wtorek, 14 października 2014

ARCHIWUM - nieMOTO - Wiejski festyn

Notka z 07.05.2013

Weekend Majowy  jaki był, każdy widział. Uparliśmy się jednak z J, że lecimy gdzieś na moto i basta. Choćby było zimno i padało to jedziemy.
Było zimno i padało. Pojechaliśmy.

Szybki skrót: 250km do Puław, piwko z rodzinką i znajomymi, na drugi dzień ofiarna walka z babciami, które najchętniej by żarcie pakowały widłami, następnie na moto i kolejne 250km z deszczem i piorunami walącymi po dupie.
W sumie fajnie było.
Niestety, taki tryb urlopowy sprawił, że ani się obejrzeliśmy, a już była niedziela, zaraz przed jednym z najsmutniejszych dni w roku. Rano trochę się porobiło przy domu, potem kóotki grill z teściami, wieczór miał być w łóżeczku, przy winku i jakimś filmie.
Taki był plan, ale jakieś dziwne dźwięki dochodziły do naszego domu. Zwykle w niedziele gdzieś z daleka słychać jęki księdza, który daje do mikrofonu, tym razem był umc-umc.
W końcu, gdzieś koło godziny 15 przemogliśmy się, przełamaliśmy bariery, przygotowaliśmy się psychicznie i wyruszyliśmy do źródła dźwięku. 
Poszliśmy na wiejski festyn.
Daleko nie było, festyn był we wsi obok, coś koło pół kilometra. Parę minut spokojnego spacerku. Im bliżej celu, tym więcej szczyli z piwami/winami.
Rudawa, bo tak się zwie nasza 'stołeczna' wieś, jest zbudowana ze strategicznym majstersztykiem. Kościół, duży plac, OSP i dwa monopolowe. Do tego 2 duże dodatkowe place. Betonowy na parking i trawiasty na imprezy. Czy można chcieć czegoś więcej?
Na miejscu zastaliśmy profesjonalną scenę, didżeja, wóz strażacki, dwie budy z piwami, jedna z żarciem, oraz masa stolików rozstawiona dookoła sceny.
I coś jeszcze. Maaaaaaaasa dzieciaków. Naprawdę, myślałem, że nasz wspaniały wiślany naród wymiera. Pracuje obok przedszkola i teoretycznie widuje smarkaczy, ale tutaj to było istne apogeum. Dużo, biega to wszędzie, wrzeszczy, wiecznie coś kombinuje. Byłem mile zaskoczony, bo tak jak kreta można oślepić światłem, tak mnie, rasowego leminga, można oślepić nadmiarem pozytywnej energii.
Zasiedliśmy zatem z J przy stoliku, oczywiście z browarkiem lanym z kija do plastikowego kubeczka... i zaczęliśmy chłonąć sceny.
Szybko namierzyliśmy i wybraliśmy naszego faworyta. Na oko miał wymiary 60cm x 60cm x 60cm. Portki szerokie, obcisła koszuleczka, okazująca jego młodzieńcze fałdki tłuszczu i krótko ścięty rudy łeb. Patrzenie jak się porusza było hipnotyzujące. Tak jak człowiek, który się potknął, ma wyjebać na mordę i tak śmiesznie drobi, stawia malutkie, szybciutkie kroczki do przodu. Tak właśnie nasza mała ruda kulka się poruszała. Rudy łeb do przodu pod kątem 45 stopni, pylne przechył i drobne kroczki, jakby miał zaraz wyrznąć w glebę.

Nie wyrznął ani razu, choć często wstrzymywaliśmy oddech. Myślę, że chodziło o przesunięty środek ciężkości. Tańczyć też próbował, ale tu problemem była scena. Była trochę wyżej, tak myślę, że sięgała do kolan dorosłego człowieka. Nasz miszczunio miał problem, żeby się wdrapać. Nie przeszkadzało mu to jednak, żeby haczyć laseczki.
Przyglądaliśmy mu się tak przez ładny kawałek czasu, lekko się zatracając przy piwku. Jednak nic nie trwa wiecznie, młody pozbierał się do domu, a my, wyrwani z zauroczenia zaczęliśmy obserwować resztę otoczenia. A tu już zaczynało się robić ciekawie.
Po kątach stare dziadki podsypiały lekko podpite, jeszcze w garniakach z kościoła. Młodzież była zajęta sobą. Szczeniaki chciwie chłonęły widoki młodych laseczek, które chętnie te wdzięki okazywały. Za to starsza młodzież... Ci czekali na inną rozrywkę. Dawało się już wyczuć lekkie napięcie. Ładunek wybuchowy już był, brakowało zapłonu. Zrozumieliśmy, że czas się zwijać, kiedy didżej do mikrofonu krzykna zapytanie - 'Jak się bawicie?!'. Odpowiedział mu gromki okrzyk z kilku gardeł - 'Chujowo!'. Nie mam tu na myśli jakiegoś pojedynczego, cichego okrzyku. To było kilka pewnych męskich głosów. Musieli trenować wcześniej. Widocznie nie pierwsza taka impreza i finał też był znany.
W tym momencie uznaliśmy, że napatrzyliśmy się dość. Rodzice zabierali dzieciaki, pod piknik zajechała radiola, dodatkowo wysypało się kilku ochroniarzy, którzy nie chodzili już pojedynczo. Słowem każdy tu wiedział jak ta impreza będzie dalej wyglądać, a my nie byliśmy zainteresowani nabywaniem tej wiedzy.
Po powrocie do domu z radością odkryliśmy, że nasza kochana T nauczyła się już trzymać swoje siki i kupska i nie robi ich już gdziekolwiek. Cały dzień była na zewnątrz. No cały. I co? I wstrętna dziwka wyczekała, aż sobie pójdziemy z domu i urżnęła kupsko i siku w swoich ulubionych miejscówkach w domu.

To nie był przypadek. Dzień wcześniej zrobiła to samo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz