je chyba właśnie wciągam odkurzaczem.

Parafrazując ostatnią modę z netu... JA PIERDOLE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz