czwartek, 16 października 2014

ARCHIWUM - MOTO - Zlot GS 2013

Notka z 26.06.2013

DROGA NA ZLOT

Już rok temu, razem z Grubym (brat jbc) wiedzieliśmy, że zlotu 2013 nie przepuścimy. Śledziłem temat na forum i w odpowiednim momencie zaczęliśmy w robocie kombinowanie urlopu. Po opowieściach z 2012 paru innych znajomych też chciało pojechać. Szykowało się doborowe towarzystwo, 6-7 moto. Wyczekiwany termin zbliżał się coraz bardziej.

Termin coraz bliżej, prognozy pogody coraz gorsze. Zaczęły się wymówki, zaczęło się kręcenie nosem. Nie przejmowałem się tym, wiedząc, że kto ma jechać i tak pojedzie, a kilka żab z nieba go nie przestraszy. Nawet lepiej, bo wtedy na zlot przyjadą tylko Ci co naprawdę tego chcieli. To oznaczało świetną ekipę i świetną zabawę. Kto był ten wie, ze się w tych założeniach nie pomyliłem.

W środę wieczorkiem Gruby się u mnie zameldował. Po pracy szybko przeleciał 250 dzielących nas kilometrów. Uznaliśmy, że w takich warunkach lepiej od razu zacząć razem. Strzeliliśmy browarek na lepszy sen i czekaliśmy jutra.

Czwartek rano przywitał nas ciężkim deszczem. Radośnie wbiliśmy w skóry i kondomy, zapakowaliśmy moto gotowi do startu. Pełne niedowierzania spojrzenie mojej narzeczonej jasno mówiło mi, że robimy słuszną rzecz. Przeszło cały rok siedzę za biurkiem komputera w pracy. Wtedy jest czas na wspominanie właśnie takich akcji. Humory dopisywały.

Start 9.30 Szybkie tankowanie w Krzeszowicach, przebicie się wiochami na Olkusz i rozpoczynamy naszą podróż. Z góry założyliśmy, że autostrady i wszelkie trasy szybkiego ruchu nie są dla nas. Polecieliśmy zadupiami. Po pewnym czasie deszcz przestał padać, a pogoda poprawiła się do tego stopnia, że w Wieluniu zdjęliśmy kondomy.

Nie spieszyliśmy się specjalnie. A to postój w maku na syfskie żarcie, a to hot-dog na stacji. Powolutku nawijaliśmy kilometry, ciesząc się samą trasą. Jechaliśmy bez GPS, tylko na miniaturową mapę, którą wiozłem w tankbagu. Działała bez zarzutu w trasie, choć w mieście sprawiała pewne problemy. Nie zawsze oznakowanie jasno ukazywało gdzie należy jechać. Z tej okazji zgubiliśmy się w Poznaniu. Głównie dlatego, że znaki wykierowały nas na s11, a nie uśmiechało nam się cisnąć taką drogą. Smaczku dodawał fakt, że obaj już byliśmy blisko rezerwy. Po 30 minutach ambitnego kluczenia po mieście (mieliśmy GPS w telefonie na wszelki wypadek, no ale GPS jest dla dziewczynek) w końcu znaleźliśmy naszą trasę, jak i stacje.

Wyglądało, że meta coraz bliżej. W Obornikach odbiliśmy już na Wałcz. Tu zapal nas deszcz, który trzymał już do samego końca, tylko się nasilając.

W samym Wałczu postanowiliśmy zapolować na sklep. Trochę jedzenia i flaszeczka na rozgrzewkę była w tym momencie obowiązkowa. Sklep namierzyliśmy. Za ladą stała wyjątkowo śliczna pani, która wykazywała chęć zabrania się z nami na zlot. Nie powiem, kusiło nas, ale miejsca brak.

Z Wałcza wylecieliśmy na ostatnią prostą. Na ostatnich kilometrach przestało lać i nawet z daleka było widać ładne chmury. Nadzieja na latanie kolejnego dnia się w nas obudziła.

Zajechaliśmy do celu cali mokrzy, zmęczeni ale w dobrych humorach. Byliśmy gotowi rozkładać namioty w deszczu. Instrukcja w tym miejscu jasno mówi, że należy to robić po pijaku. Jednak nie było to nam pisane. Chyba przedstawialiśmy sobą obraz nędzy i rozpaczy, bo Set (organizator) na nasz widok wyczarował dla nas wolne miejsce w domku, żebyśmy choć jedną noc przespali w ciepłym.

PIERWSZA NOC

Po rozpakowaniu się i przebraniu w suche bety, zaczęliśmy robić flaszeczkę i powoli się integrować z mocno już zrobioną ekipą. Okazało się, że parę minut po nas zajechała druga ekipa z Polski południowej. Stresu, Grzechu i Exodus dojechali. Okazało się, że mieli kilka ciekawych akcji na trasie. W sumie miało ich jechać czterech, ale Żareł odpadł na trasie. Nie miał kondoma i podobno na stacji miał już problemy, żeby podać rękę, tak go telepało z zimna. Na swoje szczęście zawrócił. Poza tym Stresu złapał szlifa. Normalny człowiek, gdyby dał rade wstać to pewnie zawróciłby i powolutku doturlał do domu. Ale Stresu to rasowy polski górnik, więc tylko się otrzepał i ruszył w dalszą drogę.

Niewiele więcej mogę powiedzieć o tym wieczorze. Pamiętam, że wysuszyliśmy jakieś flaszki, a potem ze Stresu waliliśmy jakąś berbeluchę straszliwej mocy, popijając ją piwem.
Obudziłem się rano.

DZIEŃ 2 ZLOTU

Pogoda przywitała nas śliczna. Miałem rano lecieć do Wałcza na zakupy, ale jeden miły kolega uraczył mnie alkomatem, który dał mi jasno do zrozumienia, że nigdzie nie jadę. Zamiast tego wpakowałem się z Yaszczim do naszego małego jeziorka. Nawet na główkę skoczyłem z pomostu do wody, która sięgała mi do kolan. Walnąłem się w głowę. Nic się nie stało.

Po przespaniu jeszcze ponad godzinki w słońcu i zjedzeniu dużo słodkiego poczułem, że już można powoli myśleć nad wyjazdem. Zaplanowany był wylot do Kołobrzegu, nad morze.

Uzbierało się 10 chętnych moto. Nie ukrywam, że trochę się tego przelotu obawiałem. Nigdy ze sobą nie lataliśmy, do tego obca ziemia. Różne rzeczy mogą się wydarzyć.
W tym miejscu byłem wyjątkowo mile zaskoczony. Set prowadził grupę rewelacyjnie, Wolf ją ładnie zamykał. Idealnie, jak na paradzie, w pięknym szyku, lecieliśmy jak po sznurku do Kołobrzegu. Jak na tak dużą grupę nieznanych sobie ludzi, lecieliśmy zawrotnym tempem. Każdy kolejny wspólnie nawinięty kilometr pozwalał nam uczyć się jazdy kolegów i nabierać pierwszych namiastek zaufania. Efekty były zdumiewające. Myślę, że gdyby ktoś to nagrywał, to parę naszych akcji, szczególnie wyprzedzania, można by puszczać na lekcjach nauki jazdy w grupie jako wzorcowe.

Dolecieliśmy do Drawska Zdrój. Przed nami 122 winkle pomiędzy jeziorami. Słynna Szwajcaria Połczyńska. Set, jak przystało na starego wyjadacza, zatrzymał się przed, powiedział co jest przed nami i chętnych wypuścił przodem, pojedynczo. Dzięki temu każdy mógł polecieć tak jak mu się podobało. Nie ukrywam, że strasznie się zajawiłem na te winkle i w sumie nie czekając na koniec Setowej opowieści o regionie wystrzeliłem do przodu.

Trasa boska, acz sporo ślepych winkli, które widziałem pierwszy raz, sprawiło, że leciałem zachowawczo. W połowie trasy w lusterku zobaczyłem pojedyncze światło, które wyjątkowo szybko się zbliżało. Gruby ze swoim k1100 mnie dogonił. Puściłem go przodem. W tym miejscu mala dygresja. Często z Grubym gadamy na te tematy. Narzeka, że nie umie jeździć tą swoja ceglastą bejcą. Uważa, że kompletnie nie umie wykorzystać jej możliwości. Patrząc jak idzie po tych winklach, prawie przycierając kuframi, uznałem, że trochę... pieprzy:)

W Połczynie była zbiórka przy Biedronce. Tak się złożyło, że Biedronka była schowana za ładnym winklem (takim proszącym się o odkręcenie). Łatwo było przegapić. Musieliśmy mocno się zhamować, żeby nie przejechać. Jako, że Biedronka była na górce, z doskonałym widokiem na drogę, oraz biorąc pod uwagę problem z zobaczeniem jej, uznaliśmy, że popatrzymy jak koledzy zachowują się w takiej sytuacji. Było kilka ostrych hamowań, było nawet jakieś blokowanie kół, ale każdy wykazał się i refleksem i umiejętnościami. No... może z jednym małym wyjątkiem. Kuki:) Było słychać, że hamuje (lepiej pasuje zwalnia), było widać, że dobrze chce, ale to jego moto to by potrzebowało kotwicy rzuconej z zadupka, żeby się zatrzymać. Po obejrzeniu jego przedniej tarczy zrozumieliśmy, że to nie ma prawa hamować. Ma gość jaja, żeby czymś takim się rozpędzać:)

Dalsza trasa przebiegła lajtowo, w perfekcyjnej formacji. Udaliśmy się na molo. Biorąc pod uwagę, że przyjechało kilku świrów, wizyta nad morzem nie mogła skończyć się inaczej niż kąpielą. Zimno nie było... tzn później już zimno nie było. Prawdopodobnie dlatego, że straciliśmy czucie:)

Po kąpieli udaliśmy się na rybkę. Yaszczi zabrał nas do swojej ulubionej knajpki. Rybka była świetna, towarzystwo też. Chłopaki nawet wyrwali trzy niczego sobie laseczki. Jeśli nie liczyć Seta, to myślę, że nasza pozostała dziewiątka miała w sumie tyle lat co te trzy urocze panie. W sumie to nie wiem kto tu kogo podrywał. Yaszczi wykonał błąd taktyczny i kapiąc się w morzu, dał Grubemu numer do swojej żony (!) żeby jej przesłał fotkę jak czterech pomyleńców pakuje się do morza. No więc, mając numer telefonu do żony, Gruby długo nie czekał. Zrobił fotkę jak Yaszczi bajeruje trzy kochane panie i oczywiście posłał do jego żony. Ach, gdyby można było zabić przez telefon to myślę, że byłby do sprzedania całkiem ładny Fazer (nigdy nie katowany, a już na pewno nie na zimnym).

Po jedzonku ruszyliśmy w drogę powrotną. Tęsknie wyczekiwałem winklów za Połczynem. Niestety tuż przed złapał nas deszcz. To co było super na sucho, nagle w deszczu okazało się dość niebezpieczne. Przelecieliśmy je spokojnie i ruszyliśmy w dalszą drogę do naszego lokum.

Wieczorkiem planowałem delikatnie wypić kilka piwek i trochę powygłupiać eis z ludźmi. Niestety, zabawa przybierała na sile w postępie geometrycznym. Obawiałem się, że dam się ponieść jak dzień wcześniej i znów będę rano zdychał. Planowałem pojeździć na drugi dzień, wiec kiedy Yaszczowego Fazera, zakopanego po zębatkę dosiadało 5 (albo 6) osób naraz, to uznałem, że jest to idealny moment na położenie się spać.

DZIEŃ 3 ZLOTU

Sobota powitała nas pięknym słoneczkiem. Dzień był od początku do końca zaplanowany, więc szybciutko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w trasę. Celem był Świdwin. Tam byliśmy ustawieni z lokalną ekipą. Organizowali odwiedziny Domu Dziecka z okazji Dnia Dziecka i zaprosili nas do wzięcia udziału. Jednak, co bardzo ważne, przed Świdwinem czekały nas jeszcze winkielki połczyńskie, których nie mogliśmy się doczekać.

Znów polecieliśmy pojedynczo, tym razem jednak, okazało się zdradliwie. Gdzieś w połowie trasy nagle wjechaliśmy w mokre. Zgrało się to z tym, że Ziomek właśnie do mnie doleciał. Wpadliśmy w pierwszy mokry ostrzejszy winkiel jeszcze trochę za mocno rozpędzeni. Leciałem drugi, więc kiedy zobaczyłem jak Ziomka wynosi na drugi pas to zrozumiałem, że chyba trochę się zmieniły warunki. Na szczęście było pusto. Resztę odcinka przepałowaliśmy z większym respektem. Zbiórka pod Biedronką i dalej już do celu w grupie.

Do celu dolecieliśmy bez większych niespodzianek. Tu jeszcze raz wspomnę o dobrym prowadzeniu. Obyło się bez niespodzianek, bo dobrze grupa była prowadzona. Jak się później dowiedziałem, oddzielna grupa pościgowa nadziała się na śmietnik i dostali kilka fotek. My żadnych fotek nie dostaliśmy. Nie chce za dużo wazeliny tu wrzucać, ale ktoś tu chyba wiedział gdzie trzeba zwolnic:)

Świdwin. Najpierw przelocik przez miasto, a potem zajechanie na miejsce. Było świetnie. Zostaliśmy nakarmieni pysznym jedzonkiem, potem powoziliśmy dzieciaki po placu. Chyba zrobiliśmy im wielką frajdę, a o to w tym wszystkim przecież chodzi. Yaszczi nawet pokusił się o przewiezienie jednej z ładniejszych opiekunek. Niezawodny Gruby oczywiscie strzelił mu fotkę. W sumie nie wiem ile Yaszczi musiał zapłacić, żeby żona fotki nie otrzymała :P

Po wożeniu dzieciaków była obstawa wesela jakiegoś lokalesa. Po męsku wzruszył się na widok tylu maszyn. Trochę pokręciliśmy się po mieście, a potem polecieliśmy nad całkiem ładne jeziorko do zajazdu. Chwile posiedzieliśmy, strzeliliśmy grupowe zdjęcie i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Droga powrotna to dokładnie oznacza winkielki połczyńskie. Tym razem już było sucho, więc skończyło się całkiem radosnym pałowaniem. Ziomek był w swoim żywiole i z tego co wiem, poleciał parę razy.

Po winklach tankowanie i tu się rozdzieliśmy. Chodziły słuchy, że gdzieś niedaleko jest stare lotnisko. Postanowiliśmy je namierzyć.

Polecieliśmy na sześc maszyn. Po paru chwilach szukania i dopytaniu pewnej młodej damy lotnisko udało nam się znaleźć.

Nie umiem opisać pierwszego wrażenia. Moje inżynierskie serce i analfabetyzm to za mało, żeby to opisać. Nigdy nie byłem na torze, tylko zabawa na placu na małych prędkościach, a tu nagle... bezkresny, bardzo szeroki kawał asfaltu! Po prostu odkręcić i lecieć przed siebie. Sprawdziliśmy cały pas i zebraliśmy się na drugim końcu. Nikt się z nikim nie omawiał, po prostu każdy to wiedział, czy czuł. Stanęliśmy w jednej linii, wszystkie sześć maszyn. Garnki na głowach były, ale nawet one nie nie mogły ukryć tej nieskrepowanej, dziecinnej radości sześciu oszołomów, którzy bawią się w najlepsze. Wspaniała chwila. Lecieliśmy pasem na złamanie karku, każdy cisną swojego szpeja do oporów, każdy cieszył michę w kasku. Było super!

Nie wiem ile czasu tam spędziliśmy, ale wiem, że za mało. Wymienialiśmy się szpejami, wygłupialiśmy do oporu. Przezornie nie dosiadałem ani Kackowego Kota, ani Yaszczowego Fazera. Obecnie krucho z kasą i obawiałem się, że któryś z 'moto w zasięgu' mi się za bardzo spodoba i będę łaził chory potem. Szczególne wrażenie na mnie zrobiła cebra Krecika. Tam odjecie gazu w odpowiednim momencie hamuje lepiej niż mój przedni hamulec. Zrozumiałem, że moja jazda w zakręcie 'super wybaczającym' GSem niewiele znaczy. Tym barbarzyńskim moto to by było naprawdę przeżycie... gdybym dal rade. Lepiej nie :)

Po ściganiu i zamienianiu się na moto przyszedł czas na spokojniejsze zabawy. Ustawiliśmy sobie trasę i trochę kręciliśmy. W sumie nie wiedziałem, że w GSie nie da się zamknąć przedniej opony. I pewnie dlatego, że nie wiedziałem, to zamknąłem :)

Nie wiedzieć czemu, Kacek nie bawił się z nami w kręcenie kółeczek. Zamiast tego jeździł po lotnisku. Po chwili się wyjaśniło. Po prostu szukał godnego przeciwnika do ścigania się...

Stoimy, gadamy, śmiejemy się... i nagle rozmowa zamiera. Patrzymy i do końca nie wierzymy w to co widzimy.... Leci Kacek swoim Kotem, a za nim, ledwie 3-4m nad ziemią leci... awionetka. Najpierw kopary w dół, a chwile później panika i spieprzanie z pasa. Przeszedł dosłownie 2 metry nad naszymi głowami. Byliśmy w zbyt dużym szoku, żeby choć zdjęcie zrobić.

W końcu wymęczeni i obolali postanowiliśmy się zbierać z lotniska. Chłopaki pojechali, my z Grubym jeszcze chwile zostaliśmy pokręcić kółeczka. Chwile potem prawie wyrznąłem, jak mi przednie kolo uciekło (drugi raz tego samego dnia). Na szczęście w głowie zagrała powtarzana w kółko mantra: daj gazu i mu nie przeszkadzaj, on się sam wyprostuje. Skończyło się tylko na zdarciu czuba z buta.

Po powrocie do ośrodka okazało się, że zaatakowało nas stado bobrów... a dokładnie zaatakowały namiot Yaszcziego, który znalazł się na drugiej stronie jeziora  Koledzy dzielnie bronili namiotu, ale jakoś nie wyszło. Zadziwiające było to, że pomimo, iż nikt nie wiedział jak ten namiot się tam znalazł, to parę osób uznało, że przynoszenie go z powrotem poszło znacznie szybciej. Ot, tajemnica :)

Jako, że mieliśmy kawał trasy do przejechania i obawialiśmy się deszczu, uznaliśmy z Grubym, że musimy się nieco oszczędzać. Uznaliśmy, że tylko 2-3 piweczka wypijemy wieczorem.

Ostatnia noc zlotu oczywiście okazała się rewelacyjna. Było ognisko, był bilard, było karaoke, było kręcenie do odcięcia po nocy, było rozgrzewanie do czerwoności kolektorów, ogólnie... chyba nigdy już nas tam nie zaproszą :P

POWRÓT DO DOMU

Rano śniadanko, składanie namiotu w deszczu i wyjazd. Przykra niespodzianka mnie spotkała. Okazało się, że w nocy ktoś trochę przesadził z zabawą i wyszło, że mam złamaną kose w moim moto. Trochę mi to humor popsuło, ale szybka akcja z drutem i power tape zrobiła cuda. Problemem tylko było stawianie moto na centralce za każdym razem jak tylko chciałem się zatrzymać. Mówi się trudno, trochę się klnie i żyje się dalej.

Start 9.30. Deszczyk przestał padać zaraz na starcie, więc tylko mokra nawierzchnia nas przywitała. Kondomy pod ręką przygotowane, ale nie założyliśmy. Do Wałcza dolecieliśmy szybciutko. Trasa do Poznania też bardzo fajnie poszła. Tutaj pogoda jeszcze chciała nam zrobić psikusa, ale skończyło się tylko na strachu.

Szybki przelot do Konina, potem na Sieradz. Godzina 15 byliśmy w Sieradzu. Zatankowaliśmy, zjedliśmy coś na szybko i się podzieliliśmy. Gruby poleciał na Piotrków, ja na Częstochowę.

Trasa rewelacyjna, pogoda świetna, połykałem szybciutko kilometry. W samej Częstochowie musiałem kawałek pojechać S1, co było dość nieprzyjemne. Masa aut, dużo nerwów, bardzo niebezpieczne manewry. Z ulgą ujrzałem zjazd na 791 na Zawiercie i Myszków.

W Myszkowie prawie nadziałem się na smutnych. Na szczęście ja zobaczyłem ich dosłownie chwilkę szybciej niż oni mnie (zalety cichego wydechu?:P). Ja szybciej zahamowałem niż oni wycelowali suszarką. Minąłem ich przepisowo i tylko wymieniliśmy spojrzenia pełne szacunku.

Dalej już były winkle na Ogrodzieńcu i Olkusz. Za Olkuszem zjazd na zadupia do mojej wiochy. Po przejechaniu ponad 500km o mały włos nie rozwaliłbym się 5km od domu. W jednej wsi uciekła komuś krowa. Wymusiła na mój pas, dając pod prąd i idąc do mnie na czołówkę. Na szczęście autko z przeciwka ładnie uciekło do swojego pobocza, więc przeleciałem na milimetry obok krowy lewym pasem.

Kilometr przed domem, już w mojej wsi dopadł mnie deszcz... pięknie zostałem przywitany:) Namiot rozpakowałem w garażu, zjadłem i poszedłem spać.


Obecnie jestem już wyspany, właśnie przestało padać i chyba czas się wziąć za pucowanie napędu. Należy mu się jak psu buda. Zlot był rewelacyjny, już się nie mogę doczekać kolejnego. Może nawet coś jeszcze w tym roku, ale może być ciężko z finansami. Dzięki wszystkim za tych kilka rewelacyjnych dni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz