poniedziałek, 20 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Reset Integracyjny

Notka z 02.06.2014

Obudziłem się w butach.
Chwilę mi zajęło właściwe skalibrowanie zmysłów. Całkiem nieźle mi poszło zdanie sobie sprawy gdzie się znajduję, acz określenie jak się w tym miejscu znalazłem... no to już nieco przerosło moje możliwości.

Należało się skupić na tu i teraz. Prychnąłem na swój brak profesjonalizmu, który sprawił, że zasnąłem w butach. Zdjąłem je, przykryłem się ręcznikiem i poszedłem spać dalej.

Nie wiem jak długo udało mi się pospać, ale świadomość była już na tyle silna, że wiedziałem już, iż czeka mnie bój na śmierć i życie. To był jeden z tych momentów, który dla nas, prawdziwych mężczyzn jest wyzwaniem. Bój z góry przegrany, ale zawsze toczony do samego końca, z poświęceniem. Bój pod tytułem jak najdłużej wytrzymać w wyrku, zanim piekielna męka porannego niewyszczania nie wygoni nas do kibla. W jaki sposób przeprowadzić sprawną optymalizację ruchową tak, aby wykonać jak najmniej pracy, która mogłaby nas niepotrzebnie rozbudzić... a jednocześnie pokonać wszelkie niedogodności, przeszkadzające w uczciwym odpoczynku?
Pierwszą rundę wygrałem. Zdjąłem buty. Koszulka mi się podwinęła, wystawiając pół mej zmarzniętej dupy na działanie okrutnego sukinkota, który wiał po schronisku (bo ja się w schronisku obudziłem). I tę rundę wygrałem, przykrywając newralgiczny punkt ręcznikiem. Czas jednak płyną nieubłaganie, a wraz z przebudzeniem drobne niedogodności stawały się mniej drobne. Słowem pizgało złem i ręcznik to już było za mało.

Skojarzyłem, że przecież pościel nam dali. Leżałem na niej. Tylko teraz w jaki sposób przykryć się czymś, na czym się leży, jednocześnie się nie ruszając? No nie da się przecież... ale co inżynier to inżynier. Coś zawsze wymyśli. Nakryłem się poszewką od kołdry i odpłynąłem w słodką niepamięć.
Nie powiem ile czasu minęło. Wystarczająco. Zebrałem się, ustawiłem w pion i poszedłem odlać. Test kiblowy zdałem celująco. Wyszczałem się na stojąco bez wyjebki. To wcale nie jest takie proste, bo właśnie w taki sposób złamałem kiedyś nos. Dziś wydaję mi się, że fakt, iż wypadek nastąpił około 7 rano, dzień po moich 25tych urodzinach mógł mieć znaczenie. W każdym razie tym razem był luz. Pionowanie szło nieźle, nie chciało mi się pić. Niechybny wniosek, że kac nie nadszedł. Jeszcze jestem najebany. Życie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Umyłem się nieco, z naciskiem na pozbycie się zapachu martwej kozy wyruchanej przez skunksa z mego ryja.
Udałem się do sali jadalnej. Trochę ludzi już było na miejscu. Uznałem, że to dobry moment, żeby pozbierać do kupy co się wczoraj właściwie działo.
Na początek uświadomiłem sobie, że udało mi się zerwać film dwukrotnie na przestrzeni 24h. W sumie niezły wyczyn. Raz przy podejściu do schroniska, drugi raz już w schronisku na nocnej libacji. O ile przy podejściu miał miejsce atak z zaskoczenia, o tyle libacja była bardziej pod kontrolą i zejście było podyktowane całkowitym wyczerpaniem.

W trakcie rozkminy i polowania na jedzenie do sali weszła druga, obca grupa. Tak się złożyło, że nie tylko nasza firma zrobiła integracje w schronisku. Patrzyłem lekko zniszczony na wtaczającą się grupę zmęczonych ludzi. Z grupy wyłowiłem całkiem solidną dupeczkę. Ładniutka była nad wyraz i zadbana. Zachodziłem w głowę jakim cudem jej wczoraj przepuściłem.
- ooo... Paweł... twoja koleżanka przyszła - powiedziała koleżanka z firmy na widok solidnej dupeczki
- co?
- no nie pamiętasz?
- yyyyyy
- (śmiech. dużo śmiechu)

Jedną z powinności bycia mężczyzną jest ponosić konsekwencje swoich własnych czynów. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy to kolejna pani z obcej grupy spojrzała na nas (bo Czarek zalegał obok mnie) i z drapieżnym uśmiechem poczęstowała nas wydłużonym "czeeeeeść".
Wstałem, podszedłem do obcej grupy, grzecznie się przedstawiłem, po czym spytałem, czy nie sprawi im problemu opowiedzenie mi może co też wczoraj się działo. Śmiech wliczyłem w cenę i zniosłem go ze stoickim spokojem i czołem szlachetnie uniesionym w górę.
Okazało się, że haczyłem... a jakże... panią solidną. Zrobiłem to w sposób godny największych amantów naszych czasów. Opowiadałem jaki jestem szczęśliwy, że zakochany, że będę miał cudowną córeczkę... tak gadałem, potem przeszedłem w bełkot, a na koniec zasnąłem, zwalając się jej na ramie, ze śliną cieknącą z ryja. Nie wiem jakim cudem ona się powstrzymała. Kisiel w majtach był bankowo.
Ostatni raz taki zgon to chyba gdzieś nad Białym, czy Firlejem, jak to ze Zwierzem uchlaliśmy i zjaraliśmy się z miejscowymi gangusami i ja ich szefowi dupę rwałem. Mordę miała jak tatarskie siodło i Zwierzu wtedy życie mi ratował, ale to opowieść na kiedy indziej.
Przeprosiłem za swoje zachowanie oczywiście, ale wyjaśniono mi, że była pełna kulturka. A to ważne jest.
Tak mi się czasem wydaję, że beztroska najebka, która nie niesie za sobą ponurych rozważań i chujowych akcji jest pisana tylko ludziom, którzy nie mają poważnych problemów. I bardzo dobrze.
Po zjedzeniu obfitego śniadanka, wypiciu browarka i wysłuchaniu wersji wszystkich wkoło, udało mi się wreszcie skompletować mniej więcej wydarzenia dnia poprzedniego. Trochę się działo. W paru miejscach delikatnie ubarwię. No ale przecież, jak już nie raz wspominałem, nie można pozwolić aby prawda zjebała dobrą historię.

Zaczęło się w piątek o 8 rano. Uzbrojony w pięć Lwówków i dobrą knigę przygotowywałem się na lajtowy wyjazd firmowy. Siąpił deszczyk, pizgało nieco i sporo ludzi się wykruszyło, ale to akurat świadczyło tylko o tym, że został najtwardszy materiał.
Siedliśmy sobie grupką z tyłu autobusu i równo z odpaleniem silnika odszpuntowaliśmy pierwsze browary.
Browary lały się leniwym strumieniem z racji braku kibla w autobusie. Zresztą, ku uciesze wszystkich, udało się urobić Czarka, żeby zagadał do kierowcy o postój (po 30min jazdy). Nie było to przesadnie trudne, bo Czaruś miał już żółte oczka od przelewającej się w nim szczyny.
Reszta trasy przebiegła spokojnie. Oczywiście szczanie dociskało, ale nic czego nie dało się ścierpieć w milczeniu.
Zajechaliśmy do celu. Stacja benzynowa na Zakopiance, kawałek za Obidową. Stąd szlakiem na Turbacz do schroniska. Deszczyk siąpił, browary się kończyły, a mi się pysk uśmiechał nad wyraz. Lubię deszcz, błoto i syf. To jest moja ulubiona pogoda do śmigania w górach. Zawsze tak było, nic się nie zmieniło.
Każdy dostał worek i rękawiczki. Plan był taki, aby zbierać po drodze śmieci. Rewelacyjny plan. Naprawdę mi się podobało. Opanowałem do perfekcji trzymanie worka i piwa w jednej ręce, kiedy druga zamiatała śmieci. Trochę przesadziłem, bo zacząłem sprzątać już na stacji benzynowej i niewygodnie browara się łykało z ciężkim workiem, ale nie mogę powiedzieć, żebym narzekał. Zabawa była przednia.
Do czasu.
Idziemy szlakiem, humory dopisują, weszliśmy do parku narodowego... i naszym oczom ukazała się góra skórzanych ścinek. W środku lasu jakiś syn kurwy i szakala wyrzucił górę pseudo-skórzanych ścinek z podkładek do butów. No zajebać to mało. Wytelepało nas moralnie, szybciutko wyzbieraliśmy ścinki na drogę, zdjęcia porobiliśmy, gotowi dzwonić wszędzie, gdzie się da. No bydlactwo na maksa, tym bardziej, że obecne przepisy śmieciowe pozwalają takie odpadki już oddać bez problemów.
To zjawisko wstrząsnęło mną do głębi. Chciałbym sobie powiedzieć, że właśnie to wydarzenie skołatało mi nerwy tak bardzo, że dossałem się do butelki z wódką jak małe dziecko do matczynego cyca. Sam nie wiem. Chyba fakt, że tak dawno w górach nie byłem i mi tego brakowało? Padał deszcz, była mgła, cisza, browar w łapie.... i nagle sru. Świnie wszędzie.
W każdym razie od tego momentu poleciało już szybko. Kilka piwek, dużo wódki, jakaś domowej roboty nalewka, znaczny wysiłek fizyczny. Nawet nie wiem kiedy przeszedłem w stan braku świadomego podejmowania decyzji o dalszym działaniu. Tu też nastąpiło lekkie zerwanie filmu. Mam przebłyski jak walę w ziemię ale dzielnie pre naprzód. To miałem zakodowane. Dojść do mety. Z mojej perspektywy to była prawdziwa walka człowieka z naturą. Przewróciłem się nie raz, ale się nie poddawałem .... i doszedłem. Bohater.

Szkoda, że oczami kolegów wyglądało to troszeczkę inaczej. Szedł ze mną Misiek i Czarek.
Czaruś sam był bliski odcięcia, acz po drugiej stronie barykady, za to Misiek... kiedy człowiek się napierdoli, to potrzebuje kogoś właśnie takiego. Ziom, który ma ZEN, dzielnie znosi wszystkie pijackie żarciki (ja piijhaaany..... Ty CHUJU) i wyciąga za chabet wyjebanego delikwenta, żeby ten się nie utopił w kałuży.
Każdy z nas wie, że z grawitacją wygrać nie można. Można najwyżej iść na remis. Mi się tym razem na remis nie udało i wedle obliczeń Miśka zaliczyłem 8 przegranych. Siniak i rozcięcie na skroni, rozbite kolano i podarte spodnie, obite żebra, czyste rozcięcie na plecach... jest mała szansa, że Misiek dobrze policzył. Poza tym... i tą informacje przyjąłem z dumą... udało mi się raz wyjebać Miśka do kałuży. To moja ulubiona gra po pijaku. Ot złośliwość. Marcelus potwierdzi, bo kiedyś 'było wleczone' znad Wisły do mnie na kwadrat i jego wyjebałem przy postoju taksówek. Pomimo to, doczłapał do bloku, dzielnie wniósł na górę po schodach, grzecznie zapukał, mój tatuś otworzył, padło legendarne pytanie 'to pana?' i ukończyłem zawody we własnym łóżku.
Tak. Beztroskie najebanie się zakończone szczęśliwie nigdy nie jest możliwe bez cierpliwego zioma, który czuwa.
Co jeszcze było grane?
Podobno spotkaliśmy trzech panów drwali czy coś w tym stylu. Miejscowi znaczy. Każdy wie, że takiemu miejscowemu nie łatwo zaimponować. Mi się chyba udało, bo chwacko, bez zbędnych ceregieli się do nich dosiadłem jak do swoich. Efektu dopełniło to, że siadłem na środek ogniska. Nic mi się nie stało. Raz, że byłem najebany, więc nieśmiertelny, dwa, że siadanie do ogniska poprzedziłem zrobieniem kilku długości pobliskich kałuży... kraulem, żabką i na grzbiecie. Byłem tak mokry, że chyba bardziej ucierpiało ognisko.
Świadomość wróciła po dotarciu do schroniska. Trochę ciepła, trochę odpoczynku i ani się obejrzałem, a już byłem przebrany w dresik, sączyłem browarka i uczyłem znajomych grać w 'Jungle Speed'. Wieczór zapowiadał się elegancko.
Impreza trochę się rozkręciła. Pamiętam, że siedzieliśmy z firmowymi dziewczynami, komplementowaliśmy je na mistrzowskim poziomie osiągalnym tylko dla gruntownie najebanych ziomów (Wiesz, że masz bardzo ładną dupę?). Było zabawnie, było filozoficznie, było niekorporacyjnie. Jak wspominałem, waliło żabami i było zimno, więc na wyjazd zabrali się tylko prawdziwi zawodnicy, bez pizduń. Fajnie było.
Gdzieś grubo po północy, kiedy impreza się już kruszyła (dokładnie 20:46, według rachunku, który Misiek znalazł dziś w portfelu) i w pełnym przekonaniu, że bar zaraz zamykają, Misiek rzucił się do owego baru i zaczął kupować flaszki. Ile ich kupił, tego nie wiem. Wiem, że już do samego końca wódy nie brakowało, a Misiek rano się obudził z jedną flaszką pod pachą.
W tym momencie impreza nabiera kolorytu. Przestaje być fajnie, zaczyna być interesująco. Mogło to mieć związek z faktem, że Misiek do flaszek skombinował dwie szklanki i lał do nich wódę hojnie. Pierwsza bania weszła gładko. Potem inni zaczęli też walić takie soczyste strzały i ani się obejrzałem jak paru zawodników mnie przegoniło. Tu warto nadmienić, że na wyjeździe był z nami Chińczyk, który stał się Polakiem gdzieś koło trzeciej lub czwartej bani. Walił jak złoto, pełen szacun. Ale ja nie o chińczyku chciałem pisać, tylko o jednym ziomie, który chyba odpływał nie w tą stronę co trzeba.
Ziom uznał, że się z kimś pobije. Z początku do mnie startował, ale uznał, że Czarek jest większy, więc zaczął do niego. Teksty w stylu 'zabije Cię', panie, które przerażone możliwą przemocą tylko gościa pobudzały i..... i Czarek.
Co zrobił Czaruś? Powstrzymywał najebanego gościa w najchujowszy możliwy sposób. Pełna kulturka, zero agresji... siedział tylko... naprzeciw niego... na wyciągnięcie ręki.. uśmiechał się do niego radośnie, patrzył prosto w oczy i bujał się w unikach. To uczucie, to spojrzenie zna każdy, kto trenuje jakieś sporty kontaktowe. Wielkie chłopisko, przeszło dwumetrowe, jest do niego na zasięgu, mówi, że zabije... a Czaruś czeka z uśmiechem. Doszło nawet do kontaktu. Pan Czarusiowi dał liścia. Ten popatrzył... i spokojnie wyluzował. Ludzie wkoło go prosili, to przełkną urazę i nie drążył.... póki nie dostał drugiego liścia. Wtedy się wkurwił i oddał.
Przyznam, że te treningi boksu już chyba i mi wyprały trochę łeb, bo zamiast się srać i panikować, to ja komplementowałem śliczną serie markowanych ruchów Czarka, zakończonych efektownie zaparkowanym liściem na twarzy dużego pana.
Wydaje mi się, że ludzie po prostu nie ogarniali o co w tym wszystkim chodziło. Typo się nawalił i szukał walki, a nie łatwego zbicia jakiegoś bezbronnego leszcza. Wybrał największego i go podpuszczał na swój pijacko-subtelny sposób... mówiąc, że zabije i wlepiając liście.
Ja to jakoś wiedziałem, Czarek to jakoś wiedział... ludzie srali. Odjebało nam. To pewne.

Impreza nam się lekko sypnęła. Zrobiło się nieco spinkowo. Chyba tu byśmy skończyli zabawę, ale w tym momencie podeszła do nas jakaś miła, starsza laska z innej firmy (wspominałem, że równolegle się bawili). Powiedziała, że mają kupę żarcia, że zapraszają do wspólnej zabawy.
Czy trzeba więcej?
Myślę, że zanim skończyła mówić zaproszenie, to ja już byłem w sali obok, wciągałem szaszłyka i polewałem banie pierwszemu z brzegu ziomowi, który właśnie został awansowany do bycia kolegą do picia.
Wszystko było super, do momentu jak wpadli Czarek i agresywny ziom, szarpiąc się nieco. To znaczy Czarek przyszedł się bawić ze mną, a tamten przylazł za nim z piąchami w górze.
Wstyd jak cholera. Oj, wstyd straszny. Na szczęście okazało się, że w tej grupie jest jakieś bydle, rodem z amerykańskich zapasów, które w pół sekundy usadziło walkę. Nie trzeba chyba dodawać, że kolejne pół sekundy później już z Radkiem (bo tak się ziom zwał) waliłem wódę, wychodząc z założenia, że on mi za szybko nie padnie od nadmiaru dobra.... a czas był najwyższy na poważne picie.
Gdzieś tu w sumie jest końcówka mojej świadomości. Radek pić nie chciał, opijałem sobie kolejno ludzi, na stałe zasiadając dopiero w gronie jakiś starszych laseczek, które okazały się lepszymi zawodnikami, niż ich koledzy. Nie pierwszy raz. Na takich imprezach najlepiej się bawią lekko przekwitłe mamusie, które już wiedzą o co w życiu chodzi, wiedzą gdzie jest granica i po prostu się bawią.
Potem jest rano i budzę się w butach.
Powrót z imprezy to już sama bajka. Wielki agresywny ziom, kiedy rano przyszedł na śniadanie, to pierwszym co zrobił było podejście do Czarka, przytulenie na misia. A potem zrobili browar. No i dobrze. Po pijaku mu siada, ale przynajmniej umie się potem na trzeźwo zachować.
Zejście z gór było radosne. Najmilej będę chyba wspominał jak leżeliśmy grupką wśród wrzosów, pociągając Jacka Danielsa z gwinta, przez dozownik. To było miłe. Później jeszcze poleciało kilka niewybrednych życzliwych komplementów do koleżanek. Zwykłem takie mistrzowskie akcje robić z moim bratem, ale tym razem Czaruś trzymał poziom.
- ja idę za 'O', bo 'O' ma śliczną dupę i dobrze mi się wspina, kiedy na nią patrzę
- K, bo tak sobie z Czarkiem myśleliśmy (nie mów tego, nie mów tego), że chętnie (nie mów!)... byśmy cię zobaczyli nago.





Koleżanki były nad wyraz wyrozumiałe. Dowcipy były naprawdę niskich lotów (choć według nas mistrzowskie), one natomiast nie komentowały i nawet się życzliwie (z politowaniem?) uśmiechały.
Potem włączył mi się melanchol z nadmiaru radości i piękna chwili. Zostałem z tyłu, odpaliłem sobie nutkę na tel i chłonąłem bit przez skórę.

Pod koniec zejścia dogoniłem hinduskę, która wybrała się z nami na tą imprezę. Pierwsze pytanie jakie mi zadała było o to, czy są tu bandyci, bo u nich w takich lasach to zabijają i gwałcą. Odparłem, że raczej spoko. Drugie pytanie było o to, jakie zwierzęta mogą nas tu zajebać. Długo szukałem czegokolwiek, żeby nie wyjść na miękką cipę i wahałem się pomiędzy wilkiem i niedźwiedziem. Ogólnie skwitowała to zwykłym 'meh'.
Okazało się, że ona nigdy na takie wycieczki nie łaziła, więc ostatnie 10km niosłem jej plecak i słuchałem śpiewnego angielskiego. Zeszliśmy, kiedy cały autokar już na nas czekał. Laski oczywiście były gotowe ściągać majty przez głowę, kiedy zobaczyły mnie, rycerskiego, wspierającego damę w potrzebie... i chyba powstrzymał je tylko fakt, że niespełna 24h wcześniej widziały mnie jak zapierdalam na czworaka po kałużach.

To był fajny wyjazd. Tradycja, aby robić na przekór politycznie poprawnych korpo-wyjazdów podtrzymana.

Worek ze swoim śmieciami zgubiłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz